wtorek, 31 stycznia 2017

Podsumowanie zużyć stycznia.

W styczniu gromada moich kosmetyków zmówiła się, by się pokończyć. Stąd trochę tego jest...

Kolorówka:


Wykończyłam dwie lekkie, nawilżające pomadki: Revlon Colorburst Lip Butter w odcieniu 010 Raspberry Pie (klik) oraz niedostępną już Wibo Eliksir w odcieniu 06 (klik). Skończył mi się też intensywnie w ostatnich miesiącach eksploatowany lakier Colour Alike 7 Oriental Red (klik). Maskarę Lovely Pump Up zużyłam i choć bardzo ją lubię (klik) w proteście przeciwko polityce Wibo/Lovely więcej jej nie kupię, natomiast nieciekawą maskarę Maybelline Push Up Drama (klik) mam zamiar wyrzucić w niedzielę, kiedy to wrócę do UK. Dałam jej ponad dwa miesiące na wykazanie się i już nie chce mi się po nią sięgać, bo efekt naprawdę mnie nie zadowala.


Pielęgnacja:


Mamy tutaj kosmetyk z prawie każdej kategorii w dziale pielęgnacja twarzy. Do demakijażu fantastyczny olejek hydrofilny w wersji zielona herbata z Biochemii Urody. Kosmetyk bardzo dobrze rozpuszcza makijaż twarzy, a makijaż oczu w dużym stopniu (zwykle jakieś resztki doczyszczam micelem), a przy tym ma ładny skład i nie uderza po kieszeni. Kilkuetapowe oczyszczanie twarzy (olejek myjący, micel, mydło + woda, tonik) bardzo służy mojej cerze. Peeling enzymatyczny w proszku Cell Fusion C (klik) to kolejny doskonały kosmetyk. Bardzo wygodny w obsłudze i niezwykle skuteczny - po umyciu nim twarzy skóra jest dogłębnie oczyszczona i rozświetlona, ale bez uczucia ściągnięcia; coś wspaniałego. Natomiast krem do mycia twarzy Shiseido Ibuki (od kochanej Hexxany) niczym mnie nie zachwycił. Wprawdzie nie wysuszał skóry, ale nie dawał mi poczucia doczyszczenia skóry, a poza tym nie mogłam stosować go częściej niż raz dziennie. Kiedy sięgałam po niego rano i wieczorem, pojawiały się bolące podskórne gule. Po odstawieniu i uporaniu się problemem spróbowałam jeszcze raz i sytuacja znowu się powtórzyła. Przy używaniu raz dziennie, rano, na szczęście wysypów nie było, ale powrotu na pewno nie przewiduję. Dalej, depigmentacyjne serum z retinolem i kwasem azaleinowym Azelac RU Sesdermy (klik) rzeczywiście wyrównało koloryt mojej cery i pomagało mi skutecznie pozbyć się świeżych blizn po wypryskach. Warto również zaznaczyć, że kosmetyk zawiera cenione składniki przeciwstarzeniowe. Od Asi wiem, że jest to wspaniała, przeciwzapalna pozycja dla osób z rosacea, gdyż skutecznie pomaga uporać się z grudkami, ale sama (na szczęście) nie miałam okazji tego sprawdzić. Mam nadzieję, że przy dobrej pielęgnacji łagodzącej rosacea się na mojej naczynkowej cerze nie rozwinie... Keep Young and Beautiful od REN (od Hexxany) to też swojego rodzaju serum. Jego głównym zadaniem jest natychmiastowe działanie liftingujące, ale moja cera jest na razie w bardzo dobrym stanie i żadnej różnicy nie zaobserwowałam. Mazidło ma formę żelu i pozostawia na skórze lepką powłokę, którą znosi aplikacja kremu. Zachwytów brak, szczerze mówiąc. W kwestii kremów pod oczy wykończyłam pozycję od Arkany z kwasem laktobionowym (klik). Jest to kosmetyk aspirujący do bycia luksusowym, ale choć mi nie zaszkodził, specjalnie mnie też nie zachwycił. Wolę bardziej odżywcze kremy, na które nie trzeba szukać sposobu w kwestii aplikacji (krem Arkany bardzo się mazał podczas wcierania i wklepywania). Krem REN V-Cense Revitalising Night Cream (od Hexxany) stosowałam, zgodnie z przeznaczeniem, na noc. Odebrałam go jako taki podstawowy nawilżacz; nic mniej, nic więcej. Maska z białą glinką od Living Source (od Hexxany) dostanie swój osobny wpis. Bardzo polubiłam się z tym kosmetykiem.


Jak pisałam niedawno, bardzo polubiłam się z kremową maseczką Flos-Leku, przeznaczoną dla cery z problemami naczyniowymi (klik). Ten niepozorny kosmetyk bardzo ładnie łagodzi rumień, a stosowany regularnie rzeczywiście wycisza grę naczyń. Zdecydowanie zasługuje na uwagę. Antyperspirant Rexony Maximum Protection znalazł się w moich ulubieńcach ubiegłego roku (klik), ale ostatnio jego działanie pod koniec dnia coś osłabło. Czyżby po zużyciu kilku opakowań moja skóra przyzwyczaiła się do niego? Na szczęście odżywka Biovax bambus i olej awokado trzyma poziom, nieustannie służąc moim włosom. Są po niej miękkie, gładkie i lśniące; mizialne. Olej śliwkowy sprawdza się i na moich prostych włosach, jak i na loczkach mojej trzylatki, ładnie je zmiękczając i ujarzmiając puch. Glinka do skóry głowy od Dermaglin jest w porządku - pomaga dogłębnie doczyścić skalp. Saszetka kremu pod oczy Resibo zrobiła mi apetyt na więcej.



