sobota, 27 sierpnia 2016

Eveline, Foot Therapy Professional, krem-dezodorant antyperspirant 8 w 1

W poszukiwaniu remedium na moje suche stopy i szybko rogowaciejące pięty, z ciekawości zwróciłam się w stronę Eveline. 

Za tubkę o pojemności 100 ml zapłaciłam w Rossmannie niecale 11 zł. Opakowanie wystarczyło mi na około 10 tygodni stosowania raz dziennie. 

Szata graficzna opakowania jaka jest, każdy widzi. Nie ma się czego czepiać; na tubce znajdziemy też wszystkie istotne informacje. Ogromny plus za nakrętkę z klapką, co w moich oczach zawsze dodaje produktowi +100 do funkcjonalności i wygody stosowania. So far, so good.









Kosmetyk ma postać białej, dość treściwej emulsji. Pachnie mentolem i czymś jeszcze; zapach nie odbieram jako przyjemny, ale umówmy się - stopy są daleko od nosa.

Przez swoją treściwość krem potrzebuje długiej chwili na wchłonięcie, a przez ten czas dość mocno się klei. Mentol daje lekkie uczucie chłodzenia, co było przyjemne latem.



Ze względu na to, że chcę, aby stosowany krem do stóp zmiękczał moją słoniową skórę na piętach, lubię kremy z mocznikiem. Ta konkretna propozycja Eveline tego składnika nie zawiera. Podejrzewam, że za treściwość kosmetyku odpowiada dość duża zawartość parafiny.





 Jak to u Eveline bywa, mamy dużo obietnic. Nie należę do osób z nadmiernie potliwą skórą stóp i nie zauważyłam w tym aspekcie żadnych zmian. Nie wiem zatem, czy produkt naprawdę normalizuje pracę gruczołów potowych, neutralizuje nieprzyemny zapach, działa antybakteryjnie i chroni przed grzybicą. Tu musiałyby wypowiedzieć się osoby walczące z tymi przykrymi dolegliwościami. Z tym intensywnym odświeżeniem bym nie przesadzała, bo odnosi się po prostu do dodatku mentolu. Z obietnicami zapewnienia 24-godzinnego uczucia suchości się nie zgodzę. Raz, że mazidło długo się wchłania, a w tym czasie bardzo czuć je na stopach, a dwa - nie ma takiej siły, aby stopa się nie spociła po całym dniu w zakrytym obuwiu. Czy kosmetyk zmiękcza, regeneruje i głeboko nawilża? Tak - na wszystkich częściach stopy oprócz twardych, zrogowaciałych pięt. Tych ruszyć nie chce,





Krem-dezodorant Eveline nie jest złym produktem, ale do zachwytów też mi daleko. Ot, przewinął się przez moją kosmetyczkę i nie wiem, czy jeszcze go kupię...

czwartek, 25 sierpnia 2016

Catrice, Liquid Camouflage, 010 Porcellain

Peanów na temat płynnego korektora/kamuflażu Catrice naczytałam się wiele, niewiele zatem myśląc capnęłam go przy okazji którejś z kolei wizyty w Naturze. Popularny ten osobnik bardzo i trudno na niego trafić stacjonarnie. Na szczęście w końcu się udało, z czego cieszyłam się przez ostatnie pół roku. Na pewno nie mogę mu zarzucić niewydajności.


Produkt zamknięto w klasycznej tubce z gąbkowym aplikatorem. Charakteryzuje się przyjemną, nie za rzadką i nie za gęstą konsystencją. Nie zauważyłam, by mocno oksydował na skórze, ale mam wrażenie, że delikatnie ściemniał i zgęstniał w opakowaniu, kiedy zostało go niewiele. 

Kolor 010 Porcellain jest beżowy z delikatnie łososiowymi podtonami. Mnie bardzo odpowiada.


