środa, 27 września 2017

Vis Plantis, helix vital care, balsam antycellulitowy wyszczuplający (z filtratem ze śluzu ślimaka)

Opisywanego dziś balsamu nie kupiłam dlatego, że producent nazwał go "antycellulitowym". Nie, po obejrzeniu składu stwierdziłam, że ma potencjał bycia dobrym nawilżaczem do ciała. Nie ukrywam też, że zainteresował mnie ten filtrat ze ślimaka. Kosmetyk nabyłam w Naturze za kilkanaście złotych.


Balsam zapakowano w białą butelkę z pompką. Pomka działa mniej więcej do momentu, kiedy na dnie opakowania zostaje jakieś 1/5 produktu. Potem musiałam go z butelki wytrząsać.

Mazidło ma postać białej emulsji o delikatnym, przyjemnym, świeżym zapachu. Bardzo szybko się wchłania i nie zostawia tłustego filmu na skórze, mimo iż na drugim miejscu w składzie widnieje znenawidzona przez wielu parafina.

Opisując właściwości balsamu producent skupia się głównie na obietnicach dotyczących wyraźnej redukcji cellulitu (ponoć o 35% po czterotygodniowym stosowaniu, o ile nie zapominamy o porządnym masażu podczas aplikacji - sprytnie panie producencie!), redukcji tkanki tłuszczowej, modelowania sylwetki, rozjaśniania rozstępów i ujędrnienia skóry. A ciocia Kinga powiada, że wszystko to możecie od razu włożyć między bajki. Po pierwsze, jeszcze nikomu nie udało się stworzyć kosmetyku, który bez zdrowej, zbalansowanej diety i regularnej aktywności fizycznej, usunie cellulit i nagromadzony tłuszczyk. Bądźmy realistami! A po drugie, już po lekturze składu kosmetyku widać, że nic z tego nie będzie, bo nie ma w nim substancji aktywnych stoswanych w walce z wyżej wymienionymi problemami, jak taka kofeina, żeń szeń czy algi. Są tu natomiast substancje nawilżające, na przykład stare dobre masło shea, olej z nasion bawełny, filtrat ze śluzu ślimaka, wyciąg z owoców awokado czy pantenol. I kosmetyk to właśnie robi - nawilża skórę. Nie jakoś spektakularnie, nie na całą dobę, ale dla normalnej skóry po kąpieli jest jak znalazł. Sucholcom na pewno bym go nie poleciła, bo to nie ten kaliber.

No i cóż. Zamiast wierzyć w wydumane producenckie obietnice warto przede wszystkim sprawdzać składy, jak obrazuje to dzisiejszy przypadek. Sam kosmetyk skwitowałabym - ot, zwyklak. Ładnie pachnie, szybko się wchłania, trochę nawilża, i tyle. Żadnej rewelacji ani rewolucji tu nie znalazłam. I choć na stan skóry nie narzekam, to jednak po naturalnych olejkach na przykład jest bardziej miękka i gładka w dotyku, a także elastyczniejsza.... A skoro znam coś, co na moją skórę działa lepiej, po co miałabym do Vis Plantis wracać?

sobota, 23 września 2017

Nina Ricci, Nina EDT

Poznajcie Ninę:


nuta głowy: cytryna, limonka, Caipirinha
nuta serca: piwonia, zielone jabłko, pralinki
nuta bazy: drewno jabłoni, piżmo, biały cedr


Nina mieszka w uroczym flakoniku w kształcie jabłuszka z korkiem imitującym listki.

Tuż po spryskaniu skóry w nos uderzają świeże nuty cytrusowe. Dominują cytryna z limonką, nutka alkoholowa czai się gdzieś w tle. Po kilku minutach na pierwszy plan bezceremonialnie wpycha się jaśnie pani piwonia. Piwonia lubi grać pierwsze skrzypce i być w centrum uwagi. Lubi być adorowana, nie ma więc nic przeciwko wizycie wesołego pana jabłuszko. Tym bardziej, że przyniósł dla  niej małe, słodkie pralinki. Po pewnym czasie kwiatowa słodycz ustępuje miejsca posypanej cukrem świeżości, a następnie znowu się wysładza stopniowo słabnąc, by wkrótce całkowicie ulotnić się ze skóry.

