Nie tylko opisana post wcześniej kolorówka zaszła mi w ubiegłym roku za skórę. Niestety napatoczyłam się również na kilka pielęgnacyjnych rozczarowań.
Garnier, Micellar Oil-infused Cleansing Water (klik)
No dobrze, nie jest to w moich oczach totalny bubel. Nie podrażniał
skóry ani oczu i coś tam w niewielkim stopniu robił. Niestety nie
potrafiłam go polubić. Po pierwsze, fazy niesamowicie szybko się rozdzielały i trzeba było się
porządnie butelką natrząchać podczas całego procesu demakijażu. Po
drugie, wspomniany proces nie był ani szybki, ani przyjemny, bo z
demakijażem niewodoodpornego makijażu produkt radził sobie kiepsko i trwało
to całe wieki. Tak jak z różowym Garnierem po 2-3 wacikach jest po
sprawie, tak tutaj zużywałam ich ze trzy razy więcej, a i tak nie czułam,
żeby wszystko było usunięte w 100%.
AA, Oil Infusion 30+, krem pod oczy; Lanocreme, Extra Firming Eye Gel with manuka honey (klik)
Propozycja Lanocreme ma postać mętnego żelu o intensywnym miodowym
zapachu. Opakowanie z pompką jest stylowe, wygodne i higieniczne.
Producent chwali się zawartością ekstraktu z owocu kiwi, kolagenu, oleju
arganowego, miodu manuka i aloesu, co ma stanowić niezwykle odżywczą,
łagodzącą i ujędrniającą mieszankę. Niestety u siebie żadnego z tych
pożądanych efektów nie dostrzegłam. Wręcz nie mogłam stosować kosmetyku
solo, bo na noc był zdecydowanie za mało odżywczy, a na dzień za mało
nawilżający i już po kilku godzinach czułam jak cienka i delikatna skóra
pod oczami odwadnia się, wysycha i ściąga.
Krem AA zapakowano w typową tubkę z dziubkiem. Ma postać białej,
gęstawej emulsji i jest bezzapachowy. Dałam mu szansę ze względu na
ciekawe składniki aktywne, m. in. masło shea, olej marula, pantenol,
olej arganowy, alantoinę, olej z ostropestu plamistego, olej z
ogórecznika, czy skwalan. Chciałam zobaczyć u siebie
obiecaną metamorfozę; skórę "głądką, nawilżoną i pełną blasku". Nic z
tego. Krem okazał się w moim przypadku zwykłym, podstawowym nawilżaczem.
Nadawał się pod makijaż, a na noc łączyłam go z opisanym wyżej żelem.
Dzięki temu zabiegowi skóra mi się w nocy nie odwadniała, ale na żadne
zachwycające rezulaty nie mogłam liczyć.
Stara Mydlarnia, organic garden, wzmacniający szampon (klik)
Szampon ma postać bezbarwnego żelu o dziwnym, ni to lawendowym, ni
ziołowym, ni kwiatowym zapachu. Spienia się dość słabo, a piana nie
należy do zbitych i obfitych. Kosmetyk zapakowano w butelkę ze sprawnie działającą pompką. Co mi się
jednak nie do końca spodobało to fakt, że na zużycie 500 ml producent
dał nam tylko 3 miesiące. Normalnie myjąc włosy co drugi dzień raczej
bym się w tym czasie nie wyrobiła, gdyby nie fakt, że do umycia włosów
potrzebowałam sporej ilości szamponu - tak słabo się pienił. Jeśli
zaś o działanie chodzi, daleko mi do zachwytów. Włosy po umyciu tym
specyfikiem szybko zaczynały tracić świeżość, były oklapnięte i
brakowało im jakiekolwiek lekkości czy objętości. Żadnego wpływu
kosmetyku na ich wzmocnienie nie odnotowałam. Żadna z obietnic
producenta nie została spełniona.
