piątek, 30 września 2016

Podsumowanie zużyć września.

Wydaje mi się, jakbym dopiero co podsumowywała zużycia sierpnia, a tu już cały miesiąc przeleciał. I mimo iż na początku września byłam w Polsce, po ponad dwóch tygodniach intensywnej pracy poczucie urlopowego relaksu i wypoczęcia pierzchnęło hen daleko. Przepraszam, że marudzę. Jestem zestersowana, zmęczona i lecą mi włosy (choć jeden kosmetyk zaczął działać i jest nieco lepiej, ale o tym kiedy indziej). Czasem, prawda, każdy musi się wygadać. Co mnie tak stresuje? Niedawno w pensjonacie goście zdewastowali nam pokój. Musiałam m.in. wymieniać popaloną papierosami wykładzinę. Po uniesieniu starej okazało się, że cała podłoga jest do reperowania. Podczas tych prac ekipa przez przypadek przebiła rurę z wodą. Zalało nam dół. Przeciek niby został naprawiony, po czym dwa dni później ta sama rura pękła ponownie. Wiecie, budynek z wczesnych lat trzydziestych ubiegłego wieku - czego się nie dotkniesz, trzy inne rzeczy wychodzą do reperacji. Późną jesienią/zimą musimy przeprowadzić remont korytarzy. Kto wie, co mnie czeka po zerwaniu tapet i wykładzin? Jakie tajemnice i problemy się tam kryją? Strach się bać, bo tutaj wszystko jest robione na łapu-capu. Nie wiem, czy tylko w Blackpool, czy w całej Anglii, ale tapeta kładziona na tapetę, zrobienie dobudówki dookoła rury odprowadzającej deszczówkę bez przeniesienia tejże na zewnątrz, gdzie powinna  być (tak, mam dwie takie rury zamurowane w ścianie, co chwilę coś pęka lub się obsuwa i zalewa bar i jadalnię) to norma, która chyba dziwi tylko mnie...

OK, to by było na tyle wylewania gorzkich żali. Mnie osobiście jeszcze nie dotknęły żadne rasistowkie ataki/incydenty po Brexicie, ale spodziewam się, że to kwestia czasu. Atmosfera w UK naprawdę wyraźnie zgęstniała od czerwca i czuję od części gości niechęć, którą starają się ukrywać, ale nie do końca im wychodzi.


Ale może trzymajmy się już tematu.

Bibułki matujące Theatric Professional (do kupienia w Rossmannie) były w porządku. Miały dobry rozmiar i nie darły się. Nie były najchłonniejsze, ale dawały radę. 
Z jajka Blend it! byłam zadowolona przez... miesiąc. Choć nie jest zniszczone, wyrzucam, bo zrobiło się twarde, nieprzyjemne i chropowate w dotyku - nawet po zmoczeniu wodą. Może ja coś nie tak zrobiłam? Myłam je po każdym użcyciu wodą i antybakteryjnym mydłem. Tak samo traktuję wersję mini pod oczy i z nią nic się nie dzieje...

O kremie Magic Rose z Evree pisałam w poprzednim poście (klik). Do mieszanej/tłustej, płytkounaczzynionej cery 30+ jest jak znalazł.

O serum z witaminą C marki Filorga wspomniałam już w ulubieńcach lata, ale i tak powstanie jeszcze osobny, dokładniejszy wpis. Na temat tak genialnych kosmetyków trzeba głośno trąbić.


Woda micelarna Taaj Paris to dla mnie raczej jednorazowa przygoda (klik). Wprawdzie nie mam do niej większych zastrzeżeń - była skuteczna, a jej ogromna pojemność jest jej dużym atutem, ale nie oczarowała mnie na tyle, by specjalnie jej szukać. Nie kiedy z łatwością mogę sięgnąć po różowego Garniera ;)

Z chęcią natomiast wrócę do toniku łagodzącego Pat & Rub (teraz chyba Naturativ) - klik. Jest delikatny, ma działanie łagodzące; wszechobecne zachwyty nad nim są uzasadnione.

Żel do ciała Aloe Vera był prezentem od brata i bratowej, którzy przywieźli mi go z wakacji na Fuerteventurze. Miał działanie nawilżające, ale po aplikacji zostawiał na skórze denerwujący, klejący film. Zużyłam, lecz bez zachwytów.





O złuszczających skarpetach Shefoot pisałam tutaj. Podtrzymuję swoje zdanie - są świetne. W 10-12 dni zrzucamy stary, stwardniały naskórek i możemy przez kilka tygodni cieszyć się w miarę gładkimi stopami, którym do ładnego wyglądu wystarcza peeling, pumeks i krem. Zabieg powtarzam co jakieś 2-3 miesiące.

O masce z granatem i aloesem Alterry wspominałam w ulubieńcach lata jak i wielkorotnie w zużyciach. Moje włosy reagują na nią nawilżeniem i blaskiem, choć odżywkę z tej serii lubią jeszcze bardziej.

Balsam do rąk z ekstraktami z kwiatów wiśni i róży od Wellness & Beauty miał swoje pięć minut tutaj. To przyjemny krem do lekkiego, doraźnego dowilżenia skóry dłoni, ale długofalowych efektów nawilżająco-regenerujących nie ma co się po nim spodziewać. No i ma strasznie wkurzającą, malutką zakrętkę, którą łatwo zgubić.