Nina jest zapachem wesołym, lekkim, beztroskim i ulotnym (dosłownie, bo ulatnia się ze skóry w przeciągu czterech godzin). Jak lato i na lato. Nie poddusza, nie ciągnie się ogonem, trzyma się blisko skóry, nie dominuje. Nina będzie pasować młodym (duchem również), spontanicznym dziewczętom. Jest to raczej zapach na co dzień, nie na wieczór. Taka przyjemna acz niespecjalnie oryginalna czy nietuzinkowa kompozycja.

czwartek, 21 września 2017

Stara Mydlarnia, organic garden, wzmacniający szampon

Szampon Starej Mydlarni wpadł mi do koszyka w Naturze, kiedy poszukiwałam czegoś delikatnego do mycia osłabionych, wypadających włosów. Do takich właśnie kłaków jest ten produkt przeznaczony. Co z naszej znajomości wynikło?

Szampon ma postać bezbarwnego żelu o dziwnym, ni to lawendowym, ni ziołowym, ni kwiatowym zapachu. Spienia się dość słabo, a piana nie należy do zbitych i obfitych.

Kosmetyk zapakowano w butelkę ze sprawnie działającą pompką. Co mi się jednak nie do końca spodobało to fakt,  że na zużycie 500 ml producent dał nam tylko 3 miesiące. Normalnie myjąc włosy co drugi dzień raczej bym się w tym czasie nie wyrobiła, gdyby nie fakt, że do umycia włosów potrzebowałam sporej ilości szamponu - tak słabo się pienił.


Jeśli zaś o działanie chodzi, daleko mi do zachwytów. Włosy po umyciu tym specyfikiem szybko zaczynały tracić świeżość, były oklapnięte i brakowało im jakiekolwiek lekkości czy objętości. Żadnego wpływu kosmetyku na ich wzmocnienie nie odnotowałam. Żadna z obietnic producenta nie została spełniona. Nie widzę siebie powracającej do tego szamponu.

Macie jakieś doświadczenia z tym produktem?

wtorek, 19 września 2017

NARS, nail polish, Orgasm

Nie miałam pojęcia, że najsławniejszy róż Narsa ma swój lakierowy odpowiednik, który podesłała mi Hexxana :*  Nie są one jednak podobne kolorystycznie. Róż do policzków ma w sobie dużo więcej różu; lakier jest bardziej brzoskwiniowy. I niestety gryzie się z odcieniem mojej skóry.

Pojemność: 15 ml
Kolor: brzoskwinia ze złotym shimmerem
Wykończenie:shimmer
Konsystencja: rzadka
Pędzelek: klasyczny
Krycie: do pełnego krycia potrzebuję 3 warstw
Wysychanie: nie testowałam, użyłam wysuszacza (Golden Rose quick dry top coat), ale i tak zdołałam zrobić sobie po jakimś czasie odgniotki, co widać na zdjęciach
Zmywanie: bezproblemowe
Trwałość: u mnie trzydniowa

Tym razem nie zostałam przez lakier uwiedziona, ale na paznokciach bratanicy mojego faceta przy jej ciemnejszej karnacji wyglądał świetnie, dlarego szybko znalazł dobry dom :)


This nail varnish was a gift from a friend.

Volume: 15 ml
Colour: peach with gold shimmer
Finish: shimmer
Consistency: thin
Brush: classic
Opacity: a three-coater
Drying time: not tested (I used Golden Rose quick dry top coat)
Removing: no problems
Durability: 3 days on my soft, weak nails

sobota, 16 września 2017

Theatric Professional, bibułki matujące super absorbujące

Jako posiadaczka cery tłustej muszę wspomagać się bibułkami matującymi. Przetestowałam ich wiele i do tej pory żadne specjalnie mnie nie zachwyciły. Zwykle musiałam wykorzystywać przynajmniej trzy sztuki do ściągnięcia sebum z całej twarzy, więc kończyłam paczkę za paczką (np. Wibo, Selfie Project, jakieś bibułki z Natury) w błyskawicznym tempie. Aż jednego dnia wpadłam w Rossmannie na Bibułki Idealne.

Oto one (fanfary):


Oto, co nam obiecuje producent:

Bibułki matujące. Super absorbujące. Perfekcyjnie matujące. Zapobiegają świeceniu się twarzy. Doskonale wchłaniają nadmiar sebum. Błyskawiczny efekt. Nie naruszają makijażu. Jedwabiście delikatne. (klik)

Wszystko prawda! Co do słowa! Uwielbiam te bibułki za wielkość (są powierzchniowo większe od Wibo czy Selfie Project), chłonność (w upały sięgam po dwie bibułki, ale w nieco niższych temperaturach jedna daje radę), nienaruszanie makijażu oraz za to, że są dość grube i nie mają tendencji do rwania się. W cenie niepromocyjnej kosztują 11 zł bez grosza, ale w promocjach można upolować taniej.

