Wyciągasz z zapasów małe, pękate opakowanie maskary Bourjois. Czujesz lekkie podniecenie, bo nie miałaś wcześniej do czynienia z tym produktem i jesteś ogromnie ciekawa, jak się sprawdzi (ach to serce wytrawnej testerki!).
Odkręcasz tubkę a tam klasyczna, dość duża szczoteczka. Trochę rzednie ci mina, bo aplikatorami takich rozmiarów bardzo łatwo się upaćkać, a do tego trudno malować nimi dolne rzęsy. Nic to, dzielnie brniesz dalej, przykładasz szczoteczkę do oka i... eureka! Górne rzęsy wyglądają świetnie! Są pięknie wydłużone i podkręcone. Może chciałabyś więcej objętości, ale naprawdę nie ma powodów do narzekań... No, nie potrafisz ładnie podkreślić dolnych rzęs. Trudno, to twoja pięta achillesowa.
I wszystko byłoby pięknie gdyby tusz siedział ładnie na swoim miejscu. Niestety już po kilku godzinach zauważasz pandę. Aaaaaa! Sypie się! I rozmazuje! Nieeeeeeee! I tak od pierwszego otwarcia przez 3 miesiące, bo co kilka dni dajesz mu szansę. Za każdym razem spotyka cię rozczarowanie. A jakby tego było mało, to co się nie osypało bardzo trudno usunąć z rzęs. Trzeba posiłkować się olejowymi formułami do demakijażu. Bo to maskara z założenia wodoodporna (ha ha ha).
Pozostaje mi cieszyć się, że tusz był upominkiem świątecznym do zakupów i za niego nie zapłaciłam. Zła jestem, bo strasznie mi się na żywo podoba efekt na moich rzęsach. Cóż mi jednak po tym, jeśli wiem, że muszę cały dzień monitorować sytuację pod oczami...