Zacznijmy od wielkiego nieobecnego - na zdjęciu przez moje przeoczenie zabrakło opakowania po fantastycznym kremie do rąk Podopharm (klik).  Ma on przyjemny jagodowy zapach i bogatą konsystencję, która doskonale nawilża i regeneruje skórę dłoni, a także dba o skórki od paznokci. Co jeszcze fajniejsze, krem daje efekty długofalowe; z biegiem czasu wymaga coraz rzadszej aplikacji utrzymując skórę dłoni w bardzo dobrym stanie. Mój hit. Opakowanie po mocznikowej Isanie do dłoni chyba nikogo nie dziwi? To mój sztandarowy kosmetyk do nocnej pielęgnacji dłoni, od lat. Saszetka glinki do skóry głowy Dermaglin i opakowanie po antyperspirancie Rexony to nie dubel z poprzedniego zdjęcia - tamte wyżej skończyły mi się w UK przed przyjazdem do Polski w połowie stycznia, a te tu miałam u rodziców i wykończyłam w Polsce (antyperspirant służył mi podczas kilku przyjazdów; nie zużyłam go w dwa tygodnie - tak gwoli ścisłości). Po wieczornej kąpieli zabezpieczam się nie antyperspirantem, a delikatniejszym dezodorantem - do tego od Alterry nie miałam większych zastrzeżeń. Nie czułam z rana od siebie zapachu potu. Masło do ciała z shea i olejem migdałowym od Wellness & Beauty bardzo lubię (klik). Już je kiedyś miałam; teraz do niego wróciłam. To skuteczny nawilżacz do ciała o pięknym zapachu i w miarę dobrym składzie. Tego ostatniego nie mogę powiedzieć o serum antycellulitowym Wygładzająca Eksfoliacja od Lirene (klik). Liczyłam na lepsze działanie w kwestii ujędrniania skóry; dostałam jedynie nawilżenie. Wysuszacz Sally Hansen Insta-Dri bardzo lubię i często do niego wracam, mimo iż zaczyna się ciągnąć po zużyciu 2/3.



Żel pod prysznic Original Source - ot żel. Pachnie, myje, nie zapada w pamięć. Nie to co żel do higieny intymnej Intimelle, który zapisał się w mojej pamięci negatywnie. Nie dawał mi poczucia czystości i odświeżenia, w ogóle nie chciał się pienić - generalnie czułam się, jakbym myła się samą wodą. Szybko zaczęłam zużywać go również do prania pędzli, a nawet mycia ciała, byle skończyć i zapomnieć. Znacie te żele? Lubicie? No i suchy olejek Lirene (klik). Taaaa, miał tylko nawilżać i natłuszczać skórę na kilkanaście godzin, ale coś nie wyszło i  już godzinę po aplikacji skóra wołała: pić! 

Uff. Nie mówiłam, że kosmetyki się zmówiły i wyszła ich cała kupa? Czy może to ze mnie robi się coraz większa pudernica? :P

poniedziałek, 30 stycznia 2017

Lirene, Antycellulitowa Mezoterapia, remodelator sylwetki, reduktor cellulitu i tkanki tłuszczowej oraz Wygładzająca Eksfoliacja, antycellulitowe serum o działaniu złuszczającym

Dwa opisywane dziś sera również podesłała mi Hexxana. Nie podpadły mi aż tak bardzo, jak suche olejki z poprzedniego wpisu (które miały nawilżać i natłuszczać skórę na dłużej niż godzinę, a z tego zadania się nie wywiązały), ale nie oznacza to, że jestem nimi zachwycona. Bynajmniej.

Oba produkty zapakowano w podobne tubki z miękkiego plastiku. Nie ma żadnych problemów z wydobyciem kosmetyków i można zużyć wszystko do ostatniej kropli, bo tubkę łatwo na końcu przeciąć.

Mają konsystencję białej, rzadkawej emulsji, która potrzebuje 2-3 minut na wmasowanie w skórę. Nie zostawiają na ciele żadnego tłustego filmu. Obie wersje różnią się zapachem, ale żaden z nich nie jest szczególnie przyjemny; są chemicznie cytrusowe.

Jak wiecie, nie znam się na biochemii kosmetycznej, ale rzut moim laickim okiem na składy nie daje mi złudzeń, że działanie mazideł mnie zaskoczy. Prawie w nich nie ma uznanych substancji aktywnych sprawdzających się w walce z cellulitem, jak chociażby kofeina.



Opisów, wizualizacji i statystyk mamy na opakowaniach sporo, ale niestety.... Zdaniem mojej skóry to wszystko to bajkopisarstwo. Oczywiście istnieje możliwość, że mam naskórek słonia. Ale ponieważ sera tego typu stosuję dość regularnie wiem, że im więcej w nich składników aktywnych typu algi, kofeina, żeń-szeń, to i lepsze efekty na sobie widzę.

Gwoli ścisłości, nie oczekuję (jak mi zarzucono w ostatnim wpisie), że zgubię i nadprogramowe kilogramy, i cellulit od samego smarowania się. Wprawdzie ze swoim odżywianiem jeszcze walczę (z coraz lepszym skutkiem, w końcu), ale jestem aktywna fizycznie - od prawie półtora roku ćwiczę 5 razy w tygodniu przez 30-60 minut na sesję (w zależności ile w ogóle mam wolnego czasu), a  antycellulitowe sera mają mi po prostu ujędrniać skórę, żeby nigdzie nie było żadnych obwisów po spaleniu tłuszczyku. Opisywane dziś mazidła Lirene po prostu lekko nawilżają skórę, a dzięki silikonom naskórek jest przyjemny w dotyku. I to by było na tyle. Chłodząco-rozgrzewająca czternastodniowa terapia tej samej marki (klik) naprawdę widocznie ujędrnia i napina skórę, więc do niej wracam; dziś opisywane sera to w porównaniu ze wspomnianą terapią słabizna. Aż dziw, że to ten sam producent.

niedziela, 29 stycznia 2017

Jestem na nie: Lirene, Vital Code, ujędrniający witaminowy olejek oraz wygładzający multi olejek

Opisywane dziś dwa suche olejki do ciała podesłała mi Hexxana. Jak wiecie, dzięki Asi poznałam wiele pielęgnacyjnych hitów, ale te produkty do wspomnianej kategorii na pewno nie trafią. Właściwie to podzielam zdanie Atqi (klik) na ich temat. Słabizna.

Olejki zapakowano w plastikowe butelki z atomizerem. Taki sposób aplikacji oprócz ciała natłuszczał wszystko naokoło (więc jeśli macie jakieś mordercze plany w stosunku do osób, z którymi dzielicie łazienkę, polecam niesprzątanie wanny/brodzika po kąpieli; o niewinnie wyglądające pośliźniecie baaardzo łatwo), a z samych flaszek w krótkim czasie zaczynały schodzić etykiety. Butelczyny schowane były w kolorowych kartonikach z opisem wielu obietnic, z których żadne się nie spełniły. Przyciągająca wzrok szata graficzna przede wszystkim; kto by się tam przejmował działaniem (a raczej jego brakiem)?