Odświeżający Lactacyd zagościł pod moim prysznicem pierwszy i ostatni raz. Jak uwielbiam wersję fioletową, tak zużycie zielonego brata  było dla mnie nieprzyjemnym doświadczeniem. Nie lubię pomentolowego uczucia chłodzenia w rejonach intymnych. Tyle w temacie.

Peeling do ciała Bio Glow był przypadkowym, bardzo tanim zakupem z drogerii Savers. Skusiłam się, bo materiałem ścierającym były łupiny orzechów, nie polietylen. Bazą peelingu była parafina, a nie każdy lubi pozostający po niej film. Produkt pachniał morelowo. Taki zwyklak.

Po kilku latach wypsikałam Cool Water od Davidoffa. Sześć lat temu, kiedy trafiła do mnie ta butelka, miałam trochę inny gust zapachowy niż obecnie. Nadal uważam, że to dobry zapach na lato, ale nie rzucę się w tę pędy do drogerii po nową flaszkę. Zresztą teraz, kiedy jest zimniej, mam raczej ochotę na kwiatowo-pieprzne nuty.

Żel pod prysznic Orangeasm od Soap & Glory troszeczkę mnie zawiódł. Wprawdzie do właściwości myjących nie mam zastrzeżeń, a także doceniam funcjonalne opakowanie z pompką oraz dużą pojemność (500 ml), ale mialam nadzieję na dużo intensywniejszy zapach. Żel pachnie jak lubię, owocami pomarańczy, ale zapach jest bardzo, bardzo delikatny i trzeba się mocno wwąchać, żeby go poczuć...

Zmywacz do paznokci Elegant Touch był dobry. Zmywał lakiery bez wysuszania paznokci, a to dla mnie bardzo ważne.


Maska do włosów blask i elastyczność od Bania Agafii (klik) była bardziej odżywką niż maską. Wygładzała włosy i ułatwiała rozczesywanie, ale właściwie żadnego efektu wow nie było.

Saszetka szamponu fade out była dołączona do szamponetki z Superdrug, która miała dać niebieski kolor na moich włosach. Koloru nie uzyskałam, a szampon z saszetki był po prostu zwykłym, mocnym oczyszczem.

Miniaturę żelo-kremu Normaderm Vichy dostałam od Hexxany. Pielęgnacja do twarzy Vichy, za wyjątkiem matującego filtra, zupełnie mi nie sluży. Tak samo było z tym produktem. Wystarczył na trzy aplikacje, ale za każdym razem skóra była nieprzyjemnie ściągnięta - mazidło nie nawilża dostatecznie. Dostaje ode mnie również minusa za zapach kojarzący się z męskimi kosmetykami (na sobie nie lubię).

środa, 28 września 2016

Evree, Magic Rose, upiększający krem do twarzy oraz upiększająca kuracja do twarzy i szyi (olejek)

Moją skórę opisać można następującymi przymiotnikami: trzydziestoletnia, tłusta, płytkounaczyniona z widocznymi teleangiektazjami i ogromną skłonnością do rumienia. Różany krem Evree skierowany jest do potrzeb właśnie takiej cery, a obiecuje nawilżanie, tonizowanie, wyrównywanie kolorytu skóry i hamowanie pierwszych oznak starzenia - czyli  wszystko, czego poszukuję w swojej pielęgnacji nocnej.


Szklany słoiczek o pojemności 50 ml (29,99 zł) wystarczył mi na około dwa miesiące cowieczornego stosowania. Wydaje mi się, że producent zdecydował się na takie a nie inne opakowanie ze względu na konsystencję kosmetyku - dość gęstego, białego masełka o delikatnym różanym zapachu. Mazidło aplikowało się bez żadnego problemu i szybko wchłaniało bez zostawiania tłustego filmu.


Nie ukrywam, że decyzję o zakupie kremu bardzo ułatwił mi skład produktu. Na moje laickie oko wygląda naprawdę nieźle. I, co najważniejsze, jak już pisałam Wam w ulubieńcach lata - to działa! Krem sprawdził się u mnie doskonale - rano budziłam się z ładnie nawilżoną i lekko napiętą skórą, a do tego krem fantastycznie pacyfikował rumień, dzięki czemu rankami koloryt skóry twarzy był naprawdę widocznie wyrównany. Moja cera zdaje się lubić różane kosmetyki (z kilkoma niechlubnymi wyjątkami, jak np. mgiełka z witaminą E z The Body Shop).



***
Żeby osiągnąć jeszcze lepsze rezultaty, producent zaleca łączenie kremu z olejkiem z tej samej serii. U mnie krem samodzielnie spisywał się tak dobrze, że nie musiałam tego robić. Jednak i tak znalazło się dla olejku miejsce w mojej pielęgnacji. Nie wiem, czy wiecie, ale ja kocham olejki, i obok propozycji Evree również nie przeszłam obojętnie. Za 30 ml magicznej mikstury zapłaciłam w Rossmannie 29,99 zł.


