sobota, 28 lutego 2015

Zużycia lutego w mini-recenzjach. Zakupy lutego.

Wstępu brak. Nie mam na niego pomysłu. Wiecie, późno jest.

Twarz i perfumy:


Pasta do zębów AloeDent (klik) występuje w moich denkach regularnie. To moja ulubiona pasta bez fluoru. Uwaga wrażliwcy - jest mocno miętowa w smaku i daje czadu, jeśli chodzi o chłodzenie. Maskę algową z kakao z e-naturalne opisywałam tutaj. Działała subtelnie i na krótko, nie przebiła moich ulubionych alg z Organique. Różana maseczka z Ziaji to naprawdę przyjemny nawilżający kompres (klik). Wykończyłam próbeczkę któregoś kremu Caudalie, ale nie wyrobiłam sobie na jego temat żadnego zdania. Super Power mezo tonik Bielendy miał niezwykle przyjemny zapach dający poczucie luksusu. Sam produkt sprawował się poprawnie. Wprawdzie niczym mnie nie zachwycił, ale też niczym nie podpadł. Skończyła mi się też miniaturka zapachu Touch od Burberry. Nie moje klimaty i cieszę się, że mogłam się o tym przekonać nie inwestując w większy rozmiar flakonika.


Ciało i włosy:


Kostka myjąca z Dove myje, ładnie pachnie i nie wysusza skóry. Czego chcieć więcej? Antyperspirant tej marki również któryś już raz pojawia się w moim denku. Często kupuję te kulki, gdyż ładnie pachną i zapewniają mi dobrą ochronę. Dalej, mamy tu krem do rąk Isany z 5% mocznika. To mój wielki ulubieniec (klik). Wprawdzie przeszedł niewielką reformulację, ale nie wpłynęło to negatywnie na efekty, jakie daje. Ten krem działa jak nawilżająco-natłuszczający kompres na moje przesuszone dłonie. Do kofeinowego szamponu Alterry nie mam zastrzeżeń. Radził sobie nawet ze zmyciem olejów. Ogromnym plusem szamponów tej marki jest to, że nie wysuszają mi skalpu i nie wywołują łupieżu. Odżywkę Nivei long repair opisałam szerzej tutaj. Byłam z niej zadowolona; dzięki zawartości silikonów działała na włosy wygładzająco i pomagała chronić je przez mechanicznymi uszkodzeniami. Nie mogłam jednak nakładać jej na skalp, gdyż powodowało to w moim przypadku spektakularny oklap. Skończył mi się też płyn do higieny intymnej Lactacyd w wersji ochronnej. Świetny, nie mam zastrzeżeń. Myje, odświeża i nie podrażnia, a na tym ostatnim zależało mi najbardziej.


Kolorówka:


Błyszczyk Kobo w odcieniu 205 iced latte (klik) zużyłam w warunkach domowych, bo nie wyglądałam w tym kolorze korzystnie. O eyelinerze Sephory skrobnęłam w poprzednim poście (klik). Niewiele miałam do zarzucenia jego jakości, ale nie układała mi się współpraca z mega cienkim i bardzo giętkim pędzelkiem. Liner zrobił się w ostatnim czasie jakiś taki wodnisty i stracił na pigmentacji, więc postanowiłam się z nim pożegnać. Z korektora Maybelline Dream Lumi Touch nie byłam specjalnie zadowolona (klik). Miał nieco za ciemny odcień i wysuszał mi skórę pod oczami. Inaczej ma się sprawa z maskarą Lovely pump up, tak chwaloną w blogosferze. Polecam, jest naprawdę dobra! Nawilżająca odżywka Nail Inc paznokci nie nawilżyła w najmniejszym stopniu. Przynajmniej ja tego nie widzę. Dodatkowo skracała żywotność lakierów na paznokciach. Jestem na nie. Lakier Essence 43 where is the party? (klik) zużyłam w około 2/3. Reszta brzydko zgęstniała i nawet reanimacja rozcieńczalnikiem nie pomogła. The Elle Red Mavali (klik) był natomiast ślicznym odcieniem czerwieni, który ożywiał mi zimowe dni. Musiałam pożegnać również fiolet Fiji marki Sinful Colors (nie ma na zdjęciu) (klik), bo jego buteleczka popękała mi w rękach na małe kawałki podczas próby jej otwarcia. Jakim cudem nie zalałam dywanu nie wiem do tej pory...


