Kolorówka:
Puder bronzujący z The Body Shop (klik) towarzyszył mi przez kilka lat (niesamowicie wydajna bestia). Bardzo go lubiłam; pasował mi jego biszkoptowy odcień (raczej cieplejszy niż chłodniejszy, ale kiedy konturuję się czymś chłodnym, wyglądam, jakbym miała brudną twarz) i fakt, że nie był ciemny, więc nie dało się zrobić nim krzywdy. Obok bronzera widzicie na zdjęciu paletkę Pupy Pupa Rose (klik), którą wygrałam swojego czasu u jednej z moich najulubieńszych blogerek, Agaty. Zużyłam cudowny róż, który był w niej zawarty. Idealne wykończenie (mat), idealny odcień brudnego łososia. Przez około 2,5 roku gościł na mojej twarzy kilka razy w tygodniu; pasował do każdego makijażu i szczerze go uwielbiałam, mimo iż miał sporą konkurencję, bo różów ci u mnie nie brak. W paletce były też cztery błyszczyki, których się pozbyłam, bo a) nie pasowały mi kolory, b) były lepkie, nietrwałe, zawierały nieładny brokat, c) zbierały to, co ewentualnie osypało się z cieni. Cienie jeszcze ze mną zostają. Dalej, wyszła mi matująca mgiełka Inglota. Działania matującego i sebo-regulującego się nie doszukałam, ale na pewno nie nazwę tego produktu bublem. Zwilżałam nim Beauty Blendera do aplikacji podkładów i w tym charakterze sprawdził się bardzo dobrze. Odżywkę do paznokci Bell stosowałam pod lakiery kolorowe do ochrony przed zażółceniem płytki paznokcia. Z wyznaczonego jej zadania dobrze się wywiązała. Tak samo, jak odżywka z Golden Rose. Obie są w porządku, choć żadna nie wzmocniła moich miękkich paznokci, ale one są takie od zawsze i ciężko z tym walczyć. Zużyłam też dwa lakiery Miss Sporty: 320 z serii Clubbing Colours (klik) oraz 340 z serii Lasting Colour (klik).
Pielęgnacja:
Zacznijmy od serum antycellulitowego Lirene inspirowanego liftingiem termicznym (klik). Mocno rozgrzewa; bardzo dobrze ujędrnia i napina skórę. Micela Nivei (klik) lubię, bo robi, co ma robić, czyli w moim przypadku skutecznie usuwa resztki makijażu. Do odżywki z aloesem i granatem Alterry wracam bardzo często. Moje włosy ją kochają; są po niej nawilżone i błyszczące. Z olejku pod prysznic Isany nie byłam zadowolona. Owszem, ładnie pachnie. Owszem, myje. Ale mimo zawartości oleju arganowego bardzo mnie wysuszał. Mgiełka marki Ted Baker miała bardzo przyjemny, słodko-orzeźwiający zapach. Niestety szybko się on ulatniał, jak to przy mgiełkach.
O świetnym serum LIQ CC napiszę w osobnym poście, bo zdecydowanie należy mu się pięć minut. Pozostałe zużycia z tego zdjęcia to zwyklaki, które nie wzbudziły moich zachwytów. Maska Drink Up Intensive od Origins (klik) na moją skórę działała jak zwykły krem nawilżający; nie było fajerwerków. Maska do włosów L'Biotici Biovax (klik) nie wybiła się działaniem nad odżywkę z tej serii, mojego ogromnego ulubieńca. Tak, nawilżała i odżywiała włosy, ale po odżywce wyglądały jeszcze lepiej. Produkt pielęgnacyjny do ust Cowshed był dodatkiem do magazynu. W moim odczuciu to zwykła tłusta wazelina, która na jakiś czas zabezpiecza naskórek za pomocą stworzonej okluzji, ale nie ma realnego działania nawilżająco-regenerującego.
Jutro zaczyna się marzec... Byle do wiosny! Chyba pochowam już swetry, bo nie mogę się na nie patrzeć ;)