Vianek, krem do rąk nawilżający (klik)
Producent zapakował swój wyrób do typowej tubki z zamknięciem na
zatrzask. Moim zdaniem jednak nie jest to najlepsze rozwiązanie w tym
konkretnym przypadku, gdyż kosmetyk ma tak wodnistą konsystencję, że po
otwarciu klapki po prostu się z tej tubki niekontrolowanie wylewa. W tym
przypadku najlepiej sprawdziłoby się opakowanie z pompką. Kosmetyk przyjemnie pachnie i dość szybko się wchłania. Bazuje na
wodzie, ale oprócz niej w jego składzie znajdziemy m. in. olej sojowy,
mocznik, masło shea, ekstrakt z robinii akacjowej, olej z kiełków
pszenicy oraz pantenol. Substancji
odżwyczo-nawilżająco-natłuszczająco-regenerujących zatem nie brakuje, aż
dziwne więc, że kosmetyk na skórze moich dłoni nie robił wrażenia. Co prawda w czasie testowania kosmetyku przedstawiała ona obraz nędzy i rozpaczy -
egzema, suche, szorstkie placki, mniejsze i większe pęknięcia, które
nie chciały się goić; tego typu sprawy. Niestety w tak ekstremalnym
przypadku krem zupełnie sobie nie radził, a nawet doraźną ulgę dawał na
krótko, dosłownie 10-15 minut.
Eveline, Argan & Vanilla, luksusowy krem-serum do rąk i paznokci (klik)
Krem ma postać słomkowej w odcieniu emulsji i dość szybko się wchłania. I
w moim ciężkim przypadku nie spełnił ani jednej obietnicy producenta.
Na pewno nie nawilżał i nie odżywiał na dłużej niż pół godziny, tym
bardziej nie intensywnie, wygładzał na kilka sekund, nie redukował szorstkości w najmniejszym nawet stopniu, nie robił najmniejszego
wrażenia na skórkach ani paznokciach, nie radził sobie z przebarwieniami
ani troszeczkę.... Po prostu doraźnie znosił uczucie ściągniętej, zbyt
małej skóry na krótki okres czasu. I tyle. Eveline ma w ofercie dużo
skuteczniejsze produkty do pielęgnacji dłoni.
Vis Plantis, Helix Vital Care, krem do rąk i paznokci nawilżający (klik)
Jak na tak dużą ilość parafiny i wazeliny w składzie ta biała emulsja
zaskakuje lekką i szybko wchłaniającą się konsystencją (u mnie nie
zostawiała żadnego filmu). Zapach ma cytrusowy, mocno kojarzący się z
chemią gospodarczą. Krem, stosowany przeze mnie kilka-kilkanaście razy dziennie,
nie spełnił w moim przypadku żadnych obietnic producenta. Nie nawilżał,
koił na kilka minut, nie działał na skórki ani paznokcie, nie przyniósł
żadnych efektów długofalowych. Mogłam co najwyżej liczyć na doraźne,
chwilowe zniesienie uczucia ściągnięcia skóry. Mając na uwadze skład (a
nie obietnice producenta), jestem zaskoczona. Zgodnie z moimi
dotychczasowymi doświadczeniami produkt powinien stać się nowym
odkryciem. A tu zonk.
Lirene, Vital Code, ujędrniający witaminowy olejek oraz wygładzający multi olejek (klik)
Olejki zapakowano w plastikowe butelki z atomizerem. Taki sposób
aplikacji oprócz ciała natłuszczał wszystko naokoło (więc jeśli macie
jakieś mordercze plany w stosunku do osób, z którymi
dzielicie łazienkę, polecam niesprzątanie wanny/brodzika po kąpieli; o
niewinnie wyglądające pośliźniecie baaardzo łatwo), a z samych flaszek w
krótkim czasie zaczynały schodzić etykiety. Butelczyny schowane były w
kolorowych kartonikach z opisem wielu obietnic, z których żadne się nie
spełniły. Przyciągająca wzrok szata graficzna przede wszystkim; kto by
się tam przejmował działaniem (a raczej jego brakiem)? Poszczegolne wersje różniły się zapachem, ale żaden z nich nie był szczególnie charakterystyczny. Ot, aromaty
"kosmetyczne". Ten z zieloną etykietą był bardziej świeży, cytrusowy,
ten z czerwoną - kwiatowy. Co do składów; skóra by chyba bardziej skorzystała, gdyby wyrzucić z nich
parafinę (choć do ciała nie demonizuję, ale wolę unikać) i znoszące
uczucie tłustości silikony. Może wtedy działanie pielęgnacyjne byłoby na
wyższym poziomie? Nie wiem, nie znam się, ale z doświadczenia wiem, że
moja osobista zewnętrzna powłoka bardzo dobrze reaguje na olejowe
mieszanki bez tych dodatków. Poza tym kiedy sięgam po olejek, nie zależy mi, żeby był "suchy". Miałam
ich kilka i.... Suche olejki na mnie działają tylko doraźnie i na
krótko, więc bez sensu takie smarowanie. U mnie oba olejki Lirene działały
tak samo, czyli nijak. Po aplikacji skóra była nawilżona może do
godziny. Żadnego długofalowego działania; długotrwałej ulgi. Co z tego,
że ubrania nie lepiły się do ciała; można stworzyć skuteczniejsze,
relatywnie nietłuste mieszanki olejów. Plus? Nie doszło do wysypu na
dekolcie.