Płynny kamuflaż kryje bardzo dobrze. Nie aż tak dobrze, jak Collection Lasting Perfection, który jednak przez wysoką zawartość pigmentów jest pod oczy za ciężki, odznacza się i wysusza, ale doskonale daje sobie radę z moimi zasinieniami i bardzo dobrze wyrównuje koloryt skóry pod oczami. Przypudrowany nie zbiera się w liniach i trwa na posterunku do demakijażu. Co więcej, nadaje się do kamuflowania wyprysków i powypryskowych blizn - dobrze je zakrywa i utrwalony nie spływa z nich, choć można go zetrzeć ręką, jeśli mamy w zwyczaju często dotykać twarz.

W moim przypadku najlepszym sposobem aplikacji okazała się zwilżona gąbeczka-jajko. Wpracowany nią w skórę produkt wyglądał najnaturalniej. Nakładałam go również palcami i choć zdawało to egzamin, korektor bardziej odznaczał się na skórze.

Bylam z płynnego kamuflażu Catrice bardzo zadowolona. Towarzyszył mi przez ostatnie pół roku codziennie i ani razu nie zawiódł.

wtorek, 23 sierpnia 2016

Orientana, maska-krem pod oczy na noc z rozmarynem

Maskę-krem pod oczy Orientany kupiłam w aptece Dbam o Zdrowie za 30,49 zł/20 g. Ilość ta wystarczyła mi na niecałe 5 miesięcy stosowania raz dziennie.

Jak widać, producent zapakował kosmetyk do niewyszukanej tubki o bardzo prostej, ale estetycznej szacie graficznej. Na tubce nie zmieściło się jednak zbyt wiele informacji na temat produktu. Samo mazidło ma konsystencję kremowego żelu i lekko różowawy kolor. Potrzebuje kilku minut na wchłonięcie.


Producent przeznaczył ten kosmetyk do nocnej pielęgnacji, ale dla mnie, trzydziestolatki z pierwszymi zmarszczaki, okazał się on niewystarczająco odżywczy i nawilżający. Z tego tytułu stosowałam go na dzień, pod makijaż, i sprawdzał się bardzo dobrze, gdyż był dość lekki, nie rolował się i nie skracał trwałości mejkapu. Rzeczywiście przez te miesiące nie miałam opuchlizn, ale ja nie wykazuję tendencji do ich powstawania. Moje permanentne zmęczenie objawia się raczej zasinieniem coraz wyraźniejszej doliny łez.

Ostatecznie z kosmetyku byłam raczej zadowolona, ale nie okazał się nie wiadomo jakim hitem i nie wiem, czy jeszcze do niego wrócę.

środa, 17 sierpnia 2016

Bourjois, Souffle de Velvet liquid lipstick, 03 VIPeach & 05 Fuchsiamallow

Na fali popularności matowych pomadek w płynie Rouge Edition Velvet, które mojego kosmetycznego serducha niestety nie podbiły, o czym mogliście przeczytać w poprzednim poście, Bourjois wypuściło kilka miesięcy temu serię Souffle de Velvet, która przy zachowaniu matowego wykończenia ma dawać zupełnie inny efekt, bo niepełne krycie. Producent obiecuje też odczuwalne nawilżenie ust oraz trwałość do dziesięciu godzin. W UK pomadki te kosztują 8,99 funtów za sztukę; ja swoje kupiłam w promocji. Do wyboru mamy osiem kolorów; z tego, co słoczowałam, wszystkie wyglądają na ciepłe.


"Suflety" dzielą pewne cechy ze starszą linią - opakowanie ma podobny kształt (choć jest matowe, a nie błyszczące jak opakowania REV), identyczny, precyzyjny gąbeczkowy aplikator i obrzydliwy, plastikowy zapach/smak. W opakowaniu SDV jest o 1 ml produktu więcej niż wynosi objętość REV.

O ile Rouge Edition Velvet właściwościami specjalnie mnie nie zachwyciły (choć odcienie są ładne i twarzowe), tak Souffle de Velvet wypadły w moich oczach wręcz negatywnie. Już tłumaczę, dlaczego.