Ze zużyć to by było na tyle. Pora zrobić w torbie miejsce na kolejne opakowania!

A my przejdziemy do części zakupowej niniejszego posta. Plan był taki, aby w lutym nie kupić nic. Jednakowoż... od jakiegoś czasu staram się kupować upatrzoną kolorówkę w promocjach. I takie się nadarzyły, więc skusiłam się na kilka rzeczy, na które miałam ochotę od co najmniej kilku tygodni lub miesięcy, więc wiedziałam, że prędzej czy później ulegnę pokusie:


W Superdrug było promo 3 for 2 na kosmetyki Maybelline oraz buy one get one 1/2 price w szafie Bourjois. Mam już trzy kredki Maybelline i pierwsze wrażenie zrobiły na mnie tak dobre, że dokupiłam odcień 150 Fuchsia Desire. Zawsze unikałam fuksji, a okazuje się, że wyglądam w tym kolorze świetnie! Kto by pomyślał... Idąc za ciosem skusiłam się na fuksjowy (Fuchsia Flourish) i koralowy (Alluring Coral) błyszczyk z serii Elixir. Jest coś pociągającego w tych małych, pękatych opakowaniach...

Mam teraz fazę na mocne, matowe usta. Dlatego zależało mi na 05 Ole Flamingo! od Bourjois. Do tego wyrazistego odcienia dobrałam dużo spokojniejszy 09 Happy Nude Year. Chcę jeszcze zdobyć nowe kolorki w odcieniach 10 i 11, ale w UK ich nie ma, więc będę polować w Polsce. A jest teraz ciekawa promocja w Superpharm... ;)

Aha, jeśli Was kiedyś ciekawiło, czemu kupuję tyle kolorów z jednej kolekcji, robię to z dwóch powodów: po pierwsze, lubię pokazywać szerszy przekrój odcieni na blogu, a po drugie - zwykle poszczególne kolory nieco różnią się między sobą właściwościami, a mnie to z jakiegoś kompletnie niezrozumiałego powodu fascynuje. There you have it :)

środa, 25 lutego 2015

Sephora, Colorful eyeliner, waterproof (czarny)

Ten eyeliner podarowała mi przyjaciółka. Powiedziała mi, że nie układała jej się współpraca z cienkim pędzelkiem. Jesteście ciekawe, czy ja miałam więcej szczęścia?


Zacznijmy od mocnych stron kosmetyku. Wśród nich na pewno należy wymienić piękny, głęboki kolor i dobrą pigmentację. Podczas aplikacji produktu nie tworzą się prześwity, więc nie trzeba kresek ustawicznie poprawiać. Poza tym eyeliner rzeczywiście jest wodoodporny. Zastyga na powiece i nic się z nim nie dzieje do demakijażu, a najlepiej usuwa się go czymś oleistym (u mnie olejek hydrofilowy). Podczas demakijażu olejkiem zaczyna się rolować trochę jak zmazywany gumką ołówek.


Niestety ja też mam problem z opanowaniem pędzelka. Jest cieniutki i bardzo elastyczny. Niby precyzyjny, ale mnie osobiście trudno się nim posługiwać; zwykle moje kreski wykonane tym eyelinerem różnią się na każdej powiece grubością, a do tego jaskółki nie chcą wyjść ładnie ostre (dlatego na zdjęciach wyżej w ogóle sobie je darowałam; zdjęcia mają obrazować kolor i pigmentację produktu). Albo jestem taka niezdara, albo ten maluśki pędzelek jest zbyt giętki.