Obie wersje różnią się zapachem, ale żaden z nich niczym szczególnym się nie wyróżnia i nie zapada w pamięć. Ot, aromaty "kosmetyczne". Ten z zieloną etykietą jest bardziej świeży, cytrusowy, ten z czerwoną - kwiatowy.


Co do składów; skóra by chyba bardziej skorzystała, gdyby wyrzuć z nich parafinę (choć do ciała nie demonizuję, ale wolę unikać) i znoszące uczucie tłustości silikony. Może wtedy działanie pielęgnacyjne byłoby na wyższym poziomie? Nie wiem, nie znam się, ale z doświadczenia wiem, że moja osobista zewnętrzna powłoka bardzo dobrze reaguje na olejowe mieszanki bez tych dodatków.

Poza tym kiedy sięgam po olejek, nie zależy mi, żeby był "suchy". Miałam ich kilka i.... Suche olejki na mnie działają tylko doraźnie i na krótko, więc bez sensu takie smarowanie.


Bla bla bla.

Bla bla. 

Bla.


U mnie oba olejki działały tak samo, czyli nijak. Po aplikacji skóra była nawilżona może do godziny. Żadnego długofalowego działania; długotrwałej ulgi. Co z tego, że ubrania  nie lepiły się do ciała; można stworzyć skuteczniejsze, relatywnie nietłuste mieszanki olejów. Plus? Nie doszło do wysypu na dekolcie.

Eee tam. Po raz kolejny fail, Lirene.

PS. W następnym poście też będę marudzić.

piątek, 27 stycznia 2017

HIT: Podopharm, Kremo-maska do dłoni z masłem shea i goji

Nie będzie trudno Wam zgadnąć, kto sprezentował mi ten krem. Tak, Hexxana :) Z czego ogromnie się cieszę, bo żyłabym sobie w błogiej nieświadomości nie wiedząc, że relatywnie młodziutka polska marka ma w ofercie produkty, którym zdecydowanie warto się przyjrzeć.

Krem jest świetny.


Ma postać białej, treściwej emulsji o nietypowym, przyjemnym, jagodowym zapachu. Po rozsmarowaniu zostawia na kilkanaście minut na dłoniach tłustawy film. Jak to maski mają w zwyczaju. I wierzcie mi - osoby z pustynnie suchą, spękaną skórą dłoni nie będą na ten ochronny film narzekać. Dlaczego? Bo działanie! Krem przynosi natychmiastową ulgę w momencie, kiedy wydaje nam się, że skóra dłoni jest o kilka rozmiarów za mała. Otula, faktycznie wspomaga regenerację; nawet twardym skórkom ze skłonnością do zadzierania się trochę pomaga, a to duży wyczyn. Z biegiem czasu możemy po niego sięgać coraz rzadziej w ciągu dnia, gdyż stan skóry dłoni i poziom jej nawilżenia faktycznie się poprawia. Niewiele jest kremów do rąk, które działają długofalowo, więc ode mnie szacun i pokłony.


Kosmetyk zapakowano do przyjaznej w odbiorze tubki, tę zaś schowano do kartonika zawierającego wszystkie istotne informacje na temat produktu.

Skład "naturalny" nie jest, ale mnie osobiście naturalne kremy do rąk niekoniecznie służą. Moje sucholce kochają mocznik i, jak się już po raz drugi okazuje (pierwszy raz to krem Bielendy z serii kuracja parafinowa, o którym pisałam kilka lat temu), wazelinę oraz parafinę wraz z silikonami. Mocznika w kosmetyku Podopharm nie ma, ale pochodnych oleju mineralnego jest tu dużo. Słyszeliście kiedyś o skutecznych zabiegach parafinowych do dłoni i stóp? No właśnie. Ja wiem, że podniosą się głosy, że pochodne ropy to zło, be i fuj. Ogólnie to na twarz ich nie nakładam, a i na ciało niespecjalnie lubię. Ale moje kończyny to kochają, co mam więc robić? Słuchać swojej skóry oczywiście. Tym bardziej, że w kremie schowało się też mnóstwo dobroci, m. in. olej sojowy, lanolina, masło shea, pantenol, ekstrakt z owoców goji, hydrolizowany jedwab, alantoina, witaminy E, C i B, czy prowitamina B5. Wszystko zaś składa się na wielce skuteczną formułę, która działa długofalowo, co jest nie do przecenienia.

Asiu, dziękuję :*

Arkana, Lactobionic 4% Eye Cream

Krem podrzuciła mi Hexxana po tym, jak kompletnie się u niej nie sprawdził (dlaczego - tutaj). Używam go od prawie czterech miesięcy raz dziennie (bardzo dobra wydajność), na dzień, więc najwyższy czas wystawić mu jakąś opinię. 

Od producenta:

Nawilżająco-łagodzący, lekki krem na okolice oczu. Zawiera 4% kwasu laktobionowego, który zmniejsza podrażnienia, regeneruje, nawilża oraz zapobiega powstawaniu zmarszczek. Zawarty w kosmetyku galaktoarabinian wzmacnia działanie kwasu laktobionowego oraz hamuje utratę wody. Olej z awokado odżywia, a dodatek bisabololu działa kojąco i łagodząco. Szczególnie polecany dla skóry wrażliwej, płytko unaczynionej i odwodnionej.
Sposób użycia: aplikować rano i wieczorem na oczyszczoną skórę okolicy oczu.
Pojemność: 15 ml
INCI: Aqua, Decyl Cocoate, Cetearyl Alcohol, Lactobionic Acid, Methyl Glucose Sesquistearate, Persea Gratissima (Avocado) Oil, Glycerin, Galactoarabinan, Triisostearin, Cetyl Ricinoleate, Tocopheryl Acetate,   Benzyl Alcohol, Bisabolol, Dehydroacetic Acid, Xanthan Gum, Sodium Hydroxide, Parfum, Alpha –Isomethyl Ionone, Hexyl Cinnamal, Limonene, Coumarin, Citronellol (klik).


Krem ma postać dość lekkiej, białej emulsji. Zamknięto go w butelce ze sprawnie działającą, póki co, pompką. Opakowanie nie daje możliwości kontroli stopnia zużycia kosmetyku. Kończy się zupełnie niespodziewanie.

