Nadejście kalendarzowej wiosny zainspirowało mnie do przejrzenia swoich kolorowych zasobów i rozstania się z kosmetykami starszymi niż 3 lata oraz takimi, które zmieniły konsystencję/właściwości. Mazideł "wyszło" dość dużo, a niniejszy post jest pewnym rodzajem podsumowania moich doświadczeń z nimi.Większość z nich służyła mi bardzo dobrze i generowała zadowolenie.
Jakkolwiek staram się zużywać jak najwięcej kolorówki, nie zawsze jest to możliwe. Takie, dajmy na to, cienie czy róże. Nie potrafiłabym posiadać jednej paletki cieni i jednego różu; bardzo szybko bym się znudziła. W tym względzie lubię mieć wybór w kolorach i wykończeniach. Co za tym idzie, nie jestem w stanie wszystkiego zdenkować przez upływem daty ważności, ale wychodzę z założenia, że tego rodzaju kosmetyki są do używania i sprawiania przyjemności, nie zużywania. Jestem pewna, że nie jestem osamotniona w swoim toku myślenia, prawda?
Dodam, że nie trzymam się bardzo sztywno dat podanych przez producenta. Na przykład cienie Inglota są podobno dobre przez jedyne 18 miesięcy, a mi służą znacznie dłużej i nic się z nimi nie dzieje. Czemu zatem miałabym je wyrzucać? Robię to, kiedy rzeczywiście czuję, że mam kosmetyk za długo. 3 lata to dla mnie taka właśnie granica.
Spośród cieni trzy lata przekroczyły (zostawiłam sobie kilka szalonych kolorów z Inglota na wakacje, ale po lecie w kolejnej czystce zaliczą kosz):
Cień w kremie Catrice z LE Hidden World (
prezentacja) był śliczny, ale dość szybko zbierał się w załamaniu powieki, a podczas czystki odkryłam, że zaczął podejrzanie pachnieć. Permanent purple z Colour Tattoo od Maybelline (
prezentacja) od samego początku nie zdobył mojej przychylności przez swoją tępą konsystencję i tworzenie prześwitów podczas aplikacji. W związku z tym leżał i się kurzył. Po co mi on? Paletki cieni Rimmela (
023 Beauty Spells,
008 True Union Jack) pozwoliły mi przekonać się, że nie warto inwestować w cienie marki. Pigmentacja kuleje, cienie zanikają podczas blendowania - na rynku jest sporo dużo lepszych propozycji. Zużyłam wprawdzie dwa najjaśniejsze kolory z neutralnej paletki, ale powrotu nie przewiduję. Do kosza trafiają też słynny kameleon Catrice i ichni cień o nazwie My Copperware Party. Oba w zastępczych panach, bo oba mi się pokruszyły podczas depotowania. Generalnie nie lubię cieni Catrice (nie potrafię za ich pomocą uzyskać satysfakcjonującego mnie makijażu), ale te dwie sztuki były akurat całkiem do rzeczy. Lubiłam je i gdyby nie miały tych trzech lat, zostałyby ze mną. Dalej, wyrzuciłam trzy cienie z Inglotowej kolekcji Rainbow (
słocze,
opinia): 102 R (mimo iż dobrze mi w rdzawych kolorach, po te w ogóle nie sięgałam), 120 R (w szarościach nie wyglądam specjalnie dobrze) oraz 119 R (ten zestaw nie do końca pasował do mojej urody). Cienie te są suche, kredowe i łatwo się kruszą, ale przy odrobinie czasu i chęci daje się z nich wyczarować ładny makijaż. Polecam jeśli podoba Wam się efekt, jaki dają. Cień My Secret o numerze 101 (
klik) służył mi głównie do rozświetlania wewnętrznych kącików i sprawdzał się w tej roli poprawnie. Biały cień obok to jakiś domowo sprasowany Maybelline. Był trochę zbyt perłowy jak na moje upodobania. Cień Inglot 111 AMC (
klik) został wyrzucony ponieważ zaczął kamienieć na wierzchu, a Kobo 205 Golden Rose zmienił delikatnie konsystencję.
Po paletkę Avonu neutral tones (
klik), którą dostałam od bratowej, sięgałam przynajmniej 4-5 razy w tygodniu. Przez ostatnie 3 lata była zatem prawie w ciągłym ruchu, a wygląda, jakby mogła mi służyć przez kolejne trzy. Tyle, że boję się, iż w końcu zaczęłaby podrażniać mi oczy. Generalnie nie lubię kosmetyków Avonu, ale muszę przyznać, że paletka spisywała się bardzo dobrze. Była wręcz idealna do szybkiego, dziennego makijażu, kiedy nie miałam czasu na kombinowanie, jakie kolory ze sobą połączyć. Średnia pigmentacja działała na moją korzyść, kiedy malowałam się w pośpiechu, bo nie robiłam sobie brzydkich plam. Dobry kosmetyk. Z bólem wyrzuciłam paletkę Oh So Special Sleeka. Cienie tej marki po przekroczeniu trzech lat widocznie zmieniają swoją konsystencję i tutaj nie było inaczej. Jak widać, biel i korale zużyłam, a po resztę sięgałam nieco rzadziej. Miałam problemy z matami w tej paletce; nie do końca łatwo mi się z nimi współpracowało - trudno było mi je ładnie, równo rozetrzeć. Ogólnie paletka bardzo przyjemna mimo paru minusów; lubiłam ją.