Jeśli lubicie cienkie pędzelki i stosujecie kosmetyki wodoodporne, jest duża szansa, że polubicie się z tym produktem.

wtorek, 24 lutego 2015

Nivea, odżywka odbudowująca long repair z olejem babassu (jak się ma do wycofanej Isany z tym samym olejem)

Odżywka Long Repair marki Nivea była swojego czasu szeroko wychwalana w blogosferze. Zwłaszcza po wycofaniu ukochanej przez wiele Polek (w tym przeze mnie) odżywki z olejem babassu Isany. Produkt Nivei chwali się zawartością tego samego składnika. Działanie tych dwóch kosmetyków jednak nie jest takie samo.


Białą odżywkę o konsystencji balsamu i przyjemnym zapachu zapakowano w klasyczną, plastikową tubkę utrzymaną w kolorach charakterystycznych dla marki Nivea. Nie ma żadnych problemów z aplikacją (nie spływa z włosów) ani wypłukaniem mazidła.

Producent jest dość oszczędny w obietnicach, co mi się osobiście podoba, bo nie jestem fanką bajkopisarstwa uprawianego przez firmy kosmetyczne. A zatem produkt ma wzmacniać włosy już od nasady, odbudowywać strukturę włosa, ułatwiać rozczesywanie i chronić końcówki włosów. Więc tak: jak widać w składzie zamieszczonym poniżej kosmetyk zawiera m.in. silikony, hydrolizowaną keratynę, olej babassu i quaternium-18. Silikony i quaternium oblepiają włosy tworząc swoistą barierę ochronną przed mechanicznymi uszkodzeniami (spowodowanymi np. przez ocieranie się o swetry) i wygładzając je, co wiąże się z ułatwianiem rozczesywania i nabieraniem przez kosmyki blasku. Silikony też w pewnym stopniu chronią końcówki włosów przed rozdwajaniem się, ale już zniszczonych końców na pewno magicznie nie zregenerują. Z kolei olej babassu nawilża włosy, a keratyna wypełnia je i delikatnie pogrubia, co pewnie ma być obiecywaną odbudową struktury włosa. Moje kosmyki są w dobrej kondycji, więc nie jestem w stanie stwierdzić, czy odżywka poradziłaby sobie z pielęgnacją bardzo suchych, zniszczonych czupryn. Wzmacniania włosów od nasady nie było dane mi zaobserwować, ponieważ odżywka jest kosmetykiem bardzo treściwym i najzwyczajniej w świecie nie mogłam stosować jej blisko skaplu, gdyż fundowała mi pokazowy oklap i brak objętości. Natomiast nałożona od ucha w dół wygładzała i delikatnie rozprostowywała kosmyki, nadawała im połysk i sprawiała, że wyglądały ładnie i zdrowo. Byłam z niej zadowolona.

Do kupienia na pewno w Rossmannie za 10,79 zł. Opakowanie o pojemności 200 ml wystarczyło mi na 2 miesiące stosowania co drugi dzień.


Odżywka Nivei tym różni się od nieodżałowanej odżywki Isany z olejem babassu, iż ma bogatszą i treściwszą formułę. Isana była dużo lżejsza i spokojnie  mogłam aplikować ją na skalp. Poza tym włosy po odżywce Isany były jakieś takie lżejsze, bardziej sypkie, przyjemniejsze w dotyku. Odżywka Nivei sprawdza się bardzo dobrze i mam do niej niewiele zastrzeżeń, ale nie okazała się lepsza od wycofanego kosmetyku Isany.

poniedziałek, 23 lutego 2015

Maybelline, Dream Lumi Touch highlighting concealer, 01 ivory

Naczytałam się wiele dobrego o bohaterze dzisiejszej notki, nie dziwota więc, że miałam na niego chrapkę. Miał być jasny, miał rozświetlać, miał kryć - słowem miał być ideałem pod oczy, bo nie wiem, jak Wy, ale ja rozświetlających z założenia korektorów na wypryski i przebarwienia nie używam.

Podreptałam zatem do drogerii i kupiłam rzekome cudo. Normalnie kosztuje dość sporo, 37,99 zł/7,5 ml, ale coś mi świta, że nabyłam go w promocji za około dyszkę mniej. I dobrze, bo w moim przypadku zachwytów nie ma.