Największą wadą tego produktu jest to, że niezależnie od sposobu aplikacji (wmasowywanie, wklepywanie) maże się on na skórze. Najlepiej po prostu zostawić go samemu sobie na kilkanaście minut, żeby sam się wchłonął; przynajmniej u mnie taki sposób sprawdza się najlepiej. Kiedy widzę, że porcja już się wchłonęła, przystępuję do nakładania korektora i u mnie krem z korektorem ze sobą współgrają - w przeciwieństwie do tego, co działo się u Asi, u siebie rolowania czy warzenia się kolorówki nie zauważyłam.
Tak, jak pisze producent, jest to lekki krem. Moim zdaniem do pielęgnacji nocnej zdecydowanie zbyt lekki. Wykazuje jednak u mnie delikatne działanie nawilżające, bo nie zauważyłam utraty nawilżenia naskórka pod korektorem w ciągu dnia (Asia u siebie widziała wręcz wysuszenie). Po aplikacji odczuwam napięcie skóry, ale nie takie jak przy wysuszeniu. Odbieram to trochę jako lifting. Moje rejony podoczne są obecnie w dość dobrej kondycji. Wiadomo, mam już pierwsze zmarszczki, ale sam naskórek jest nawilżony. Czy krem działa łagodząco i kojąco nie było mi dane sprawdzić.

Czy polecam? Trudno powiedzieć. Sama, ze względu na jego niewchłaniającą się podczas aplikacji formułę, raczej bym tych 97 zł nie zapłaciła. Nie wiem też, na ile tak naprawdę krem przyczynia się do dobrego stanu skóry pod oczami, bo zaczęłam go używać dobre 3 miesiące po wprowadzeniu do mojej pielęgnacji nocnej fantastycznego przeciwzmarszczkowego serum Avy (klik), które doprowadziło moją skórę do dobrej kondycji. Szczerze mówiąc ja tego produktu Arkany jakoś specjalnie nie polubiłam, choć mnie, w przeciwieństwie do Asi, niczego złego nie zrobił.

Może ktoś z Was miał, zna?

środa, 25 stycznia 2017

Flos-Lek, seria do skóry z problemami naczyniowymi, krem maseczka

Opisywaną dziś maskę poznałam kilka lat temu dzięki Hexxanie, która podarowała mi dwie saszetki tego cuda. Po ich zużyciu zrobiłam małe rozeznanie, z którego wynikło, że kosmetyk można również kupić w tubce o pojemności 75 ml (za około 15 zł na doz.pl), oraz że seria do skóry z problemami naczyniowymi to cały szereg kosmetyków, którym warto się przyjrzeć.


Kosmetyk zamknięto w estetycznej, biało-czerwonej tubce. Ma on postać żółtawej emulsji o dziwnym, kwiatowo-mentolowym zapachu. Producent zaleca nałożyć go na twarz na 5-10 minut, a potem zmyć nadmiar wilgotnym wacikiem. Ja robiłam inaczej - ponieważ produkt mnie nie zapychał ani nie szkodził w żaden inny sposób, trzymałam go na twarzy do oporu, po czym przed pójściem spać jedynie ścierałam jego nadmiar z wierzchu, a zmywałam resztki maseczki rano wodą z łagodnym detergentem. Na twarzy był wyczuwalny film, ale w spaniu mi nie przeszkadzał; zwłaszcza, że efekty regularnego stosowania mazidła (co drugi-trzeci wieczór) przyszły bardzo szybko.


Maseczka bardzo ładnie chłodzi natychmiastowo uspokajając rumień, co przyczynia się do wyrównania kolorytu skóry. Co ważniejsze, przy regularnym używaniu faktycznie widać pozytywne zmiany. Oczywiście już widoczne teleangiektazje nie znikają, bo cudów nie ma, ale nowych  w szybkim tempie nie przybywa, a przy tym zdecydowanie mniej się czerwienię niż zwykle. Swojego czasu byłam ogromnie zadowolona z arnikowego kremu na dzień tej marki (arnika super wpływa na naczynka), a opisywana dzisiaj maseczka towarzyszyła mi przez całą drugą połowę 2016 roku (jest naprawdę wydajna). Kosmetyk w pełni sobie zasłużył na miano ulubieńca, a ja wiem, że w kwestii uspokajania gry naczynek mogę liczyć na rodzimą markę, co mnie bardzo cieszy.

Znacie? Miałyście do czynienia z innymi kosmetykami z tej linii?

poniedziałek, 23 stycznia 2017

Maybelline, the falsies Push Up Drama mascara

W kwestii drogeryjnych maskar swojego ulubieńca, Lash Sensational, znalazłam w szafie Maybelline. Poza tym lubię również ich Colossal Volum' Express, a i One by One nie jest najgorsza... Z chęcią więc chwyciłam do testów Push Up Drama, bez wcześniejszego rozeznania. Duży błąd.


Pierwsze złe przeczucie tknęło mnie, kiedy zobaczyłam szczoteczkę. Tak rzadko rozstawione wypustki plus mokrawa formuła kontra moje krótkie, rzadkie rzęsy? To się nie mogło udać... No i się nie udało. Dodam jeszcze, że na czubku spiralki oczywiście gromadzi się nasz natrętny przyjaciel glutek. Za każdym razem. Bez chusteczki w podorędziu nie ma co podchodzić. Tyle dobrego, że maskara nie ma raczej tendencji do osypywania i rozmazywania się.


Powyższe zdjęcia pokazują, jaki efekt daje szczoteczka z rzadko ułożonymi ząbkami - nie ma rozdzielenia rzęs, a wręcz przeciwnie - w równych odstępach mamy grupki rzęs sklejonych. Może i wygląda to trochę rockowo, trochę buntowniczo, ale mnie ten efekt się nie podoba. Ja wolę kiedy rzęsy są rozdzielone, pogrubione, wydłużone i podkręcone bez użycia zalotki, a nie zbite w strączki. 


Naprawdę, lepiej te 38 zł zainwestować w Lash Sensational. No chyba że komuś podoba się efekt Push Up Dramy, ale sama widziałam jedynie negatywne opinie. I o co chodzi z tym The Falsies? Tym tuszem nie da się uzyskać efektu sztucznych rzęs!

sobota, 21 stycznia 2017

ORLY, Front Page & Gossip Girl

Lakiery pochodzą z zestawu czterech miniatur (5,3 ml każda) ORLY z kolekcji Infamous, który dorwałam w TK Maxx za 7,99 funtów.