Produkt zamknięto w szklanej buteleczce z pipetą. Jest ładnie i higienicznie; wszystko działa bez zarzutu. Olejek ma słomkowy kolor i różany zapach. Nie jest bardzo tłusty, ale oczywiście zostawia błyszczący film na skórze. Z tego względu raczej nie stosowałabym go pod makijaż.


Jak stosowałam olejek? Otóż często zdarza mi się zmywać makijaż na kilka godzin przed wieczornym dogłębnym myciem twarzy i nakładaniem nocnej pielęgnacji, i coś na tę kilka godzin muszę na twarz nakładać, żeby nie odczuwać dyskomfortu. Tym czymś najczęściej są olejki. Olejek różany Evree natłuszcza i delikatnie nawilża naskórek, ale nie zauważyłam, aby jakoś szczególnie koił rumień. Krem robi to o wiele lepiej. W wyznaczonej mu przeze mnie roli - utrzymywaniu poczucia komfortu naskórka do czasu nałożenia nocnej pielęgnacji - olejek sprawdził się więcej niż dobrze, bo nie podrażnił ani nie zapchał. Genialnie zdał też egzamin na dekolcie. Jakiś czas temu dostałam w tym miejscu okropnego wysypu niedoskonałości (od zbyt bogatego olejku) i odkąd co wieczór myję dekolt mydłem z glinką, a potem smaruję olejkiem Evree, wszystko zaczęło wracać do normy - skóra jest nawilżona, a przy tym niedoskonałości zaczęły zaleczać się i znikać, a nowych nie ma. Super!

Olejek jest baaardzo wydajny. Używam go prawie codziennie od przynajmniej 4 miesięcy. Wystarczy kilka kropel na daną część ciała.


Jeśli poszukujecie drogeryjnej, przystępnej cenowo pielęgnacji o niezgorszych składach, na pewno warto się przyjrzeć Evree. Ja jestem ze swoich dotychczasowych doświadczeń z marką zadowolona. I wiele z Was również - czytałam mnóstwo pozytywnych postów :)

poniedziałek, 26 września 2016

Astor, Soft Sensation Lipcolor Butter Matte, 023 Vivid Divine, 025 Cheeky Girl, 027 Elegant Nude

Astor to jedna z tych marek, których szafa niespecjalnie mnie przyciąga. Co za tym idzie, nie mam dużego doświadczenia z ich kosmetykami. Znam jedynie lakiery do paznokci (są OK), kredkową hybrydę szminki, pomadki ochronnej i błyszczyka, która jest w porządku, ale niczym się nie wyróżnia (klik) oraz lakier do ust o przepięknym kolorze, który niestety lubi migrować poza ich kontur (klik). Jak widać, nie pałam niepohamowanym entuzjazmem, zatem gdyby nie Justita, zapewne nawet nie wiedziałabym o istnieniu matowych pomadek w kredce Soft Sensation Lipcolor Butter Matte, a to by była szkoda, bo te szminki akurat bardzo polubiłam.

Z tego, co wiem, w Polsce dostępne są trzy z sześciu odcieni: fuksja Vivid Divine, koral Cheeky Girl i dość ciemny nudziak Elegant Nude. Wszystkie pokazała i opisała u siebie Justyna tutaj, tutaj i tutaj. Po jej wpisach dałam się skusić i kupiłam w Naturze koral Cheeky Girl (około 30 zł), a dwa pozostałe odcienie przysłała mi sama kusicielka.

Opakowanie jest dobrze przemyślane. Sztyft jest wykręcany, a kolor całej obudowy koresponduje z kolorem pomadki. Złote napisy wyglądają ładnie i póki co nie obłażą, a kredki mam już dość długo.

Szminki dają bardzo ładne wykończenie aksamitnego matu. Nie nawilżają ust, ale noszą się komfortowo i ich nie wysuszają. Oczywiście podkreślą wcześniej powstałe niedoskonałości, takie jak suche skórki. Pachną ładnie, waniliowo, podobnie jak pomadki MAC. Są świetnie napigmentowane (choć fuksja i koral są trochę lepiej napigmentowane niż nudziak).

Dwa intensywniejsze odcienie trochę różnią się właściowściami od nudziaka. Otóż w ich przypadku kolor lekko wgryza się w usta, są wiec trwalsze (u mnie poprawki potrzebne są po około 4 godzinach z piciem i nietłustym jedzeniem), a kiedy zaczynają się zjadać, kolor znika z naskórka nierównomiernie, czym nie odbiegają od wielu, wielu innych intensywnych szminek. Nudziak natomiast w wargi się nie wpija, a pozostaje na powierzchni ust, przez co jest mniej trwały (u mnie około 3 godziny) i zjada się dość równomiernie.


023 Vivid Divine

Vivid Divine to ładna, leciuteńko jagodowa fuksja.


025 Cheeky Girl

Cheeky girl to przepiękny koral i oczywiście moja faworytka.


027 Elegant Nude

Elegant nude to ciepły, leciuteńko ceglasty brąz z niewielką domieszką różowych tonów. 