Zacznę od opakowania. Mamy tu jakby długopis zakończony z jednej strony pokrętłem, a z drugiej pędzelkiem. Przyznam, że nie jestem szaloną fanką takiego rozwiązania. Po pierwsze, pędzelkiem nie da się korektora ładnie zaaplikować i rozetrzeć pod oczami; i tak trzeba puścić w ruch palce czy gąbeczkę. Po drugie, dozowanie nie jest zawsze takie samo. Czasem po przekręceniu pokrętła wychodzi więcej, a czasem mniej produktu. Jak wyjdzie mniej, nie ma problemu, zawsze można mazidła dołożyć. Jak wyjdzie więcej, część produktu zostanie na pędzelku i na nim zaschnie do następnego użycia (no chyba, że wytrzemy resztki w chusteczkę). Fu. Dodatkowo napisy na opakowaniu bardzo szybko się starły, jak przy najtańszych, najtandetniejszych kosmetykach. 


Marudzenia ciąg dalszy: najjaśniejszy z założenia odcień wcale nie jest taki jasny. W moim przypadku jest wręcz za ciemny i choć da się go rozetrzeć do takiego stopnia, że stapia się ze skórą, nie spełnia u mnie funkcji rozświetlającej. Jest na to za ciemny. Poza tym korektor ma wyraźnie żółte podtony, co nie wygląda dobrze na mojej twarzy. Ja akurat potrzebuję pod oczy korektorów lekko różowych, łososiowych lub neutralnie beżowych. I bardzo jasnych.


Co do krycia, określiłabym je jako średnie. Mam to szczęście, że nie mam dużych cieni, jedynie często zasinienia w samych kącikach od niewyspania. Wiecie, w ciągu dnia nie mam czasu pisać notek czy malować paznokci, więc robię to po nocach, kiedy córeczka zaśnie. A sówka z niej, chodzi spać po 23.00. Ale odbiegam od tematu - te lekkie zasinienia korektor przykrywa bez problemu. Nie wiem natomiast, jak poradziłby sobie z większymi problemami.

Konsystencję kosmetyku określiłabym jako dość suchą. Wolę jednak bardziej kremowe lub żelowe formuły. Mimo nakładania go na krem nawilżający po kilku godzinach od aplikacji czułam, że skóra pod oczami robi się coraz suchsza, co skutkowało nieprzyjemnym uczuciem ściągnięcia.

Ponieważ jestem niestety posiadaczką pierwszych zmarszczek, zawsze utrwalam korektory pudrem, żeby zapobiec ich migracji we wspomniane linie. Trik ten działał i w przypadku bohatera dzisiejszej notki. 

Opakowanie zużyłam w 3 miesiące. Stosowałam korektor pod oczy i ściągałam go lekko w dół, na policzki. Nie powalił mnie zatem wydajnością.

Nie dołączam się do powszechnych zachwytów nad Dream Lumi Touch. Ja do niego nie wrócę. Już korektor z serii Fit Me! (klik) tej samej marki o wiele bardziej mi odpowiada.

sobota, 21 lutego 2015

E-naturalne, maska algowa peel-off z kakao

Jeśli poczytujecie mnie od dłuższego czasu wiecie, że kocham maski algowe, bo nie tylko pięknie odżywiają, nawilżają i dotleniają skórę, ale również koją mój rumień i uspokajają naczynka. Niemniej maska masce nierówna; niektóre dają lepsze, inne gorsze rezultaty. Moją ulubienicą jest maska algowa z papają firmy Organique (klik). Inne algi tej marki również bardzo lubię. Jakkolwiek opisywana dziś maska algowa z kakao z e-naturalne (klik) działa, nie daje aż takich satysfakcjonujących efektów, jak propozycje konkurencji....