Kolor: Front Page to straszny brzydal i najsłabsze ogniwo zestawu - perłowy szampan; Gossip Girl to złoto-czerwony glitter w bezbarwnej bazie
Konsystencja: FP - rzadka; GG - w sam raz
Pędzelek: wąski i mały
Krycie: FP wymaga trzech warstw to pełnego krycia; GG - zależy, jaki chcemy uzyskać efekt na paznokciach
Wysychanie: nie testowałam, użyłam wysuszacza (Insta-Dri od Sally Hansen)
Trwałość: na moich miękkich paznokciach pierwsze odpryski pojawiły się drugiego dnia po aplikacji

Nie zwracajcie uwagi na skórki; zima i sezon grzejnikowy mimo ustawicznego smarowania zupełnie im nie służą.



This  pair comes from a four-piece set from Infamous collection by ORLY, which I bought in Tk Maxx for £7.99.


Colour: Front Page - champagne with ugly pearl finish; Gossip Girl - gold and red glitter in a clear base
Consistency:FP - thin; GG - just roght
Brush: small and narrow but manageable
Opacity: FP - requires 3 coats; GG - depends on what end result you want to achieve
Drying time: not tested (I used Sally Hansen's Insta-Dri quick dry top coat)
Durability: only 2 days on my soft nails

czwartek, 19 stycznia 2017

Sesderma, Azelac RU, Facial Liposomal Serum, depigmenting (serum depigmentacyjne z retinolem i kwasem azaleinowym)

Oprócz delikatnych, uroczych piegów, które pojawiają się u mnie głównie latem, mam na policzku denerwującą brązowawą plamkę pigmentacyjną, stanowiącą niechcianą pamiątkę po ciąży. A poza nią - czerwonawe i fioletowawe przebarwienia po wypryskach. Dodajmy do tego mój wiek (30 lat) i już wiemy, czemu Hexxana sprezentowała mi serum depigmentacyjne z cenionymi składnikami przeciwstarzeniowymi (m. in. retinolem, lecytyną, kwasem azaleinowym, glukozydem askorbylu, niacyną, kwasem glicyretynowym, diacetyl boldine i innymi). W ogóle skład produktu wygląda dla mnie - laika - bardzo ciekawie. Nie jest to kosmetyk naturalny, ale za to pełnymi garściami korzysta ze starannie przebadanych, wyselekcjonowanych i wysoce skutecznych substancji.


Kosmetyk ma postać żółtawego, lekkiego mleczka i pachnie kwiatowo. Nabiera się go za pomocą pipety, która w tym konkretnym przypadku za każdym razem nabierała inną objętościowo porcję produktu, więc czasem musiałam go sobie dobierać. 30 ml wystarczyło mi na około dwa miesiące stosowania na noc. Oczywiście korzystając z kuracji z retinolem na dzień nie zapomniałam o aplikowaniu filtra przeciwsłonecznego.

Serum dość szybko się wchłania, a po zaabsorbowaniu go przez skórę zawsze odczuwałam lekkie ściągnięcie naskórka, które niwelowała aplikacja kremu nawilżającego. Natomiast żadne podrażnienia, reakcje alergiczne, czy łuszczenie u mnie nie  nastąpiło.


Co z działaniem? Na temat skuteczności produktu w profilaktyce przeciwzmarszczkowej wypowiedzieć się nie da, bo takich rzeczy gołym okiem nie zobaczymy, natomiast skład daje realne nadzieje na pożądane efekty. Co do działania depigmentacyjnego, to moja plamka i stare, głębokie blizny powypryskowe zostały przez serum nieruszone, za to te nowe (zawsze jakiś tam wyprysk w okolicach okresu się pojawi) znikały szybko i bez śladu. Poza tym koloryt skóry rzeczywiście nieco się wyrównał. Podsumować serum Sesdermy mogę tak - działa, ale bardzo delikatnie i potrzebuje czasu. W moim przypadku nie daje takiego efektu wow, jak sera z wysokim stężeniem witaminy C, które na moją skórę działają niemal od razu i powodują rewolucyjne wręcz zmiany w jej wizualnym stanie (mam tu głównie na myśli serum Filorgii i LIQ CC). Cóż, dla niektórych objawienie to retinol i kwas azaleinowy, a dla innych (w tym mnie) - stara, dobra, szalenie skuteczna witamina C. Natomiast poznać propozycję Sesdermy było warto, chociażby w ramach eksperymentu i żeby przekonać się, co moja skóra lubi, a co mogę sobie darować.

wtorek, 17 stycznia 2017

Jestem na nie: Golden Rose, Dream Lips Lipliner, 516 (porównanie z konturówkami Essence)

Na pewno spora część z Was zna fantastyczne, tanie jak barszcz konturówki do ust Essence. Sama o swoich pięciu sztukach pisałam tutaj. Nadal bardzo je lubię. A ponieważ dzięki uprzejmości Magdaleny na mojej toaletce zamieszkał podobny produkt z Golden Rose, nie sposób ich ze sobą nie porównać.

Gwoli przypomnienia, kredki Essence mają obudowę korespondującą z odcieniem sztyftu, a w przypadku Golden Rose rolę tę pełni kolorowy koniec. Z tego tytułu kredkę przechowuję do góry nogami, co by było łatwo ją zlokalizować.

Konturówki E mają miękkie jak masełko, przyjemne w obsłudze grafity. Ten GR niestety jest odczuwalnie suchszy i zdecydowanie twardszy, przez co mocno drapie podczas aplikacji...


Mocną stroną posiadanego przeze mnie liplinera jest żywy odcień ciepłej czerwieni. W swojej pierwotnej roli - konturówki - kosmetyk sprawdza się OK. Trzyma pomadki w ryzach przez kilka godzin.


Niestety nie do końca sprawdza się nałożony na całe usta. Po pierwsze, jak już pisałam, aplikacja jest niekomfortowa. Po drugie, kosmetyk wysusza naskórek. Po trzecie, po około 3 godzinach bez jedzenia i picia zaczyna zjadać się w mało estetyczny sposób - na całej powierzchni warg w przypadkowych miejscach zaczynają robić się prześwity.