W moich oczach różowe bibułki Theatric nie mają wad. Skusiłam się natomiast również na wersję zieloną i tamtych nie polecam, są dużo mniej chłonne.

środa, 13 września 2017

Bielenda, Slim Cellu corrector, wyszczuplająca radiofrekwencja rf oraz wygładzająca krio mezoterapia (serum antycellulitowe)

Za każdym razem, kiedy piszę o serach antycellulitowych, muszę podkreślić, iż wiem, że kosmetyki te nie usuną mojego cellulitu. Chcę od nich po prostu pomocy w ujędrnieniu skóry, małego wspomagania po godzince ćwiczeń. Bo, wbrew temu, co mi kiedyś zarzucono, ruszam tyłek z kanapy (na której rzadko przesiaduję, bo prowadząc pensjonat mam bardzo mało czasu na relaks) i ćwiczę kilka razy w tygodniu. Przy okazji polecam mój ulubiony kanał, Fitness Blender.

Przed nastaniem lata skusiłam się na dwa okazy spod szyldu Bielendy. Wydaje mi się, że w tej serii dostępne są trzy warianty. Każda dwustumililitrowa tuba wystarczyła mi na mniej więcej miesiąc cowieczornego smarowanka pupy, ud i boczków. Przy czym zupełnie nie żałowałam sobie nakładanych ilości.


Oba kosmetyki mają postać białej emulsji i potrzebują kilku minut na wchłonięcie. Pachną nienachalnie, delikatnie, jakby kwiatowo. Serum termoaktywne daje na skórze efekt rozgrzewający na granicy bólu (naprawdę daje popalić), a serum chłodzące mocno chłodzi.


Na skórze oba kosmetyki dają podobny efekt - widocznie ją ujędrniają i uelastyczniają, a do tego dobrze nawilżają, więc nie musiałam sięgać jeszcze po dodatkowe wspomaganie.


Notka krótka, ale też nie ma się o czym rozpisywać. Oba sera Bielendy okazały się skuteczne w kwestii ujędrniania skóry. Cellu nie ruszyły, ale bądźmy realistami - tego typu smarowidła nie mają większych szans na pozbycie się tego upartego zawodnika. Zresztą popełniam nadal dużo jedzeniowych grzeszków, więc jest jak jest. Akceptuję ten stan rzeczy, bo pomarańczową skórkę w zasadzie mam od kilkunastu lat; pojawiła się już te 10 kg temu...

Nie polecam jedynie osobom wrażliwym na rozgrzewanie/chłodzenie. Efekty termiczne są mocno odczuwalne.

poniedziałek, 11 września 2017

Tanya Burr Cosmetics, nail polish, little duck

Lakier dostałam od Hexxany :*

Pojemność: 9 ml
Kolor: klasyczna mięta
Wykończenie: kremowe
Konsystencja:gęstawa
Pędzelek: klasyczny, średniej grubości
Krycie: do pełnego krycia potrzeba dwóch warstw
Wysychanie: nie testowałam, użyłam wysuszacza (Golden Rose)
Trwałość: czasem dwa, czasem trzy dni na moich miękkich paznokciach
Zmywanie: bez problemów



I got this nail varnish from a friend.

Volume: 9 ml
Colour: classic mint
Finish: creme
Consistency:thickish
Brush: classic, medium width
Opacity: a two-coater
Drying time: not tested (I used Golden Rose quick dry top coat)
Durability: 2-3 days
Removing: no problems

sobota, 9 września 2017

Tarte, Showstopper clay palette

Do kosmetyków Tarte wzdycham od kilku lat. Niestety ceny mają zaporowe i trzeba sprowadzać je zza wielkiej wody, co zawsze hamowało moje zakupowe zapędy. I tak bym pewnie sobie o ichnich mazidłach (zwłaszcza różach) marzyła dalej, gdyby nie Kasia i jej megahiperwypasiony prezent urodzinowy dla mnie :****

Proszę, nacieszcie i Wy swoje oczy, bo ja, od kiedy dostałam to cudo w czerwcu, wpatruję się w nie niemal codziennie...