Zawartość słoiczka (zwykły, prosty, ascetyczny, plastikowy słoik) o wadze 30 g, za który zapłaciłam 10,30 zł, wystarczyła mi na jakieś 6-7 zabiegów. Algi zwykle pachną nieco rybio, ale tu po zmieszaniu na pierwszy plan wychodził zapach kakao i nie czułam żadnej rybiej nuty. Po zmieszaniu maska ma kolor czekoladowy. To ci niespodzianka ;)

Jeśli piekłyście/liście kiedyś ciasto z dodatkiem kakao wiecie, że przed połączeniem się z innymi składnikami ciasta proszek ten lubi bardzo się pylić i "strzelać" do góry. Dokładnie to samo dzieje się podczas przygotowywania maski. Ukręcenie proszku z wodą trwa w tym przypadku nieco dłużej niż zwykle, bo trzeba poczekać, aż kakao postanowi połączyć się z wodą. Kiedy to już nastąpi, uzyskujemy prostą w obsłudze masę - nakładamy to to koniecznie grubą warstwą na twarz, a po 15-20 minutach zdejmujemy jak maskę peel-off.

Jeśli chodzi o działanie, maska delikatnie chłodzi, wiec delikatnie koi rumień, a także delikatnie nawilża, wygładza i odżywia cerę. Obiecywanego oczyszczenia za bardzo nie zaobserwowałam. Na porach maska nie zrobiła wrażenia i nie skurczyły się ani trochę. Dużo czytałam o dobroczynnym działaniu kakao na skórę, ale na mojej akurat skórze (dwudziestoośmioletniej, tłustej, płytkounaczynionej) składnik ten niestety nie robi żadnego wrażenia. Miałam kilka masek kakaowych i nic, nie widziałam żadnych efektów. Szkoda, bo te zabiegi są bardzo przyjemne...

Wracając do propozycji e-naturalne, nie mogę powiedzieć, że produkt nic nie robi. Robi, ale efekty są subtelne i krótkotrwałe. Algi Organique działają u mnie o niebo lepiej.

czwartek, 19 lutego 2015

Essence, colou&go, 195 you wow'd me again

Lakier to jeden z moich prezentów świątecznych.

Dostępność: Natura
Cena: 8,99 zł
Pojemność: 8 ml
Kolor: lakier mieni się od zieleni do fioletu
Wykończenie: duochromowe
Konsystencja: gęstawa
Pędzelek: szeroki, ścięty na półokrągło
Krycie: dwuwarstwowiec
Wysychanie: kilkanaście minut
Zmywanie: bezproblemowe
Trwałość: na moich miękkich paznokciach zaczął odpryskiwać po kilkunastu godzinach od aplikacji



Availability: Wilko
Price: Ł2.99
Volume: 8 ml
Colour: green and purple
Finish: duochrome
Consistency: thick
Brush: broad, flat
Coverage: a 2-coater
Drying time: about 15 minutes
Removing: no problems
Durability: not even a whole day

poniedziałek, 16 lutego 2015

Subiektywny przegląd cieni w kremie: Maybelline Color Tattoo 24 hr, Bourjois Color Edition 24 hr cream to powder eyeshadow & Rimmel Scandaleyes Eyeshadow Paint

Jakkolwiek uwielbiam klasyczne cienie prasowane, zdarza mi się eksperymentować z cieniami w kremie. Co z tego, że mam tłuste, opadające powieki, teoretycznie niesprzyjające takowym formułom? Ciekawość i tak pcha mnie w nieznane rejony. Poza tym na rynku pojawiły się "kremówki", które według zapewnień producentów są trwałe. Moja budowa oka (tak, jednak są jakieś zalety posiadania hooded eyes...) czyni ze mnie wręcz idealną testerkę takich kosmetyków, bo poprzeczka postawiona jest wysoko.

Dzisiaj porównam dla Was kremowe cienie trzech popularnych marek. Pamiętajcie, że to subiektywne odczucia i możecie się ze mną nie zgadzać.


Trzecie miejsce w moim subiektywnym rankingu przypadło cieniom Scandaleyes Eye Shadow Paint Rimmela.


Jeśli chodzi o kwestię najważniejszą, czyli trwałość, to nie mam tym cieniom absolutnie nic do zarzucenia. Po aplikacji zastygają i potrafiły się utrzymać na moich powiekach przez około 12 godzin bez zmian, tj. nie bladły i nie zbierały się w załamaniu powieki.