Tym razem konkurencja z Essence zdecydowanie zostawiła Golden Rose w tyle...

niedziela, 15 stycznia 2017

Essie, Apres-chic

Kolejna błyskotka ;)

Lakier pochodzi z zestawu pięciu miniaturek (5 ml każda) Essie, który dorwałam w Tk Maxx za 9,99 funtów.
Kolor: srebro
Wykończenie: foliowe
Konsystencja: w sam raz
Pędzelek: wąski i mały
Krycie: dwuwarstwowiec
Wysychanie: nie testowałam, użyłam wysuszacza (Golden Rose)
Zmywanie: gorsze niż lakierów kremowych, ale łatwiejsze niż w przypadku brokatów
Trwałość: na moich miękkich paznokciach trzydniowa



This nail polish comes from a five-piece set , which I bought in Tk Maxx for Ł9.99.
Colour: silver
Finish:foil
Consistency: just right
Brush: small and narrow but manageable
Opacity: a two-coater
Drying time: not tested (I used Golden Rose quick dry top coat)
Removing: harder than with cream finish, easier than with glitter polishes
Durability: 3 days on my soft nails

piątek, 13 stycznia 2017

Rozczarowania 2016 roku.

W ubiegłym roku nie obyło się bez rozczarowań, choć mam wrażenie, że jest ich mniej niż w latach poprzednich. Chyba jestem rozsądniejsza w swoich wyborach. No ale że niewypałów całkowicie wyeliminować się nie da, oto one.

Pielęgnacja

L'Oreal Elvive, Extraordinary Oil, nourishing leave-in cream (klik)

Nie odpowiadało mi w tym produkcie nic. Po pierwsze, tak lejącego w konsystencji kosmetyku nie powinno pakować się do tubek, z których na bank się wyleje, bo nie ma innej opcji. Po drugie, okropny zapach ne umila stosowania, choć na to można by przymknąć oko, gdyby produkt działał. A nie działa -  nie nawilża, nie odżywia, nie wygładza, nie dodaje blasków, nie chroni końcówek. Wręcz pogarsza sytuację.


L'Oreal Nutri-Gold, krem pod oczy (klik)

W moim odczuciu ten krem ma tylko dwa atuty - luksusowe opakowanie oraz fakt, że nie roluje się pod korektorem. Poza tym wypada słabo. Przez to, że jest bardzo zbity, trudno go zaaplikować bez naciągania skóry pod oczami, a poza tym nie za bardzo działa. Ani nie nawilża dostatecznie, ani po czasie nie zmienia stanu skóry pod oczami na lepsze. Ba! Zimą zauważyłam na rejonach podocznych suche placki, z którymi błyskawicznie poradził sobie dużo tańszy i dużo lepszy krem (serum przeciwzmarszczkowe z pielęgnacyjnych ulubieńców) Avy...


Omorovicza, Queen of Hungary Mist (klik)

Miałam względem tej mgiełki duże oczekiwania, bo to drogi produkt jest. Chciałam, aby okazał się co najmniej tak dobry, jak łagodzący tonik Pat&Rub/Naturativ. Niestety... Kosmetyk mnie podrażniał, powodował pieczenie i wychodził mi po nim na policzki rumień. Poza tym na twarzy zostawał intensywnie świecący się film. Efekt odwrotny od zamierzonego. Miałam również okazję zapoznać się z oczyszczającą maseczką z glinką tej marki i o ile po jej zastosowaniu rumień mi nie wyłaził, a cera była dobrze oczyszczona, to pieczenie, które mi fundowała, było bardzo nieprzyjemne.


Petal Fresh, odmładzający szampon do włosów (klik)

Ten szampon zafundował mi podrażnienie skalpu stulecia. Zaczęło się od nieprzyjemnego uczucia ściągnięcia, potem pojawił się suchy łupież, który następnie przeszedł w łupież tłusty, który przeszedł w łuskę; skalp swędział jak szalony i włosy dużo szybciej przetłuszczały się u nasady. NIGDY więcej.


Pszczela Dolinka, kawa z mlekiem - mydło naturalnie pilingujące (klik)

Nie jest to może bubel, bo dobrze myje skórę, ale zupełnie nie wywiązuje się ze swojego głównego zadania. Miał to być kawowy peeling w mydle, a w rzeczywistości coś tam mnie pomasował przy pierwszej kąpieli, a potem fusy powiedziały ahoj i baj baj, i miałam w rękach zwykle mydło o przeciętnym zapachu. Zawiodłam się bardzo, bo kawowe mydło Lawendowej Farmy to zdzierak fantastyczny! (Teraz, kiedy sama  sobie o nim przypomniałam, koniecznie muszę kupić ponownie)


Bliss, fatgirlslim, serum antycellulitowe i ujędrniające (klik)

Znowuż, nie jest to bubel, bo trochę skórę ujędrnia, ale za tę cenę (około 30 funtów) powinien ujędrniać lepiej - chociażby jak ta dużo tańsza terapia antycellulitowa. Stąd moje rozczarowanie. Nie wspominając, że pakowanie tak wodnistego kosmetyku do słoiczka to jakiś kiepski żart.


Fusswohl, krem zmiękczający do stóp (klik)

Słabo działający śmierdziel. Zajeżdża jak najtańszy cytrynowy płyn do dezynfekcji muszli klozetowej wlany do ubikacji pełnej starej uryny.


Kolorówka

Artdeco, mineral eyeshadow  base (klik

Kosmetyk ma wygodne opakowanie, przyjemną, masełkowatą konsystencję i dobrze podbija kolor cieni. Niestety na moich tłustych, opadających powiekach utrzymuje cienie na miejscu przez około 7 godzin, po czym wszystko zaczyna migrować w załamanie, a ja zazwyczaj noszę makijaż dłużej.


L'Oreal, False Lash Architect Mascara (klik)
U mnie maskary L'Oreal to totalne buble. Za wyjątkiem wersji So Couture mają przekombinowane, trudne we współpracy szczoteczki i przede wszystkim osypują się jak szalone, fundując mi obrzydliwą pandę. Nie, nie, nie.