Najpierw zaznaczę, że sama nie wiem, czy odpowiada mi efekt niepełnego krycia, czy nie. Czasem podobam się sobie w takim wydaniu, a czasem mam ochotę to-to od razu zmyć. Usta wyglądają jakby były lekko "przegryzione" kolorem a budowanie krycia nie jest dobrym pomysłem, bo nadmiar produktu zbiera się w bruzdach na wargach i odbija na zębach (przy zastosowaniu normalnej ilości atrakcji takowych nie ma). Do wykończenia zastrzeżeń nie mam, ładny mat. Druga rzecz, producent coś tam mamrocze o dziesięciogodzinnej trwałości, a mnie bierze pusty śmiech. U mnie pomadki te nałożone na zupełnie suche, niepokryte balsamem nawilżającym wargi trzymają się dwie godziny, czasem w porywach do trzech. Po tym czasie mocno blekną i czasem zjadają się od środka. Nie da się też przewidzieć zachowania mazideł podczas aplikacji. Czasem nakładają się ładnie i równo, kiedy indziej tworzą się prześwity, które bardzo trudno wyrównać. Nie wiem, od czego to zależy - może od poziomu nawilżenia naskórka danego dnia? Gwoli sprawiedliwości przyznam, że kosmetyki nie wysuszają mi ust, ale jeśli wargi są wysuszone przed aplikacją, pomadki na pewno podkreślą suche skórki i placki. 


Oczywiście pokażę Wam dwa posiadane przeze mnie kolory.

03 VIPeach to, jak sama nazwa wskazuje, świeża brzoskwinia. Przepraszam za suche skórki; robiłam tego dnia hurtowo wiele słoczy i usta trochę ucierpiały.


05 Fuchsiamallow to bardziej ciepły róż niż fuksja.


Podsumowując, mnie osobiście pomadki te rozczarowały. Tak, mają przyjemną, musową konsystencję, ładne wykończenie i nie wysuszają ust, ale to by było na tyle. Abstrahując od faktu, że nie zawsze mam nastrój na niepełne krycie, więc nie jestem do tego efektu w 100% przekonana (choć czasem mi się podoba, przyznaję), nie odpowiada mi, że mazidła są chimeryczne podczas aplikacji i nigdy nie wiem, czy nałożą się równą warstwą, czy też będę walczyć z prześwitami, a wszystko dla efektu nie trwającego dłużej niż 3 godziny bez jedzenia i picia. I jeszcze ten obrzydliwy, plastikowy zapach i niemożność budowania krycia. Ponownego zakupu na pewno nie będzie i cieszę się, że tym razem byłam ostrożniejsza i nie kupiłam w ciemno więcej odcieni, tak jak to zrobiłam w przypadku Rouge Edition Velvet i teraz żałuję, bo nie podzielam zachwytów 90% Internetów. Oczywiście to moja subiektywna opinia; nie chcę urazić wszystkich tych osób, dla których te produkty do hit ;)

poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Bourjois, Rouge Edition Velvet, 02 Frambourjoise, 05 Ole flamingo!, 07 Nude-ist, 09 Happy Nude Year, 10 Don't pink of it!, 11 So Hap'pink

Szał na matowe pomadki w płynie Bourjois z serii Rouge Edition Velvet trwa od kilku sezonów. Nie pozostałam obojętna na te wszystkie zachwyty i pewnego dnia na promocji 3 for 2 w Bootsie upolowałam sześć odcieni. Normalnie kosztują 8,99 funtów za sztukę, więc dwie ustrzeliłam za darmo. Yay me.


Obiektywnie rzecz ujmując, nie są to złe produkty. Ja jednak się tak tymi pomadkami nie zachwycam, jak większość moich blogowych koleżanek. Dla  mnie są po prostu OK, bez ekscytacji.


Opakowania mają super. Kształ prostopadłościaniu bardzo ułatwia przechowywanie, a kolor nakrętki korespondujący z kolorem zawartości pozwala na szybkie zlokalizowanie interesującego nas odcienia. Wszystko jest ładne i estetyczne. Aplikator to klasyczna gąbeczka. Nabiera odpowiednią na jedną aplikacjię ilość produktu i jest dość precyzyjny.

Zapach produktów szału nie robi. Pachną plastikowo.

Pomadki mają ładne wykończenie satynowego matu, a w ofercie jest obecnie siedemnaście kolorów (w UK).  Posiadane przeze mnie odcienie są świetnie napigmentowane i w zasadzie jedna warstwa wystarcza na osiągnięcie optymalnego krycia. Poza tym dokładanie produktu nie jest dobrym pomysłem, bo jego nadmiar potrafi zebrać się w bruzdach na wargach i przejść na zęby. Umiar bardzo wskazany.