Wszystko inne jednak sprawiło, że posiadane przez siebie dwie sztuki oddałam koleżance-blogerce. Po pierwsze, kupiłam kolory, które zupełnie do mnie nie pasowały. Czemu? Bo wybór kolorystyczny jest bardzo ograniczony, a nie chciałam kolejnego złotego i kolejnego brązowego cienia w kosmetyczce. Po drugie, miałam kłopoty z aplikacją. Otóż cienie błyskawicznie zastygają, a wtedy nie da się ich już rozetrzeć. Dodatkowo srebro i fiolet miały tendencję do tworzenia prześwitów, a jednocześnie nie można było budować koloru i krycia za pomocą kolejnych warstw, ponieważ nałożenie drugiej warstwy powodowało rolowanie się pierwszej i jeszcze większe prześwity. Gąbkowy aplikator okazał się nieprecyzyjny. Słowem, obsługi tego kosmetyku zdecydowanie trzeba się nauczyć.

Cena pojedynczej sztuki to 4,99 funtów. Dodam, że czytałam wiele pochlebnych opinii na temat odcienia Rich Russet (ponoć bardzo dobrze się z nim pracuje), ale nie jestem w stanie tego potwierdzić.


Drugie miejsca w moim zestawieniu trafiło do cieni Color Edition 24 hr Bourjois, które są najdroższe spośród omawianych tu produktów (6,99 funtów).


Tutaj na pewno muszę pochwalić Bourjois za wybór kolorów. W linii znajdziemy zarówno klasyczne, jak i oryginalne odcienie (np. brąz z drobinkami bordo, khaki) . Opakowanie odpowiada mi bardziej niż w przypadku cieni Rimmel opisanych powyżej, bo cienie w kremie najbardziej lubię aplikować po prostu palcem. Te nie zastygają też tak szybko, jak poprzednicy, więc można sobie spokojnie z nimi popracować. W dotyku są dość twarde i zbite (trochę jak kremowe cienie Essence, które kiedyś były w ofercie tej taniej marki), ale bezproblemowo przenoszą się na powiekę.

Posiadam dwa kolory: lekko metaliczne złoto 02 Or desir oraz absolutnie piękny brąz z bordowymi drobinkami 05 Prune nocturne. Jeśli nakładam na 05 słabiej napigmentowane cienie prasowane, drobinki prześwitują.


Jedyne, co mam tym cieniom do zarzucenia to fakt, że są mniej trwałe niż produkty pozostałych dwóch firm. Po około 8-9 godzinach od aplikacji zaczynają się delikatnie rolować.


And the winner is... Czy ktoś jest zaskoczony, że najbardziej upodobałam sobie Color Tattoo z Maybelline? W UK mają tę samą cenę, co cienie Scandaleyes Rimmela - 4,99 funtów za sztukę.



Z posiadanych przez siebie sztuk serdecznie ODRADZAM zakup matowego fioletu Endless Purple. Ma tępą konsystencję i tworzy prześwity podczas aplikacji.Trudno się z nim współpracuje, a efekty są zupełnie niewspółmierne do naszych wysiłków.

Permanent Taupe, On and On Bronze oraz Creamy Beige uwielbiam.


On and On Bronze to brązowe złoto o mocno błyszczącym wykończeniu. Permanent taupe, szarawy brąz, jest matowy. To samo tyczy się wielbłądziego brązu Creamy Beige - czymkolwiek miał być ten efekt skóry z nazwy, dla mnie ten cień ma po prostu matowe wykończenie.


W dotyku cienie są zdecydowanie bardziej miękkie, niż kremówki Bourjois. Oprócz fioletu dobrze się aplikują i nie zastygają od razu, dając nam czas na roztarcie granic. Na moich powiekach są też bardzo trwałe - bywa, że do demakijażu nic się z nimi nie dzieje, ale też czasem zaczynają się delikatnie rolować po jakiś 10 godzinach. Nie wiem, od czego to zależy.