 L'Oreal, Infallible 24h Matte Powder (klik)

Tak, oczy Was nie mylą, kolejny kosmetyk L'Oreal w tym zestawieniu. Puder-koszmar.  Produkt daje nienaturalne, widocznie pudrowe wykończenie na skórze (nawet nałożony w minimalnej ilości), zbiera się na meszku na twarzy, potrafi zebrać się w porach i podkreśla wszystko, co chciałybyśmy zatuszować (linie, suche skórki). Najgorzej (najciężej) wygląda nałożony załączonym puszkiem; najlepiej (ale wciąż niesatysfakcjonująco) - wilgotnym jajkiem typu Beauty Blender. Spryskanie makijażu mgiełką też nie ratuje do końca sytuacji. Co gorsza, suchość kosmetyku nie przekłada się na realne działanie matująco-utrwalające. Puder coś tam matuje, ale może na jakieś 3-4 godziny, a po wymieszaniu z sebum robi na twarzy efekt ciasta. I nie utrwala makijażu, co doskonale widać chociażby po telefonie.

Ogólnie to z L'Orealem sprawa u mnie jest taka: ich pielęgnacja to w moim przypadku w większości rozczarowania (lubię micela z serii Ideal Soft oraz różowy szampon i odżywkę Elseve - i to by było na tyle), a w kolorówce albo natykam się na hity, albo na buble - nic pośrodku. Sprawia to, że kompletnie nie mam zaufania do tej marki, choć czasem coś się do mnie uśmiechnie z szafy z kolorówką (na pewno nie maskary i raczej nie cienie).


Lovely, kiss kiss lips (klik)

Beznadziejny błyszczyk o tandetnym opakowaniu, które pękło mi w trakcie używania, obrzydliwym, chemiczno-landrynkowym zapachu i z małą gąbeczką, która nabiera niewystarczającą na jedną aplikację ilość kosmetyku. Poza tym mazidło jest lepkie, a na złączach warg powstaje nieestetyczna biała linia. Fuj.

Dużym rozczarowaniem roku jest dla mnie nowa polityka Wibo/Lovely. Kiedyś była to jedna z moich ulubionych polskich marek w kwestii kolorówki, zwłaszcza lakierów do paznokci. Ich obecne działania obserwuję z ogromnym niesmakiem. Chamskie kopiowanie (łącznie z  opakowaniami i nazwami) na ogromną skalę bestsellerów takich marek jak Too Faced, Urban Decay, NARS, Kylie Jenner, a nawet Sleek, oraz przeniesienie produkcji z Polski do Chin z jednoczesnym podniesieniem cen sprawiło, że kompletnie straciłam dla marki szacunek i nie będę tego postępowania wspierać zakupami. Najgorsze jest to, że póki będzie popyt, póty takie praktyki będą kwitnąć, a ja tam sobie mogę kwękać.


Lakiery Zoya. Mam dwa (klik) i niestety - choć kolory piękne, to skubańce w ogóle nie chcą na mnie schnąć (a raczej - zajmuje im to kilka godzin), nawet przy asyście wysuszacza :(


Inne

Ostatnim moim rozczarowaniem roku jestem ja, a raczej moja niemożność wprowadzenia zmian żywieniowych. W październiku 2015 roku uznałam, że chcę schudnąć 10 kg i wrócić do wagi, w której dobrze się czułam. Dałam sobie na spokojnie rok i zaczęłam regularnie i bez wymówek ćwiczyć pięć razy w tygodniu. I ćwiczę (około 40 minut dziennie) - trzy razy w tygodniu HIIT plus ćwiczenia siłowe, w pozostałe dni albo pilates, albo kardio + ćwiczenia siłowe. Uwielbiam ćwiczyć i uwielbiam robić to z kanałem Fitness Blender (gorąco polecam wszystkim, którzy z różnych względów nie mogą zapisać się na siłownię). I co? Moja waga (wraz z dorodnym, obrzydliwym, wyhodowanym po ciąży muffin topem) stoi w miejscu. Nie dlatego, że jestem leniem i nie ruszam wielorybiego tyłka z kanapy, a dlatego, że nie potrafię przestać zajadać stresów słodyczami i przekąskami, nie mówiąc o uzależnieniu od energetyków (w moim przypadku klasyczny binge eating). Mam problem natury psychologicznej i totalny brak silnej woli. Ktoś musiałby dosłownie stać nade mną z batem, żeby chlastać mnie za każdym razem, kiedy sięgam po zakazany owoc. Naprawdę chcę to zmienić, ale nie potrafię. Nie ma dnia, żebym nie uległa chorym nawykom. Codziennie zawodzę samą siebie w tym jednym, a jakże trudnym do wyeliminowania aspekcie. Obiecywanie sobie, że  w 2017 roku będzie inaczej póki co spaliło na panewce :(

czwartek, 12 stycznia 2017

Mollon Pro Nail Lacquer, 84

Piękny lakier Mollon wypatrzyłam na blogu Niecierpka, która znalazła go w jednym z kosmetycznych boxów. Jako że nasza koleżanka nosi tylko hybrydy, dodatek specjalnie jej nie ucieszył, ja za to w tę pędy pobiegłam do sklepu internetowego, gdzie tego konkretnego koloru nie znalazłam, więc zapytałam Agatę, czy nie chciałaby mi odsprzedać swojej sztuki. Od słowa do słowa dostałam ją w prezencie i jestem zakochana *-* Pięknie dziękuję :*

Dostępność: lakier był dodatkiem do kosmetycznego boxa; nie mogę go znaleźć na stronie Mollon :/
Cena: lakiery tej marki kosztują 18 zł
Pojemność: 15 ml
Kolor: srebro z domieszką fioletu o foliowym wykończeniu
Konsystencja: w sam raz
Pędzelek: standardowy, dość wąski
Krycie: do pełnego krycia potrzeba minimum dwóch warstw
Wysychanie: nie sprawdzałam, użyłam wysuszacza (Golden Rose)
Zmywanie: bez większych problemów
Trwałość: bardzo dobra na moich miękkich paznokciach - 4 dni



Jak już się pewnie zorientowałyście, mam fazę na takie świecidełka, a to jest wyjątkowo ładne :)

wtorek, 10 stycznia 2017

Ulubieńcy 2016 roku - kolorówka.

Dwa wpisy temu było o ulubionej zeszłorocznej pielęgnacji, a dziś opowiem o kosmetykach do makijażu, po które sięgałam szczególnie chętnie w 2016 roku.