Kredki i eyelinery:
Zielona kredka Catrice była nieprzemyślanym zakupem z kategorii spontanów. Wypatrzyłam ją kiedyś na wyprzedaży przy kasie w Naturze. Sięgałam po nią bardzo rzadko, bo choć kolor miała bardzo ładny (szmaragdowa zieleń), to jej grafit był twardy i nieprzyjemnie drapał powiekę. Gąbeczka do rozcierania kreski jest tu zupełnie nieprzydatna, gdyż formuła kosmetyku nie pozwalała na roztarcie kreski. Zielona wodoodporna kredka z Maybelline (
klik) z kolei nakładała się na powiekę nierówno, grudkami, i nie dawała satysfakcjonującego mnie efektu. Podwójne kredki Sensique ze starej limitki Exotic flower (
klik) służyły mi jako kolorowe bazy pod cienie. Najbardziej lubiłam ciemniejszy brąz, karmel i fiolet; tego ostatniego jednak nie zdenkowałam, bo rzadko noszę fiolet na powiekach. Nie jest to przyjazny kolor dla osób, które często nie dosypiają. Róż był dla mnie zbyt żarówiasty. Eyeliner Zoevy Bourbon Street (
klik) miał przepiękny kolor, ale ostatnio zgęstniał i zaczął się ciągnąć. Zużyłam jakieś 2/3 kosmetyku. Ze względu na cudny odcień często po niego sięgałam, mimo iż nie lubiłam pędzelka, gdyż nie był precyzyjny.
Róże:
Tu już w ogóle mi się serce krajało. Róż Essence Miami Roller Girl (
klik) co prawda leżał i się kurzył odkąd stwierdziłam jakieś dwa lata temu, że jednak nie lubię siebie w pomarańczu/ciepłej brzoskwini na policzkach, ale róże Bell 2 skin pocket 051 (
klik) oraz Bourjois 34 Rose D'or (
klik) służyły mi wyjątkowo dobrze i pasowały kolorystycznie. Niestety róż Bell ma dobrze ponad 3 lata i ostatnio zaczął się gorzej nakładać (zaczęłam robić sobie nimi placki, nie chciał dać się rozetrzeć) a róż Bourjois był ze mną od ponad czterech lat. A może nawet pięciu? Aż wstyd się przyznać. Sięgałam po niego często, ale kosmetyki wypiekane mają to do siebie, że są wybitnie wydajne. Po ostatnich dwóch aplikacjach swędziały mnie policzki, co jest oznaką, że trzeba się rozstać. Jestem skłonna wrócić do różów Bell (szkoda, że tu jest dość ograniczony wybór kolorystyczny) i Bourjois. Z tej ostatniej marki mam już nawet na oku coś o innym odcieniu i wykończeniu...
Kategoria usta:
Pomarańczowa maź w słoiczku to przetopiona szminka Pierre Rene w odcieniu 02 Blossom (
klik), połączona z Carmexem. To był eksperyment mający na celu znaczną redukcję pigmentacji pomadki. Zupełnie jednak mi się to nie udało, a nie czuję się dobrze w tak wyrazistym pomarańczu. Ja w ogóle niespecjalnie lubię ten kolor, nawet na paznokciach. Nie ma sensu więc dłużej tego trzymać, skoro i tak pomadki nie będę nosić. Maź obok to kolejny eksperyment. Otóż w paletce Pupy Rose (
klik) oprócz dwóch cudownych cieni i różu były cztery mocno shimmerowe błyszczyki, do których trochę osypywały mi się wspomniane cienie. Ponieważ żaden z błyszczyków z osobna nie wyglądał na mnie szczególnie dobrze, postanowiłam je razem zmieszać w jednym słoiczku. I uzyskałam najszkaradniejszy shimmerowy brąz świata. Cienie i róż ze mną zostają, ale brązowa maź zaliczyła niestety kosz. Nie zawsze kombinowanie popłaca... Co do błyszczyka Catrice z limitki Hidden World (
klik), miał ładny kolor, ale nie podobało mi się jego metaliczne wykończenie i fakt, że wylewał się poza kontur ust. Ostatecznie odleżał swoje w mojej kosmetyczce, aż podczas przeglądu kolorówki odkryłam, że zmienił zapach.
To tyle tytułem podsumowania. Wyszedł mi długi post, więc dziękuję wszystkim, którzy przebrnęli przez moją pisaninę. Mam nadzieję, że macie się dobrze po Świętach? Ja miałam pracy po łokcie i totalnie umknęła mi ta specyficzna atmosfera. Ech, co zrobisz :/ Niestety nie miałam czasu złożyć Wam życzeń, więc napiszę teraz tylko: wszystkiego dobrego poświątecznie!