Lirene, Antycellulitowy endo-masaż, olejek antycellulitowy plus bańka chińska (klik)
Producent zapakował specyfik do plastikowej butelki z nakrętką, a tę,
wraz z małą bańką chińską, wrzucił do wściekle zielonego kartonika,
który trudno przeoczyć na drogeryjnej półce. Gwoli sprawiedliwości przyznam, że olejek miał ładny, cytrusowo-skłodkawy
zapach, a ponieważ było go tylko 100 ml to, na szczęście, nie był
wydajny. I tu kończą się zalety. Powiedzmy
sobie szczerze: sam olejek nie ma w składzie zbyt wielu substancji
uznawanych za skuteczne w walce z cellu. Wnioskuję zatem, że w tym
przypadku całą dobrą robotę miała odwalać bańka chińska znana jako jeden
z najskuteczniejszych sposobów na walkę z pomarańczową skórką, o ile
jest to walka systematyczna. No i może miałoby to sens, gdyby olejek był
tłustszy niż jest. Bo tutaj zastosowano formułę suchego olejku, który
bardzo szybko się wchłania i NIE DAJE POŚLIZGU POTRZEBNEGO NA
KILKUMINUTOWY MASAŻ BAŃKĄ. Paranoja po prostu. Produkt nie spełnia
swojego najbardziej podstawowego zadania. Nie wspominając już, że jest
tak lekki, iż nie ma nawet właściowości nawilżająco-natłuszczających.
Ostateczenie do masażu musiałam stosować inną oliwkę, a olejkiem
smarowałam się po kąpieli jedynie po to, żeby dowilżyć skórę i nawet w
tej roli się nie spełnił. Dwa-trzy dni pod rząd stosowania samego tylko olejku bez dodatkowego nawilżacza skutkowało suchymi plackami na skórze ciała.
Lirene, Antycellulitowa Mezoterapia, remodelator sylwetki, reduktor cellulitu i tkanki tłuszczowej; Wygładzająca Eksfoliacja, antycellulitowe serum o działaniu złuszczającym (klik)
Oba produkty zapakowano w podobne tubki z miękkiego plastiku. Nie ma
żadnych problemów z wydobyciem kosmetyków i można zużyć wszystko do
ostatniej kropli, bo tubkę łatwo na końcu przeciąć. Mają konsystencję białej, rzadkawej emulsji, która potrzebuje 2-3 minut
na wmasowanie w skórę. Nie zostawiają na ciele żadnego tłustego filmu.
Obie wersje różnią się zapachem, ale żaden z nich nie jest szczególnie
przyjemny; są chemicznie cytrusowe. Jak wiecie, nie znam się na biochemii kosmetycznej, ale rzut moim
laickim okiem na składy nie pozostawia złudzeń, że działanie mazideł może
zaskoczyć. Prawie nie ma w nich uznanych substancji aktywnych
sprawdzających się w walce z cellulitem, jak chociażby kofeina. Opisów, wizualizacji i statystyk mamy na opakowaniach sporo, ale
niestety.... Zdaniem mojej skóry to wszystko to bajkopisarstwo.
Oczywiście istnieje możliwość, że mam naskórek słonia. Ale ponieważ sera
tego typu stosuję dość regularnie wiem, że im więcej w nich składników
aktywnych typu algi, kofeina, żeń-szeń, to i lepsze efekty na sobie
widzę. Opisywane mazidła Lirene po prostu lekko nawilżały skórę, a
dzięki silikonom naskórek był przyjemny w dotyku. I to by było na tyle.
Chłodząco-rozgrzewająca czternastodniowa terapia tej samej marki (klik)
naprawdę widocznie ujędrnia i napina skórę, więc do niej zdarza mi się wracać; dziś
opisywane sera to w porównaniu ze wspomnianą terapią słabizna. Aż dziw,
że to ten sam producent.
PS 1. Naprawdę nie uparłam się na nieszczęsne Lirene. Ich kosmetyki mi nie służą i uważam, że jakościowo są daleko w tyle za innymi polskimi markami.
PS 2. Nie wymagam od kosmetyków redukcji cellu. O tego typu produktów chcę jedynie ujędrnienia skóry jako dodatek do ćwiczeń.