Jakkolwiek zdarza mi się nosić Prune nocturne, Permanent Taupe, oraz On and On Bronze solo w towarzystwie kreski, najbardziej lubię cienie w kremie w charakterze kolorowej bazy pod cienie prasowane w celu podbicia ich koloru, dlatego ta formuła zyskała stałe miejsce w mojej kosmetyczce.

A Wy- lubicie cienie w kremie?

poniedziałek, 9 lutego 2015

Mam toaletkę!

W naszej sypialni nie ma sensu stawiać toaletki, bo to ciemny pokój i dziennego światła jest tam jak na lekarstwo. Tak więc malowałam się w saloniku, który powoli, powoli przestał być salonikiem, gdyż nastąpiła w nim inwazja zabawek i wygląda bardziej jak sala przedszkolna niż cokolwiek innego. W związku z tym postanowiliśmy salonik udziwnić jeszcze bardziej i zrobić z niego pokój zabaw Małej i Dużej Dziewczynki. Teraz i córeczka, i ja mamy tu swoje zabawki :D

Toaletka to półka z dwoma szufladami z Ikei. Pomysł podpatrzony u Przyjaciółki i perfidnie od Niej ściągnięty. Dziękuję za inspirację Słońce :* Półkę powiesiłam wysoko, żeby dziecko nie miało do niej dostępu. Przynajmniej na razie. Za siedzidełko robi stołek barowy, bo był odpowiedniej wysokości (potrzeba matką wynalazku?).

Okno mam z lewej strony. Nie dało się inaczej. I tak jestem przeszczęśliwa, bo kącik makijażowy był moim małym marzeniem od dawna.

Wygląda to tak:



Na blacie trzymam świeczkę, lusterko do zbliżeń (maluję przy nim oczy), krem do rąk, szminki w ołówku mieszkające w akrylowym pojemniczku z ebay, klasyczne szminki, kilka błyszczyków i podkład trzymam w dwóch plastikowych opakowaniach po czekoladkach Ferrero Rocher, a w kolejnym trzyczęściowym akrylowym pojemniku z ebay mam obecnie używane pędzle, kredki do oczu, eyelinery, kilka błyszczyków, korektor pod oczy i maskarę.



W szufladzie z prawej strony zamieszkały moje pudry, róże, bronzery, rozświetlacze, cienie do powiek w paletkach, bazy pod cienie i reszta podkładów (sztuk dwie).



W szufladzie na lewo trzymam kosmetyczkę z cieniami w kremie, odsypkami cieni i cieniami pojedynczymi, czyste pędzle w futerałach od Zoevy oraz pierdołki typu ładowarki, wizytówki, klucze, itp.


Szuflady są względnie małe i niewysokie, więc jakieś organizery raczej nie miałyby w nich racji bytu. Ja doskonale wiem, jakie kosmetyki posiadam i nie mam żadnego problemu z wyłuskaniem konkretnego mazidła, którego mam zamiar użyć danego dnia.

Jak takie spełnione marzenie cieszy! Co z tego, że gości przyjmuję w nietypowym pomieszczeniu?

sobota, 7 lutego 2015

Zawód: Avon, supershock gel eyeliner (black)

O kredkach Avon supershock słyszałam i czytałam wypowiedzi w samych superlatywach. Dlatego kiedy dodano ją jako bonus do brytyjskiego magazynu, z wielką ochotą porwałam piśmidło z półki. I co? I pstro.


Fakt, kredka jest obłędnie napigmentowana, smoliście czarna i rzeczywiście na powiece wygląda jak żelowy eyeliner. Nie miałam też żadnych problemów z jej zatemperowaniem. Na tym jednak w moim odczuciu jej zalety się kończą.

Kredka niby miała chwilę po aplikacji zastygać i być nie do ruszenia. Czemu zatem kseruje mi się na powiece i, co gorsza, spływa na dolną linię wodną? Doprowadza mnie to do szału! Poza tym nie da się jej ładnie rozetrzeć - efekt jest wysoce niezadowalający. Albo ja nie umiem. No i wreszcie - mimo iż lubię miękkie kredki, ta jest troszkę zbyt miękka i trudno mi kontrolować grubość kreski.