Podkład: Amilie mineral cosmetics (formuła matująca i kryjąca) (klik)
 
Krycie można budować za pomocą obu formuł - od lekkiego po średnie, poprzez dokładanie cienkich warstw (choć faktycznie formuła kryjąca kryje troszkę lepiej niż mat). U mnie dwie-trzy cienkie warstwy podkładu to była ilość optymalna. Koloryt skóry był ujednolicony i choć niedoskonałości przebijały (co z powodzeniem można przykryć korektorem), całość wyglądała naturalnie, a o to mi chodziło, bo nie jestem zwolenniczką tynkowania twarzy i przeraża mnie lansowany w Internecie sposób nakładania podkładów w ilości pół butelki na raz. Na mojej twarzy podobały mi się oba wykończenia. Formuła matująca dawała efekt bardzo naturalnego, rozświetlonego matu, a kryjąca - ładnej satyny. Co do trzymania sebum w ryzach, w obu przypadkach zaczynałam się wyświecać i czułam potrzebę sięgnięcia po bibułki matujące po około pięciu godzinach po aplikacji. Po małych poprawkach cera wyglądała ładnie przez kolejne kilka godzin. W ostatecznym rozrachunku moja skóra po całym dniu z Amilie wyglądała lepiej i bardziej świeżo (na ile to możliwe) niż z większością podkładów drogeryjnych. W ogóle mimo iż wiem, że minerały znacznie bardziej mi służą niż podkłady w płynie, to i tak ciekawość nieustannie pcha mnie do testowania tych drugich. Czy to nie jest nienormalne?


Korektor: Catrice, Liquid Camouflage, 010 Porcellain (klik)

Rok 2015 przyniósł mi same korektorowe porażki, ale w ubiegłym roku poznałam dwóch fajnych zawodników, choć to Catrice uzyskał pierwsze miejsce. Jest wydajny (nakładany oszczędnie, nie na niemal całą twarz grubą warstwą jak podkład - znowu pieję do "trendów"), ma ładny, jasny kolor i przede wszystkim dobrze kryje moje podoczne zasinienia bez wysuszania i obciążania skóry w tych okolicach. Poza tym nadaje się również do kamuflowania niedoskonałości. 



Brwi: Catrice, Eyebrow Set (klik)

Cienie mają idealnie do mnie pasujące, chłodne kolory. Dzięki dodatkowi wosku delikatnie utrwalają włoski, więc nie czuję potrzeby używania dodatkowego żelu do brwi. Dołączony pędzelek wbrew pozorom dobrze się spisuje do aplikacji produktu, a za pomocą szczoteczki wygodnie wyczesuje się nadmiar.


Puder brązujący: The Body Shop, brozning powder, 02 fair matte (klik)
Nie skłamię, jeśli powiem, że konturuję się tym produktem niemal codziennie od około 3 lat. Jest bardzo wydajny, ale już go kończę. Ma piękny, biszkoptowy, doskonale do mnie pasujący odcień, którym nie da się zrobić sobie krzywdy. Daje bardzo subtelny efekt, i o to mi chodzi. Był też we wcześniejszych ulubieńcach.


Róż: róż z paletki Pupa Rose (klik)

Róż ten pojawia się w ulubieńcach roku chyba po raz trzeci. Jest bardzo wydajny - sięgam po niego przynajmniej 3-4 razy w tygodniu, a wciąż mam około 1/3 produktu. Piękny kolor - kocham takie eleganckie brudaski, które dosłownie do wszystkiego pasują, i odpowiada mi matowe wykończenie. Róż idealny. 

Dość często sięgałam też po róże The Balm, ale to Pupa zdecydowanie miała u mnie wiodącą pozycję.


Baza pod cienie: Rival de Loop Young, eyeshadow base (klik)

Baza pojawiła się już w ulubieńcach 2013 roku. Mam kolejny słoiczek i nadal jest tak samo świetna - wszystkie cienie, tańsze i droższe, trzymają się  na niej bez większych zmian do demakijażu.


Cienie: Zoeva, Naturally Yours (klik)

Moja ulubiona "chłodniejsza" paletka ubiegłego roku (a przy tym nadal ulubiona paleta Zoevy, choć Blanc Fusion depcze jej po piętach). Cienie są świetnie napigmentowane, mają piękne odcienie, łatwo się z nimi pracuje, a jedynym problemem jest tendencja do lekkiego osypywania.


Sigma, Warm Neutrals (klik)

A to ukochana paletka ciepła. Cienie są doskonałej jakości i genialnie się z nimi pracuje, choć też lekko się osypują.


Kredka: Maybelline, master smoky shadow-pencil, Smoky Chocolate (klik)

Idealny kolor, dobra trwałość, przyzwoita pigmentacja i łatwość roztarcia uczyniły z niej mój ubiegłoroczny must-have.


Avon, superSHOCK gel eyeliner pencil, Bronze (klik)

Boski kolor brązowego złota - wykończyłam do cna.


Maskara: Maybelline Lash Sensational (klik)
Ubiegłoroczne odkrycie. Nadawała moim rzęsom objętości, wydłużała je i podkręcała - po prostu upiększała je bez żadnych efektów ubocznych typu osypywanie się. Niestety dość szybko gęstnieje.


Pomadki

Kocham pomadki, więc pokażę Wam kilka, które sobie szczególnie upodobałam - głównie ze względu na piękne odcienie i przyjemność noszenia (tj. brak wysuszania). Króluje wykończenie matowe, ale czy to jest dla kogokolwiek jakieś zaskoczenie?
Golden Rose, matte lipstick crayon 11 (klik)


 Golden Rose, matte lipstick crayon 17 (klik)


Kobo, matte lips, 409 Rare Red (klik)

I rodzynek - dobrze nawilżająca hybryda koloru i balsamu odżywczego o ładnym, twarzowym, do wszystkiego pasującym kolorze; kosmetyk mieszka w mojej torebce i wszędzie go ze sobą zabieram. Idealny kiedy usta potrzebują dawki nawilżenia i otulenia. Soap & Glory, Sexy Mother Pucker Gloss Crayon, Fuchsia-Ristic (klik)


Lakiery do paznokci

Najczęściej przeze mnie noszone w ubiegłym roku to:
Colour Alike, 7 Oriental Red (klik) - mam go już na wykończeniu

Essie, Watermelon (klik)

Wibo, Glamour Sand 2 (klik) - został już przeze mnie zdenkowany
Miss Sporty, Clubbing Colors 320 (klik) - mój odcień wakacyjny; została go może 1/3 w butelce

Chyba widać, że lata nie lecą wstecz... Stonowany róż, stonowane cienie, wyraziste pomadki, głównie czerwienie i fuksja na paznokciach - tak, widać, że stuknęła mi trzydziecha, ha ha ;)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...