Niczym mi te kredki nie podpadły. Ładnie pachną, ładnie się aplikują, są dość trwałe i komfortowe w noszeniu. Po fuksję i koral często z chęcią sięgam; na nudziaka muszę mieć nastrój. Czasem się sobie w nim podobam, ale bywa, że i nie.

niedziela, 25 września 2016

Wellness & Beauty, balsam do rąk z ekstraktami z kwiatów wiśni i kwiatów róży

Rzadko kupuję kremy do rąk nie zawierające mocznika. Jeśli zaglądacie tu od jakiegoś czasu, wiecie że pustynno suche dłonie to najbardziej problematyczna część mojego ciała. Nie wiem zatem, jak to się stalo, że w koszyku wylądował produkt Wellness & Beauty. Może przyciągnęło  mnie ciekawe opakowanie? A może skład napakowany różnymi ekstraktami i olejkami? A może promocja? Bo 10,99 zł na pewno za niego nie zapłaciłam...

Co do ciekawego opakowania, na żywo wygląda bardzo ładnie, niemal aptecznie, ale jest wyjątkowo niefotogeniczne. No i maciupeńka mikro-zakrętka doprowadza mnie do szewskiej pasji. Uwielbia wymykać się z rąk i toczyć pod meble, skąd nie da się jej tak łatwo wyjąć... Zwłaszcza posmarowanymi kremem dłońmi.






 Kosmetyk ma postać różowawej emulsji o bardzo delikatnym, różanym zapachu. W konsytencji jest dość lejący. Na jedną aplilację wystarczy niewieLe produktu - tak z połowę mniej, niż na zdjęciu obok. Wchłania się dość szybko, ale zostawia na dłoniach poczucie otulających, kremowych rękawiczek. Skóra nie jest jednak tłusta ani lepiąca; jest to przyjemne doznanie.


Krem znakomicie sprawdzał się na moich dłonach, kiedy były w dobrej kondycji. Wtedy nawilżał, zmiękczał i wygładzał skórę; dawał uczucie ukojenia. Kiedy jednak przyszedł okres pustynno-egzemowy, bez mocznika się nie obeszło, a krem W&B pomagał tylko doraźnie i na bardzo krótko (5 - 10 minut).


Same musicie wiedzieć, czy to kosmetyk wpisujący się w Wasze potrzeby. Mnie świetnie służył w okresach, kiedy skóra miała się dobrze, a wymagała jedynie delkatnej pomocy, np. po myciu rąk.


piątek, 23 września 2016

Taaj Paris, Himalaya, micellar water

Mój demakijaż jest dwuetapowy. Zwykle najpierw rozpuszczam mejkap za pomocą olejku/żelu myjącego, a potem "poprawiam" micelem. Przez około pięć  miesięcy (pojemność ogromnej butli to 500 ml) tym micelem był produkt Taaj Paris - marki, o której istnieniu nie miałam pojęcia do dnia, kiedy tę wodę micelarną przysłała mi Hexxana.


Szata graficzna jaka jest, każdy widzi. Na etykiecie znajdziemy wszystkie niezbędne informacje. Korek na zatrzask jest wygodny w stosowaniu, ale niestey dziurka dozująca jest dość duża i w pośpiechu często wylewało mi się zbyt dużo produktu, który ma oczywiście konsystencję wody. Jest też perfumowany, ale ja czuję tu alkohol, choć w składzie go nie ma. Dziwne.

Do działania nie mam zastrzeżeń. Micel radził sobie dobrze zarówno jako drugi, jak i pierwszy etap demakijażu. Bez problemu  można zrobić nim pełny demakijaż i przystąpić do oczyszczania skóry. Nie podrażniał mi oczu.

Jedynie skład nie zachęci purystów. Zawartość wody z Himalajów jest co prawda na plus, jak również ekstrakty z rumianku, rozmarynu i zielonej herbaty. Są one jednak umieszczone po substancji zapachowej, co oznacza, że nie ma ich w składzie zbyt wiele. Puryści nie będą też zachwyceni obecnością PEGu, glikolu propylenowego czy Disodium EDTA.

środa, 21 września 2016

Ulubieńcy tegorocznego lata | Alterra, Vis Plantis, Filorga, Pharmaceris, Evree, Lirene, Babydream, Rexona, Amilie, Catrice, Zoeva, Urban Decay, Golden Rose, Kobo, Ciate

Lato, lato i po lecie... Mam nadzieję, że jesienna szaruga i depresyjne miesiące zimowe (szczerze nie cierpię) miną mi równie szybko jak ukochane lato. A tymczasem pokażę Wam, po jakie kosmetyki sięgałam szczególnie chętnie przez ostanie trzy miesiące.


Pielęgnacja


Zdjęcie pochodzi stąd.

Maskę Alterry granat i aloes kupuję zamiennie z odżywką z tej serii. Często goszczą w mojej łazience. Uwielbiam oba kosmetyki, choć odżywkę trochę bardziej. Moje włosy są po nich lśniące, nawilżone i przyjemne w dotyku.













Micel marki Vis Plantis w wersji aloes plus pantenol sprawił na mnie świetne wrażenie (klik). Ujął mnie skutecznością, łagodnością i tym, jak szybko rozpuszczał makijaż. Świetny polski kosmetyk.