02 Frambourjoise to lekko malinowa czerwień.

05 Ole flamingo! to ognista fuksja.

07 Nude-ist to mieszanka brudnego różu i brązu, taka marsala.


09 Happy Nude Year to ceglasta brzoskwinia. Najgorsza jakościowo z posiadanej przeze mnie szóstki, a poza tym nie do końca dobrze czuję się w tym odcieniu.


10 Don't pink of iit! to dzienny, delikatny róż.

11 So Hap'pink to przyjemna, lekko koralowa brzoskwinka.


Tyle czytałam o niesłychanej trwałości tych pomadek. Zdziwiłam się zatem, że u mnie po pierwszych próbach trzymały się jedynie do 4 godzin. Myślałam, że może to wina stosowania cieniuteńkiej warstwy pomadki ochronnej jako bazy pod te szminki, ale nakładanie ich na zupełnie gołe, suche usta niczego się nie zmieniło. Z niechlubnym wyjątkiem 09 Happy Nude Year, który utrzymuje się na moich ustach przez 1,5 godziny, w przypadku pozostałej piątki co 3,5 - 4 godziny muszę nanosić poprawki, bo widać, że kolor nierównomiernie znika z warg, tworzą się prześwity, i to niezależnie czy jem i piję, czy nie. Jakakolwiek forma konsumpcji nie pozostaje bez wpływu na tempo zjadania się produktów; poza tym pomadki odbijają się na szklankach. Najintesywniejsze kolory potrafią lekko weżreć się w usta i są tudniejsze do usunięcia (polecam olej kokosowy) niż jaśniejsze nudziaki.


Oczywiście pomadki wysuszają usta (podkreślą suche skórki) i po całodziennym noszeniu muszę o naskórek warg dobrze zadbać. Peeling ust i intensywne nocne nawilżanie bardzo wskazane.

 od lewej: 02 Frambourjoise, 05 Ole flamingo!, 07 Nude-ist, 09 Happy Nude Year, 10 Don't pink of it!, 11 So Hap'pink


Jeśli o same kolory chodzi, najlepiej czuję się w 02 Frambourjoise, 05 Ole flamingo! oraz 11 So Hap'pink. 07 Nude-ist również dobrze mi się nosi (w moim odczuciu to jeden z najładniejszych nudziaków w tej linii), a na 10 Don't pink of it! muszę mieć nastrój i dobrze dobrać makijaż (najlepiej ciemne oko), żeby nie wypłukać się za bardzo z koloru na twarzy. Czarnej owcy 09 Happy Nude Year nie lubię - ani za odcień, ani za bardzo szybkie, nierównomierne ulatnianie się z moich ust.

sobota, 13 sierpnia 2016

Paczka-niespodzianka oraz dotychczasowy zakup sierpnia.

Dziś zapukał do moich drzwi listonosz z paczką zaadresowaną do mnie. Ponieważ niczego nie zamawiałam, trochę się zdziwiłam. Okazało się, że to Hexxana bez żadnego powodu i okazji po raz kolejny postanowiła mnie dopieścić. I to jakimi cudami! Dziękuję to za mało, żeby wyrazić cały ogrom wdzięczności i radości, jaki czuję...

Asiu, słowo daję, gdyby nie Ty, nie znałabym tak wielu wspaniałych, luksusowych kosmetyków. Raz że póki co raczej obracam się po średniej półce (zwłaszcza w kwestii kolorówki), a dwa - z niektórymi markami wcześniej w ogóle się nie zetknęłam (np. Ilia, W3ll People, Dr Lewinn's, Lanocreme).






 ***
W sierpniu nie planuję zakupów, bo niczego mi nie trzeba i powoli odkładam sobie kaskę na wymarzony zestaw pędzli. Jedynie na samym początku miesiąca skusiłam się na półpermanentą farbę Live od Schwarzkopf (na 12-15 myć), bo po przygodzie z tonerem miałam ochotę wrócić do różu na głowie. Teraz, kilka myć później (6? 7?) kolor nałożony na moje naturalne włosy już prawie zeszedł, a że schodzi nierównomiernie, wyglądam nieciekawie i w duchu pluję sobie w brodę. Powrotu na pewno nie będzie. 