W granatowym kartoniku znajdziemy dość dużą okrągłą paletę z imitacją skóry węża na wierzchu (stworzeń tych ponoć mnóstwo żyje w Amazonii), którą wyposażono też w lusterko. Wszyskie produkty kolorowe przykyte są folijką z ich nazwami. Zawartość to sześć cieni o różnych wykończeniach, bronzer, róż i rozświetlacz:


Wśród kosmetyków przeznaczonych do makijażu twarzy zdecydowanym hitem okazał się puder brązujący park ave princess o matowym wykończeniu i ładnym, neutralnym odcieniu. Na mojej twarzy puder ten wygląda bardzo naturalnie - nie daje efektu brudnej plamy jak chłodne bronzery ani nie robi ze mnie pretendentki do tytułu umpa-lumpa. Używam go do delikatnego konturowania i zawsze zachwycam się, jak on się pięknie rozciera i jak ładnie zgrywa się z odcieniem mojej skóry. Jedynym minusem tego kosmetyku jest to, że jest tak miękki, iż lekko się kruszy pod delikatnymi dotknięciami pędzla, ale róże The Balm, na przykład, też tak robią. Nie jest to żadna tragedia, a i wydajność raczej nie powinna ucierpieć, bo dzięki dobrej pigmentacji nie potrzebujemy wiele kosmetyku do jednorazowej aplikacji.

Róż fame również ma matowe wykończenie i jest koloru łososiowego. Kosmetyk jest bardziej zbity od bronzera i nie kruszy się w ogóle. Jest przyzwoicie napigmentowany, dobrze przyczepia się do skóry i ładnie rozciera. Trwałość różu i bronzera zależy od użytej bazy. Na przypudrowanym płynnym podkładzie trzymają się dobre 10 godzin; na suchszym podkładzie mineralnym - 7-8 godzin. Znikają jednak w ładny sposób, równomiernie, bez dziur i plam.

Rozświetlacz champagne pink jest z nieco innej bajki. Srebrzysto-różowy, jest znacznie chłodniejszy od różu i bronzera, i osobiście uważam, że jednak bardziej pasuje w zestawieniu z chłodniejszymi od Fame różami. Jego wykończenie określiłabym jako delikatnie perłowe z mikroglitterem, który nie jest widoczny tuż po aplikacji, ale pokazuje się po kilku godzinach od wykonania makijażu.

Tak cała trójka prezentuje się na twarzy:


Przejdźmy do cieni.
showstopper copper: ciepły odcień kakako z mlekiem; satynowa baza z drobniutkim złotym shimmerem
go for the gold: odcień rose gold o lekko perłowym wykończeniu
you're a natural: ciepły morelowy brąz o matowym wykończeniu
steel the scene: średni różowy brąz o lekko metalicznym wykończeniu
rose to the top: ciepły, cynamonowy brąz o mocno metalicznym wykończeniu
dim the lights: brązowa czerń; matowa baza z drbniutkim srebrnym shimmerem

Cienie są dobrze napigmentowane i jedwabiste. Tylko jeden z nich, you're a natural, podobnie jak bronzer, kruszy się pod dotykiem pędzla. Z pozostałą piątką tak się nie dzieje. Praca z tymi cieniami to prawdziwa przyjemność. Ładnie przyczepiają się do powieki, dobrze rozcierają, nie gubią pigmentacji, a na bazie mają kilkunastogodzinną trwałość. Poszczególne odcienie bardzo mi się podobają, choć zabrakło niestety matowego jasnego beżu, żeby paleta była w pełni samowystarczalna.

Róż, bronzer i rozświetlacz można również aplikować na powieki.

Aby tradycji stało się zadość, przygotowałam kilka prostych makijaży z użyciem moich pięknych zabawek.

#1
showstopper copper, go for the gold, you're a natural, dim the lights



#2
showstopper copper, you're a natural, steel the scene, dim the lights, champagne pink (jest i smokey)



#3
champagne pink, fame, go for the gold, steel the scene, rose to the top (róz w załamaniu)




#4
champagne pink, park ave princess, showstopper copper, rose to the top  (z użyciem rozświetlacza i bronzera w charakterze cieni)



#5
park ave princess, you're a natural, dim the lights (całość w matach <3)



Uwielbiam tę paletkę. Naprawdę nie mam jej wiele do zarzucenia i odkąd ją dostałam, jest w prawie ciągłym użyciu. Kasiu, jeszcze raz dziękuję za spełnienie mojego Tarte'owego marzenia!