Czy wszystkie supershocki są takie? Bo jeśli tak, będę trzymać się z daleka...

środa, 4 lutego 2015

Essence, galaxy flakes effect nail polish, 23 rock my world

Lakier był prezentem gwiazdkowym.
Dostępność: Drogeria Natura
Cena: chyba około 8-9 zł
Pojemność: 10 ml
Kolor: szara baza ze złotym brokatem i srebrno-niebieskimi flejkami
Wykończenie: brokatowo-flejkowe
Konsystencja: gęstawa
Pędzelek: szeroki
Krycie: do krycia na zdjęciach potrzebowałam trzech warstw (nie jest to jednak stuprocentowe krycie)
Wysychanie: nie testowałam, użyłam wysuszacza (Insta-Dri, Sally Hansen)
Zmywanie: problematyczne, chyba że użyje się metody foliowej
Trwałość: drugiego dnia poległ w starciu ze zmywaniu garów

Na wszystkich paznokciach wygląda topornie. Raczej do asystowania na jednym, dwóch pazurkach.



poniedziałek, 2 lutego 2015

Zdobycze stycznia

Styczeń obfitował w zdobycze, przy czym mój portfel na tym nie ucierpiał. Wszystkie to lubimy ;)

Sama kupiłam:


Potrzebowałam antyperspirantu, pasty do zębów i zmywacza do paznokci (różowy Sally Hansen), który nie załapał się do zdjęcia. Serum pod oczy Dr Organic było dodatkiem do magazynu, a magazyn ów kosztował 3 razy mniej niż ten kosmetyk w swojej normalnej cenie. Nie mogłam przejść obok niego obojętnie również z tego względu, że posiadam krem na noc z tej serii i go uwielbiam.

Z zakupów to by było na tyle. Byłam bardzo grzeczna! Ale dostałam w styczniu dwa kosmetyczne prezenty - można uznać, że to "zaległe" prezenty bożonarodzeniowe.

Od szwagierki:



I wypasiony prezent od Hexxany, którego zawartość dosłownie zwaliła mnie z nóg. Nie dość, że na bogato, to jeszcze idealnie skomponowany pode mnie i potrzeby mojej cery, co tylko udowadnia (i niesamowicie mi pochlebia), że Asia uważnie czyta moje posty. Asiu, jeszcze raz bardzo Ci dziękuję :*


Z paczki wyciągnęłam cztery pędzle Zoeva: 227 luxe soft definer, 229 eye finish, 231 luxe petit crease oraz 101 luxe face definer. Jestem w nich zakochana, ponieważ są rewelacyjnej jakości, a oprócz tego poza pędzlem do blendowania nie miałam tego typu pędzli w kosmetyczce. Asia idealnie trafiła w moje potrzeby! 229 jest świetny do aplikowania mgiełki koloru, na przykład do wykończenia makijażu ponad załamaniem (lubię dodawać nim ciepłe akcenty). Nie miałam też precyzyjnego pędzelka do podkreślania załamania, jakim jest 231. Teraz mogę ćwiczyć makijaże typu cut crease. A pędzel do twarzy 101 jest idealny do konturowania. Nakładam nim zarówno bronzer, jak i róż i rozświetlacz.


Asia wybrała dla mnie pyszną zieloną herbatę wzbogaconą owocami. Już prawie rozprawiłam się z tą torebką. Za jakiś czas będę miała też okazję myć się mydłem lawendowym (lubię mydła) i nawilżać zupełnie nieznanym sobie olejkiem Khadi, a włosy zabezpieczać serum Phyto.


Poza tym Hexx uraczyła mnie serią kosmetyków z granatem, który jest świetnym antyoksydantem, oraz nawilżającym żelem Azelac, który ma również pomagać w walce z rumieniem i naczynkami.


Jakby tego było mało w paczce znalazł się też pakiet próbek i miniaturek. Niektóre już zużyłam (krem do rąk Lush był fantastyczny), a niektóre zatrzymam sobie na swoje przyjazdy do Polski.

Mam co testować :)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...