Kolejny ulubieniec był urodzinowym prezentem od Hexxany. Mowa o serum z witaminą C-recover marki Filorga, które stosowałam (i nadal stosuję) na dzień pod filtr. Co to serum robi z moją twarzą to jakaś magia. Skóra jest mocno rozświetlona - do tego stopnia, iż po jej stanie zupełnie nie widać mojego kilkumiesięcznego niedosypiania, jej koloryt jest wyraźnie wyrównany, naczynka uspokojone, a pory ściągnięte. Zauważyłam też poprawę faktury naskórka (twarz jest niezwykle gładka i przyjemna w dotyku) oraz wzrost jego gęstości i elastycznosci. Bajka.









A skoro o filtrach mowa, przez całe lato towarzyszył mi hydrolipidowy krem ochronny SPF 50+ naszej rodzimej marki Pharmaceris. Nie mam do niego większych zastrzeżeń. Ani razu nie doznałam poparzenia słonecznego (nawet po dłuższej ekspozycji na słońce), choć troszkę koloru złapałam, co nie jest niczym niepożądanym. Filtr mnie nie podrażnił ani nie zapchał. Bieli tylko w stopniu minimalnym i choć nie matuje, nie jest też ciężki i tłusty. Bardzo dobrze sprawdza się pod makijaż. 










Ulubieńcem w pielęgnacji nocnej był krem Evree magic rose. Moja cera świetnie na niego reagowała - budziłam się z dobrze nawilżoną, nieobciążoną skórą. Krem bardzo ładnie uspokajał ewentualny rumień i wyciszał grę naczynek. 













Totalnym zaskoczeniem okazała się dla mnie terapia antycellulitowa Lirene (klik). Kosmetyki tej marki zwykle się u mnie nie sprawdzają, a to duo - no proszę. Efekty w postaci widocznego napięcia i ujędrnienia skóry były. Weźcie pod uwagę, że kosmetyki dają efekty termiczne - jeden bardzo mrozi, drugi - mocno grzeje.

Przez większość lata towarzyszyła mi również oliwka Babydream fur mama. Jest rewelacyjna - delikatnie, natłuszcza, nawilża i uelastycznia naskórek. 


Zdjęcie pochodzi stąd.

Dzięki postowi na blogu Basi skusiłam się na nieznany sobie wcześniej antyperspirant Rexony maximum protection. Byłam z niego ogromnie zadowolona. Wprawdzie w upały zdarzało mi się spocić, ale nie skutkowało to nieprzyjemnym zapachem. Wręcz przeciwnie - u mnie antyperpirant ten przez cały dzień stopniowo uwalnia bardzo przyjemny zapach. 










Kolorówka

Zdjęcie pochodzi stąd.

Jak wspominałam w poście o pierwszych wrażeniach ze stosowania minerałów Amilie w wersjach kryjącej i matującej (klik), latem bardzo chętnie sięgam po proszki. Moja przygoda z podkładami Amilie była na razie krótka, zapoznawcza, ale proszki spisały się na medal i spodobały mi się dużo bardziej niż podkłady Lily Lolo, Pixie czy Earthnicity.



Trafiłam też na świetny, wydajny korektor - Catrice Liquid Camouflage (klik). Służył mi przez około pół roku; nadawał się zarówno pod oczy jak i na wypryski. Był odpowiednio jasny, odpowiednio kryjący i nie wysuszał. Przez jakiś czas chodziły słuchy, że miał zostać wycofany, ale na szczęście okazało się to nieprawdą.




Jeśli o makijaż oczu chodzi, z palet najczęściej sięgałam po Zoevę Rose Golden (klik), którą intensywnie testowałam, oraz po... Naked 3 od Urban Decay (klik). Tak, wiem, że wielokrotnie na tę ostatnią narzekałam, że cienie nie są warte swojej ceny, bo pomimo dobrej  pigmentacji zlewają się na powiecę w jedną plamę, ale oddam im to, że stanowią dobre tło dla intensywnego makijażu ust.


Na rzęsach królowała moja nowa miłość - Lash Sensational od Maybelline. Ten tusz jakimś cudem potrafi pięknie zagęścić moje rzęsy. Oprócz dodawania im objętości sprawia, że wyglądają na dłuższe i są uniesione. Pokochałam od pierwszego  użycia.














Jak już wspominałam wyżej, latem najczęściej stawiałam na intensywny kolor na ustach. Królowało wykończenie matowe.

Kobo 409 Rare Red (klik).
 Astor Soft Sensation Lipcolor Butter Matte, 025 Cheeky Girl.
 Astor Soft Sensation Lipcolor Butter Matte, 023 Vivid Divine (od Justyny).
Golden Rose Matte Lipstick Crayon 17 (klik).










Najczęściej używanym przeze mnie różem było cudo z paleki Pupa Rose (klik), którą wygrałam kiedyś u Agaty. To jeden z moich najulubieńszych różów, bo dobrze na mnie wygląda, ma przyzwoitą trwałość, a jego piękny, zgaszony kolor pasuje dosłownie do każdego makiajżu. Jest tak przeze mnie maltretowany, że zrobiło się w nim już spore denko.



Do grona ulubieńców załapał się też mój najnowszy lakier Ciate The Glossip (klik). Wprawdzie kupiłam go na początku września, ale od razu zachwycił mnie odcieniem i pięciodniową trwałością, co na moich miękkich paznokciach stanowi wynik rewelacyjny.