Macie jakieś doświadczenia z tą marką?

środa, 6 września 2017

Podsumowanie zużyć sierpnia. Zakupy sierpnia.

Post miałam napisać i opublikować na samym początku miesiąca. Niestety życie i obowiązki psują wszelkie plany dotyczące mojej blogowej regularności. No cóż, rodzina i praca mają pierwszeństwo, choć swoje hobby nadal, po tylu latach, uwielbiam ;)

Jednak najpierw pokażę Wam, co nabyłam w sierpniu, bo z dumą mogę powiedzieć, że zakupy były skromne i kupiłam tylko to, czego potrzebowałam:



***

W sierpniu zużyłam sporo kolorówki.


Korektor Catrice Liquid Camouflage uwielbiam (klik). Dobrze kryje moje zasinienia pod oczami, a przy tym nie obciąża i nie wysusza skóry. Można też z powodzeniem ukryć pod nim wypryski. Tę konkretną tubkę miałam od Hexxany. Lakier do ust Astora (klik) zużyłam ze względu na piękny kolor. Trzymałam go tylko ze względu na odcień, bo wszystko inne szwankowało: miał nieprzyjemny, plastikowy zapach, odbijał się na zębach, migrował poza kontur ust i szybko się zjadał. Sięgałam po niego w dni, kiedy miałam okazję ciągle kontrolować makijaż. Choć zużyłam do dna, kosmetyku nie polecam. Maskara make me brow od Essence (klik) nie była zła, ale ze względu na zbyt jasny odcień i tak musiałam podmalować brwi przed jej użyciem cieniem. Stąd zachwycać się nie będę. Tusze do rzęs Karaja - Lash Design oraz Lash Lift Express - otarły się o miano bubli (klik).Jeśli chcecie wiedzieć, czym mi tak podpadły, zapraszam do podlinkowanej notki, gdzie wszystko wyłuszczyłam.


Kredka Essence long lasting eye pencil (klik) była super. Bardzo odpowiadał mi jej kolor i właściwości. Próbka podkładu Estee Lauder Double Wear Light zachęciła  mnie do dalszych testów. Jajeczko do korektora pod oczy z Real Techniques zniszczyło się po około 6 tygodniach częstego stosowania. A ja naprawdę nie obchodziłam się z nim niedelikatnie. Co gorsze, w niewyjaśnionych okolicznościach zginął mi mój Beauty Blender. Miałam go w użyciu przez 8 miesięcy i nadal był w świetnym stanie aż jednego dnia umyłam go i na chwilę odłożyłam na bok, a kiedy po niego wróciłam, gagatka nie było. Nikt nic nie widział :(


Kolorówka za nami; przejdźmy do zużytej pielęgnacji.


Pasta do zębów Meridol mnie nie zachwyciła. Wolałabym, żeby jama ustna była po niej czystsza, świeższa, a płytka nazębna zbierała się na szkliwie wolniej. Baaardzo przeciętna pasta. Micel Dermedic natomiast okazał się bardzo poprawny (klik); robił, co do niego należało. Nie mam mu nic do zarzucenia. Olejek Brit Beauty Oil marki Skin & Tonic uwielbiałam (klik). Nie tylko pięknie pachniał, ale świetnie nawilżał cerę i obkurczał pory.



Dezodorantu Fenjal używałam po wieczornym prysznicu na noc (jestem potliwą osobą i zawsze się jakoś zabezpieczam). Był delikatny i niczym mi nie podpadł. Z kolei po anyperspirant Garnier sięgałam na dzień i musiałam się w ciągu dnia odświeżać, gdyż działał tylko przez kilka godzin. Jagodowa maska do włosów marki Kallos znalazła u mnie zastosowanie jako poprawna odżywka po każdym myciu włosów. Cudów żadnych nie robiła. Krem do rąk Perfecty byl niezły w czasie, kiedy z dłońmi nie miałam problemów (klik). Z Wielkim Przesuszem sobie nie poradził, ale nie mam mu tego za złe, bo niewiele kremów do rąk radzi sobie z ekstremalnymi przypadkami. Serum antycellulitowe Bielendy było w porządku. Mocno chłodziło skórę i wyraźnie ją uelastyczniało - a o to mi chodziło.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...