To powiedziawszy, kuszą mnie kobaltowe włosy...

czwartek, 11 sierpnia 2016

Kiko, Long Lasting Stick Eyeshadow, 07

Jeśli o Kiko chodzi, lubię ich lakiery do paznokci. Natomiast produkty do makijażu oczu tej marki, z którymi miałam okazję się zapoznać, niespecjalnie mnie zachwyciły. Bohater dzisiejszej notki, prezent od Hexxany, niestety również nie wkupił się w łaski.


Dużą zaletą cieni w kredce jest łatwość i szybkość stosowania. Produkt Kiko jest do tego wykręcany, więc nie wymaga temperowania, za co duży plus. 07 to bardzo ładny odcień chłodnego złota o mocno shimmerowym wykończeniu.

Dużą wadą cieni w kredce bywa kiepska trwałość, nawet jeśli nakłada się je na zagruntowaną powiekę. Nie inaczej jest niestety w tym przypadku. Na bazie zagruntowanej cieniem kosmetyk Kiko i tak przemieszcza się i zbiera w załamaniu po zaledwie kilku godzinach. Poza tym nie do końca podoba mi się, jak w ogóle wygląda na powiece. Mam wrażenie, że nałożony nawet cienką warstwą tworzy na niej złotą skorupę. Przez to nie wygląda też dobrze jako baza pod cień pudrowy; całość wygląda ciężko i zbiera się po kilku godzinach w załamaniu. W wewnętrznych kącikach też mi się nie podoba.

Znalazłam jednak na ten kosmetyk sposób. Jeśli po skończeniu makijażu oka mam ochotę rozświetlić środek powieki, delikatnie wkepuję troszeczkę cienia Kiko uzyskując zaskakująco ładny efekt. Yay :)

sobota, 6 sierpnia 2016

Zoya, 78501 Ellen

Lakier Zoya Ellen jest prezentem urodzinowym od Kasi :*

Kasia bardzo lubi lakiery tej marki. Ja mam z nimi jeden teensy-weensy problem - przez moje ręce (paznokcie?) przewinęły się trzy sztuki i wszystkie trzy samodzielnie nie chciały wysychać na moich paznokciach. Nawet po godzinie były jeszcze plastyczne. Z wysuszaczem jest lepiej, ale i tak te 20-30 minut muszę odczekać zanim zabiorę się za czynności, które mogą potencjalnie zrujnować manikiur. Ciekawostka taka.

Ok, Ellen. Ellen to sztuka delikatna i efemeryczna. Niekryjący nudziak, który pasuje do wszystkiego i zawsze wygląda elegancko.

Jedna warstwa ładnie nabłyszcza paznokcie:

Dwie warstwy pozwalają białym końcówkom radośnie prześwitywać (dobra pozycja do frencza, jeśli ktoś lubi):

Nawet trzy warstwy nie dadzą pełnego krycia:

Zależnie od tego, jaki efekt najbardziej nam odpowiada, można sobie dokładać warstw. Mi najbardziej podoba się wariant numer 2 :)

Pędzelek jest wąski i jeśli chcemy uniknąć smug, musimy być uważne. Konsystencja wodnista, ale te niekryjące lakiery tak mają. Butelka zawiera 15 ml produktu. Pierwsze ubytki dostrzegam na swoich miękkich i słabych paznokciach po trzech dniach noszenia lakieru, ale przy tym odcieniu kompletnie nie rzucają się w oczy.

I jak, podoba się Wam? Macie jakieś doświadczenia z lakierami Zoya?

czwartek, 4 sierpnia 2016

Golden Rose, Matte Lipstick Crayon, 10 & 17

Do moich dwóch kredek Golden Rose o numerkach 04 i 11, które już Wam pokazywałam (klik), dołączyły niedawno dwie kolejne sztuki. Bo je po prostu bardzo polubiłam - za ładne wykończenie miękkiego matu, świetną pigmentację, szeroki wybór kolorów, brak warzenia się czy zbierania w bruzdach na wargach oraz precyzję aplikacji.  