Znacie któregoś z moich letnich ulubieńców?

wtorek, 20 września 2016

Ciate, The Glossip

Lakier był dodatkiem do numeru brytyjskiej Marie Claire. Do wyboru były cztery odcienie: czerwień (którą już mam z innej gazety z zeszłego roku), pastelowy róż, szary brąz i "mój" koral, któremu się nie oparłam. I się z tego niesamowicie cieszę.
Pojemność: 13,5 ml
Kolor: pomarańczowy koral
Wykończenie: pół-żelkowe, pół-kremowe
Konsystencja: w sam raz
Pędzelek: szeroki, ścięty na półokrągło
Krycie: do pełnego krycia musiałam nałożyć na paznokcie trzy cienkie warstwy
Wysychanie: nie testowałam, użyłam wysuszacza (Golden Rose)
Zmywanie: bezproblemowe
Trwałość: na moich miękkich i problematycznych paznokciach zaczął ścierać się z końcówek i odpryskiwać DOPIERO piątego dnia po aplikacji - zachwyt <3



This Ciate nail polish was added to an issue of Marie Claire (UK).
Volume: 13,5 ml
Colour: orange-y coral
Finish: half jelly, half cream
Consistency: just right
Brush: broad, comfortable
Coverage: a 3-coater
Drying time: not tested (I used a fast drying top coat)
Removing: no problems
Durability: 5 days on my soft, weak nails

sobota, 17 września 2016

Amilie mineral cosmetics, pierwsze wrażenia dotyczące podkładów w wersji kryjącej i matującej

Bardzo lubię podkłady mineralne w cieplejsze miesiące roku. Lubię też testować nieznane sobie produkty. Problem jednak w tym, że z minerałami czasem nie da się od razu wstrzelić w swój kolor, a wydawanie kilku dyszek na pełnowymiarowe opakowanie łączy się z ryzykiem, że odcień nie będzie trafiony, a my będziemy musiały kombinować. Dlatego bardzo doceniam, że marka Amilie prowadzi sprzedaż odsypek (za jedyne 2,90 zł, a ilość wystarcza na około 10 aplikacji), dzięki którym możemy przetestować na własnej skórze nie tylko różne odcienie (których marka ma naprawdę spory wybór), ale i formuły. Mała ściąga ze strony producenta:



Ze względu na fakt, iż mam cerę tłustą, która z upływem lat wcale nie chce produkować mnej sebum, wykończenie rozświetlające mnie nie interesowało. Kupiłam zatem dwa odcienie z formuły kryjącej (vanilla i olive fair) oraz dwa z formuły matującej (latte i ivory). Wszystkie podkłady aplikowałam pędzlem kabuki marki Lily Lolo. Wraz z próbkami otrzymałam bardzo klarowną "instrukcję obsługi" minerałów, ale i bez niej wiedziałam, co robić, bo nie jestem w tej dziedzinie nowicjuszką.

Odcieni podkładów do wyboru jest mnóstwo: 28 w formule kryjącej, 13 w formule matującej oraz 13 w formule rozświetlającej. Śmiem twierdzić, że każdy znajdzie coś dla siebie. Tym bardziej, że możemy wybierać spośród aż sześciu gam kolorystycznych:

Honey - odcienie ciepłe z brzoskwiniowymi/żółtymi tonami
Beige - odcienie chłodne z beżowymi/brązowymi tonami
Golden - odcienie ciepłe ze złotymi/żółtymi tonami
Olive - odcienie neutralne z oliwkowymi/zielonymi tonami
Natural - odcienie neutralne
Cool - odcienie chłodne z różowymi tonami

Na zdjęciach poniżej widzicie słocze czterech wybranych przeze mnie odcieni. Wydaje mi się, że udało mi się też uchwycić różnicę w wykończeniu. Widać, że dwa pierwsze kolory (formuła kryjąca) mają wykończenie satynowe i są jakby bardziej kremowe w konsystencji, a dwa kolejne (formuła matująca) są zdecydowanie suchsze, bardziej matowe.

od lewej: vanilla (coverage), olive fair (coverage), latte (matt), ivory (matt)


Moim zdaniem krycie można budować za pomocą obu formuł - od lekkiego po średnie poprzez dokładanie cienkich warstw (choć faktycznie formuła kryjąca kryje troszkę lepiej niż mat). Pełnego krycia nie starałam się uzyskać, bo wykończenie na twarzy robiło się coraz bardziej pudrowe, a chciałam uniknąć efektu ciasta. U mnie dwie-trzy cienkie warstwy podkładu to była ilość optymalna. Koloryt skóry był ujednolicony i choć niedoskonałości przebijały (co z powodzeniem można przykryć korektorem), całość wyglądała naturalnie.

Co do wykończenia, na mojej twarzy podobały mi się oba. Formuła matująca dawała efekt bardzo naturalnego, rozświetlonego matu, a kryjąca - ładnej satyny. Co do trzymania sebum w ryzach, w obu przypadkach zaczynałam się wyświecać i czułam potrzebę sięgnięcia po bibułki matujące po około pięciu godzinach po aplikacji. Po małych poprawkach cera wyglądała ładnie przez kolejne kilka godzin. W ostatecznym rozrachunku moja skóra po całym dniu z Amilie wyglądała lepiej i bardziej świeżo (na ile to możliwe) niż z większością podkładów drogeryjnych.

