Wow, nie było mnie na własnym blogu przez dwa miesiące. Takiego zastoju nie zanotowałam nawet po urodzeniu dziecka. No ale jak się ma stresy (niewiele pracy z powodu kryzysu w UK = nie wystarcza na rachunki, do tego wszystko się psuje, znowu trzeba remontować dach plus zawalił się sufit w jednym z pokojów), psychiczne samopoczucie nie najlepsze, dorastające, domagające się uwagi dziecko itp to naprawdę ciężko wygospodarować czas wolny na takie przyjemności jak czytanie książek czy pisanie bloga. Stąd moje przedłużające się absencje i myśli, że chyba czas zakończyć tę niemal dziewięcioletnią przygodę.
A tymczasem, skoro znalazłam dziś kilka minut, pokażę Wam, co kupiłam w lipcu i sierpniu. Wrześniowych *szalonych* zakupów, czyli żelu pod prysznic Dove i pasty do zębów już nie uwieczniałam, bo i po co. Wystarczy, że wspomnę.
OK, lipiec. W lipcu, po ponad siedmiu latach intensywnego używania, mój pędzel kabuki z Lily Lolo zaczął mocno gubić włosie. Postanowiłam wykorzystać tę sytuację jako okazję do przetestowania czegoś nowego:
Moim ulubieńcem okazał się zdecydowanie pierwszy pędzel od lewej, czyli kabuki brush od Earthnicity Minerals. Idealnie odpowiada moim potrzebom. Po flat topa sięgam najrzadziej; pędzle kabuki w moim przypadku lepiej się sprawdzają.
Internetowa drogeria eKosmetyki:
Zrobiłam tam zakupy, bo skończyły mi się kosmetyki do higieny intymnej, a wszystkie dostępne w brytyjskich drogeriach żele mocno mnie podrażniają... Stąd postawiłam na sprawdzoną markę. Próbki dostałam w prezencie. Kupiłam tę miętową pomadkę peelingującą z Sylveco, bo nie było mojej ulubionej podstawowej wersji, a na mydełko skusiłam się z ciekawości. Miało cudowny, czysto miętowy zapach, łagodnie chłodziło, fajnie masowało skórę (pełno w nim było posiekanych suszonych listków mięty), ale zmydliło się dosłownie po dziesięciu kąpielach...
W lipcu nastąpiła też wyprawa do drogerii Boots, bo skończyły mi się odżywka do włosów (kupiłam jedną emolientowo-humektantową - to ta zielona, oraz typowo proteinową - to ta brązowa), peeling do stóp i dłoni (zastąpiony przez soap&glory), zmywacz do paznokci (kupiłam ten sam, co zawsze), krem do stóp (zastąpiony przez soap&glory ze względu na dużą zawartość mocznika) oraz maskara (ponownie postawiłam na to, co znam i lubię, czyli #możetojejurokmożetomaybelline).
Jak wspominałam, w tym roku sezon turystyczny w Blackpool jest bardzo, bardzo, bardzo kiepski. Na tyle, że w sierpniu, w nadmorskiej miejscowości, był tak słaby ruch, że zdecydowałam się na krótki wypad do Polski. A skoro niespodziewanie przywiało mnie do kraju, nie obyło się bez tradycyjnych odwiedzin w Naturze i Rossku.
Napad na Naturę zaowocował zaopatrzeniem się w ulubieńców (tonik Vianek, peeling do skóry głowy Starej Mydlarni, maska złuszczająca do stóp Shefoot) oraz nowości do testów (woda różana, tonik do skóry głowy, inna maska złuszczająca, nowa dla mnie emulsja do higieny intymnej o ciekawym składzie, żel pod prysznic, bo niczego nie miałam u rodziców).
W Rossmannie też zrealizowałam wiele punktów ze stałej listy zakupów (antyperspiranty, dezodoranty, Isana z mocznikiem, bibułki matujące, woda różana Venus, olejki Kneipp oraz For Your Beauty), ale i skusiłam się na kilka nieznanych sobie pozycji, zwłaszcza w kategorii kremów do rąk, których zawsze musi być u mnie na stanie solidna ilość, oraz olejków do ciała - mojej ulubionej formy poprysznicowej pielęgnacji. Glinka Rhassoul natomiast była w cenie na do widzenia, więc przytuliłam, choć nie powinnam, bo masek do twarzy u mnie nie brakuje.
W październiku wielkich zakupów nie będzie. Potrzebuję tylko micela i czegoś do mycia ciała, czyli podstaw podstaw ;)
Mam ogromną nadzieję, że u Was jest spokojniej i bez zmartwień, bo taki stres potrafi wyssać z człowieka całą radość życia :/