Kredki nie mają wyraźnego smaku ani zapachu. Nie wysuszaja ust na wiór. W tej cenie (niecałe 12 zł) - rewelacja.

Które kolory dokupiłam?


17 to kolor typu hot pink. Żywy, widoczny z daleka, idealny na wakacje. Doskonale się w nim czuję. Jest dość temperamentny jeśli chodzi o trwałość. Czasem zjada się po trzech godzinach, czasem mogę zrobić poprawki po godzinach pięciu. Jak tego typu kolory mają w zwyczaju, znika nierównomiernie, co nie jest niczym zaskakującym.


10 to typowy dzienny mauve. Dość chłodny; muszę mieć na niego nastrój. Ulubieniec wielu dziewczyn, ale ja czuję się lepiej w cieplejszych odceniach (na przykład w 11, która ma domieszkę czerwonych tonów), choć w tym nie wyglądam jeszcze trupio. Trzyma się u mnie przez mniej węcej trzy godziny, czasem nieco dłużej.

U mojej bliźniaczej duszy Justyny znajdziecie słocze i opisy odcieni 10 (klik), 11 (klik) i 12 (klik). Sześć swoich kredek bardzo ładnie przedstawiła autorka wenablog tutaj, a na blogu Diamante Makeup znajdziecie fantastyczne słocze aż piętnastu odcieni. Klik - zdecydowanie warto je zobaczyć, nasza koleżanka musiała włożyć w nie mnóstwo pracy.

Jeśli macie jakąś z tych pomadek, który numerek jest Waszym ulubionym? Ja spośród 04, 10, 11 i 17 wskazałabym te dwie ostatnie - nieskromnie uważam, że naprawdę dobrze w nich wyglądam.

wtorek, 2 sierpnia 2016

Zakupy lipca.

W lipcu zostałam zaproszona na wesele kuzynki, więc zjawiłam się na chwilę w Polsce. I znalazłam moment na wypad do Natury i Rossmanna:

Latem bibułki matujące to mój must-have; te od Theatric kupiłam z ciekawości, bo ich nie znam. Przez wiele ostanich lat dwa razy dziennie, rano i wieczorem, sięgałam po antyperspiranty. Kilka miesięcy temu do ochrony wieczorno-nocnej stosuję delikatniejsze dezodoranty, stąd zakup Neo od Garniera (bardzo lubię). Krem do stóp Evree kupiłam z ciekawości, bo wersja turkusowa sprawdziła się u mnie znakomicie.




W dniu, w którym wpadłam do Rossmanna, była promocja na trzy wersje serum antycellulitowego Bielendy. Skusiłam się na dwie z nich, bo bardzo lubię tę naszą polską markę. Chciałam się nieco przybrązowić do wesela, ale nie podobał mi się skład szeregu balsamów brązujących. W końcu capnęłam Efektimę, bo skład wydał mi się najrozsądniejszy, ale niestety na razie nie jestem zadowolona. Kolor opalenizny wychodzi wprawdzie ładny, ale mimo przygotowania skóry poprzez złuszczenie i nawilżenie, robią mi się smugi, co nie wygląda dobrze. Do balsamu dołączony był podkład, ale oddałam go znajomej, bo kolor był oczywiście zdecydowanie dla mnie za ciemny. Do higieny intymnej tym razem coś innego niż Lactacyd, gdyż ten ostatni troszeńkę mi się znudził...


Dalej, już w UK kupiłam w sieci Holland & Baret moją ukochaną pastę do zębów bez fluoru. Miałam już wiele, wiele tubek.










W Bootsie była promocja na kosmetyki Maybelline. Kupiłam w niej dwa tusze do rzęs, których jeszcze nie znam. Teraz wykańczam Lash Sensational tej marki i jestem tą maskarą zachwycona. To chyba mój nowy ulubieniec wszech czasów. Mam nadzieję, że koleżanki z szafy również się sprawdzą.



I to by było na tyle. Nie ma tego tak dużo jak na mnie i moje zakupowe zapędy ;)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...