Przejdźmy do słoczy poszczególnych odcieni na twarzy. Zdjęcie środkowe bez makijażu, zdjęcie po lewej - z dwoma cienkimi warstwami podkładu.

Vanilla:

Vanilla to chłodnawy, bardzo jasny beż. Jak widać po kontraście z moją żółtawą szyją ten odcień jest dla mnie nieco za jasny i za chłodny (zbyt różowy).


Olive fair:

Olive fair ma w sobie bardzo dużo zielonkawych tonów. Byłam ciekawa tego odcienia ze względu na naczynka. Jak widać, nałożony na całą twarz dawał na mnie efekt topielicy, bo nie jestem oliwkowa, ale jedna cienka warstwa pod inny podkład, na same policzki i nos, naprawdę ładnie neutralizowała rumień i naczynka. Byłam bardzo zadowolona.


Latte:

Latte to najbrdziej neutralny, jasny kolor z wybranych przeze mnie. Myślałam, że to właśnie on będzie idealny, a o dziwo okazał się dla mnie troszkę za jasny i za mało żółty. Jednak nie jestem neutralna (a tak sądziłam, bo pasują mi zarówno jasne jak i chłodne cienie, róże i pomadki). Dzięki minerałom Amilie odkryłam, że mimo różowej skóry twarzy (cera płytkounaczyniona), tak naprawdę powinnam celować w ciepłe, żółte podkłady, bo taki mam odcień skóry na ciele. Człowiek się uczy przez całe życie...


Ivory:

Spośród czterech odcieni, które sobie wybrałam, Ivory - o jasnym, ciepłym kolorze z żółtymi tonami - okazał się najlepiej dobrany do mnie (choć kusi mnie jeszcze wypróbowanie najjaśniejszego odcienia z gamy golden; ivory jest z gamy miodowej).


Z obiema formułami pracowało mi się znakomicie. Proszki ładnie, bez smug i plam, aplikowały się na twarz pokrytą filtrem (Pharmaceris SPF 30 lub SPF 50), bez problemu rozcierały i stapiały się ze skórą. Ich wodoodporności nie testowałam, ale z demakijażem nie miałam najmniejszych problemów.

Jestem z tej przygody ogromnie zadowolona. Na razie podkładowa szuflada pęka u mnie w szwach, ale będę o Amilie pamiętać na przyszłość i nie wykluczam zakupu. Podkłady Amilie sprawdziły się u mnie nieco lepiej niż podkład Lily Lolo (który się na mnie szybciej wyświeca), Earthnicity (gdzie nie znalazłam idealnego dla siebie odcienia) i Pixie (gdzie nie znalazam idealnego dla siebie wykończenia), a przy tym są przyjemniejsze dla portfela od konkurencji.

piątek, 16 września 2016

Bania Agafii, maska do włosów momentalna: blask i elastyczność

Maskę Bani Agafii dorzuciłam do koszyka z ciekawości przy okazji jakiś zakupów, zdaje się w sklepie Kalina. Było to dość dawno temu; zapłaciłam około 5-6 zł. Przyciągnął mnie ładny, naturalny skład i fakt, że ogólnie produkty tej marki są w blogosferze chwalone.

Ja jestem zadowolona, ale dla mnie ta maska to bardziej odżywka. Nie zauważyłam, by po tych dziesięciu zastosowaniach, na które pozwoliła mi pojemność saszetki, stan włosów był lepszy niż przed "kuracją". Maskę stosowałam raz w tygodniu zamiennie z odżywkami.


Maziło ma postać niezbyt gęstej emulsji o brązowawym zabarwieniu. Wybaczcie, ale zapachu nie pamiętam. Nie rzucił mi się specjalnie w nos.

Po zastosowaniu kosmetyku moje włosy były śliskie, dzięki czemu łatwiej się rozczesywały. Blask i elastyczność była na tym samym poziomie, co po użyciu moich ulubionych odżywek, np. z granatem Alterry. Maska zatem coś tam robiła, ale nie było efektu wow. Po prostu trafiłam na poprawny/dobry produkt o przyjemnym składzie. Nie wykluczam ponownego zakupu kiedyś tam przy okazji.

poniedziałek, 12 września 2016

Kobo, matte lips, 409 Rare Red

Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam na Waszych blogach nową serię matowych pomadek od Kobo, bardzo chciałam upolować odcień Saint Tropez. Był on częścią składową pierwszej kolekcji, która chyba zniknęła. Teraz mamy drugą kolekcję z zupełnie innymi kolorami. I wiecie co? Dobrze się stało, że ST nie upolowałam, bo pewnie nie kupiłabym "na pocieszenie" Rare Red, a jestem z tej czerwieni bardzo zadowolona, bo czuję się w niej świetnie i nosząc ją zbieram wiele komplementów. Kosmetyk ma swoje drobne wady, ale za kolor - wszystko wybaczam.

Opakowania tej serii są bardzo ładne wizualnie, ale nie wydają się zbyt trwałe. Mam nadzieję, że mi się nie połamie z biegiem czasu... Na plus dodam, że zamknięcie jest na klik, więc pomadka nie powinna samoistnie otworzyć się w torebce.

Sztyf chce pachnieć waniliowo, ale jest tu na dokładkę jakaś drażniąca nuta. Zapach nie przypadł mi do gustu, ale nie czuję dziwnego posmaku po aplikacji. Na szczęście.

Sztyf pomadki jest kremowy, choć nieco suchy. Nie sunie gładko po ustach; do aplikacji trzeba się troszkę przyłożyć. Co dziwne, nie zauważyłam, aby pomadka wysuszała mi usta, ale jeśli mam na nich suche skórki, placki, czy jakiekolwiek nierówności - od razu je podkreśla.


Rare Red to przepiękna, ciepła, koralowa czerwień o satynowym wykończeniu. Jedna z najładniejszych czerwieni w mojej kosmetyczce. Pomadka jest bardzo dobrze napigmentowana i nie wykazuje tendencji do odbijania się na zębach, zbierania w bruzdach wargowych czy warzenia się. Po aplikacji pozostaje lekko lepka na usatch (czuć to kiedy pocieramy wargi o siebie), ale nie jest to szczególnie nieprzyjemne. Trwałość oceniam na dobrą - z piciem i nietłustym jedzeniem są to około 4 godziny. Produkt odbija się na kubkach, a także policzkach osób, które dają się nam ucałować. Po czterech godzinach muszę uskutecznić poprawki, bo kolor zaczyna zjadać się nierównomiernie, co absolutnie nie jest niczym dziwnym przy tak wyraźnym odcieniu.

Polecam miłośniczkom takich odcieni, póki jest jeszcze do zdobycia w Naturze (za jakieś 16 zł).

niedziela, 11 września 2016

Zoeva, Rose Golden Eyeshadow Palette

Kolejna paletka do cieni Zoevy w mojej kolekcji była oczekiwanym prezentem urodzinowym. Posiadam paletę Urban Decay Naked 3 (klik), która bardzo odpowiada mi kolorystycznie, ale do relacji jakość/cena mam duże zastrzeżenia. Ponieważ te drogie cienie podczas rozcierania zlewają się na powiece w jedną plamę, moim zdaniem nie mają prawa kosztować 39 funtów (około 190 zł). Poza tym cienie te nieładnie się starzeją; z biegiem czasu twardnieją. Paleta Zoevy miała w zamierzeniu być tańszym, a jednocześnie lepszym jakościowo zamiennikiem palety UD. No i nie końca tak się stało, bo kolorystycznie to zdecydowanie dwa różne światy...

Urban Decay Naked 3:




Zoeva Rose Golden:

Jak widać, nie ma odpowiedników kolorystycznych między paletami. Poza tym Naked 3 ma chłodną tonację, a Rose Golden - ciepłą. Widziałam w sieci dużo słoczy i w sumie nie wiem, czemu sobie wkręciłam, że jedną paletę mogę zastąpić drugą. Wishful thinking :)

Jak to u Zoevy, paletka jest tekturowa z dołączonym tekturowym rękawem umożliwiającym bezpieczny transport. Cieni jest oczywiście dziesięć. Mają różne kolory i wykończenia, o czym dokładniej poniżej. Jak pisałam w przypadku paletek En Taupe (klik) oraz Naturally Yours (klik), cienie są dobrze napigmentowane i łatwo się z nimi pracuje. I, co mnie zaskoczyło, w Rose Golden cienie prawie się nie osypują, a z dwoma wspomnianymi tu paletami Zoevy mam jednak ten problem.


Cienie w paletce Rose Golden to:

Luster: matowy morelo-beż
Reflective Elegance: perłowy łosoś
Copper is King: perłowa miedź
Shining Bright: perłowy różowawy brąz
Rusty Petal: perłowy brąz z miedzianą poświatą
Foil: perłowy pomarańczowy brąz z drobniutkim srebrnym brokatem
Just a Rose: piękny duochrom przechodzący z czerwonego różu w złoto
Golden Rule: metaliczne oliwkowe złoto
Harmony: matowy taupe
Wonder Full: matowy brąz w odcieniu gorzkiej czekolady

Jak cienie wypadają w praktyce? U osoby bez spektakularnych umiejętności makijażowych na przykład tak:

#1
Reflective Elegance, Rusty Petals, Golden Rule, Harmony, Wonder Full




#2
Luster, Reflective Elegance, Shining Bright, Rusty Petals


#3
Luster, Just a Rose, Copper is King, Wonder Full




#4
Luster, Copper is King, Rusty Petals, Just a Rose, Wonder Full




#5
Luster, Reflective Elegance, Rusty Petals, Foil, Wonder Full


Do tej pory opisałam na blogu palety Naturally Yours, En Taupe oraz Rose Golden. Wciąż pozostaję pod urokiem jakości, kolorów i wykończeń tych cieni, ale oczywiście nie uwielbiam palet jednakowo. Wymieniona kolejność nie jest przypadkowa. W zasadzie, jeśli mam być ze sobą bardzo szczera, mogłabym Rose Golden nie mieć (zwlaszcza, że Cocoa Blend, która czeka na testy, jest w podobnej tonacji), ale paleta ma dla mnie dużą wartość sentymentalną, gdyż dostałam ją od wieloletnich przyjaciółek.

Jeśli lubicie podobną kolorystykę, warto jej się przyjrzeć.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...