środa, 27 listopada 2013

Trzeci trymestr ciąży i poród.

Ciążowych wynurzeń ciąg dalszy, czyli jak to wygląda w UK :)

W trzecim trymestrze ciąży widziałam się z położną więcej razy niż w pierwszym i drugim trymestrze łącznie. Wizyty wypadały średnio co dwa tygodnie. Podczas każdej wizyty badano mi mocz na obecność białka, ciśnienie, tętno dziecka, mierzono obwód brzucha; później położna odpowiadała na moje ewentualne pytania i udzielała różnych informacji (np. jak oddychać w czasie porodu, ponieważ ostatecznie nie wybrałam się do szkoły rodzenia). Na początku trzeciego trymestru zrobiono mi również badanie krwi, które wykazało u mnie anemię, co często się zdarza w ciąży, ponieważ w ciele kobiety krąży 40% więcej krwi.

Siódmy i ósmy miesiąc minęły mi spokojnie. Dzieciątko robiło się coraz silniejsze, więc i kopniaki i przeciąganie się czasem bywały bolesne, ale nie było to nic nieprzyjemnego. Nie mogłam za bardzo narzekać – nie miałam większych problemów z kręgosłupem czy z oddychaniem. Jedynie w nocy trudno było znaleźć wygodną pozycję do spania. No i oczywiście konieczność wizytowania toalety co godzinę bez względu na porę była dość męcząca. Dopiero na finiszu, czyli w 9. miesiącu zaczęłam odczuwać dyskomfort. Brzuch zrobił się ogromny i ciężki, czułam się zmęczona, miewałam bóle brzucha, przez bity miesiąc miałam spuchnięte stopy do tego stopnia, że znikły moje kostki i mieściłam się jedynie w dwóch parach butów; do tego trudno mi było chociażby się ubrać, a zawiązanie butów przekraczało moje możliwości...

Moja córeczka miała urodzić się 9 listopada, ale postanowiła nie spieszyć się na ten świat. Poznałyśmy się 5 dni później. Przyznam, że ten czas okropnie mi się dłużył.

Mój poród trwał nieco ponad 21 godzin licząc od pierwszych skurczów do samego rozwiązania. Po 6 godzinach od kiedy zaczęłam odczuwać pierwsze skurcze pojechałam do szpitala. Tam zostałam zbadana przez położną, która stwierdziła, że byłam wciąż na wczesnym etapie porodu i zostałam odesłana do domu. Kazano mi wrócić, kiedy skurcze będą pojawiać się z częstotliwością trzech na 10 minut. W domu spędziłam kolejne 6 godzin, ale później nie mogłam już poradzić sobie z bólem i znowu pojechałam do szpitala. Po ponownym badaniu okazało się, że rozwarcie było zaledwie trzy centymetrowe i już położna chciała odesłać mnie znowu do domu, kiedy odeszły mi wody płodowe. Zatrzymano mnie w szpitalu. Mogłam mieć przy sobie dwie osoby towarzyszące; była ze mną moja kochana przyjaciółka. Muszę przyznać, że byłam pod wrażeniem warunków. Rodziłam w osobnym pokoju, stale były przy mnie dwie położne i jedna studentka położnictwa. Kobiety te były bardzo profesjonalne, a do tego niezwykle miłe. Nikt nie dał mi odczuć, że nie byłam pierwszą i ostatnią kobietą, która musiała przeżyć ten ból. Z bólem niestety sobie nie poradziłam i poprosiłam o znieczulenie. Po omówieniu ze mną wszystkich dostępnych opcji (gaz rozweselający nie wchodził w rachubę, bo robiło mi się po nim niedobrze) pojawił się anestezjolog i po zrobieniu miejscowego znieczulenia zainstalował mi w kręgosłupie epidural. Miałam wrażenie, że znieczulenie nie zadziałało jak trzeba, ponieważ skurcze nadal były bardzo, bardzo, bardzo bolesne, ale z perspektywy czasu wiem, że jednak byłam w błędzie, bo np. nie odczuwałam już skurczów obręczowych. Na ponad dwie godziny przed narodzinami Małej do zespołu dołączyła również lekarka, ponieważ tętno mojej córeczki od czasu do czasu spadało. Ostatecznie lekarka musiała na samym końcu zrobił mi nacięcie i dopomóc kleszczami, ponieważ tętno dziecka zaczęło bardzo szybko spadać. Na szczęście urodziłam zdrową i śliczną dziewczynkę.

Po około dwóch godzinach przeniesiono mnie i córeczkę na oddział. Zanim to nastąpiło każda z położnych mi pogratulowała i się ze mną pożegnała. Również anestezjolog dwa razy przyszedł sprawdzić, jak się czuję i pogratulować mi córeczki.

W szpitalu zatrzymano nas na około 12 godzin. Przez cały ten czas byłyśmy pod opieką położnych, pielęgniarek i lekarzy. Kiedy było jasne, że ani mnie, ani małej nic nie dolega, wypuszczono nas do domu.

Tak, oto cała relacja. Mam nadzieję, że Was nie zanudziłam. Relacja również powinna wyjaśnić, czemu mnie przez tyle czasu nie było. Ok, nie miałam Internetu, ale nie jest to główny powód. Po prostu opieka nad noworodkiem bardzo pochłania czas. W sumie nawet nie wiem, kiedy on tak szybko płynie...

wtorek, 5 listopada 2013

Maybelline, Colossal Cat Eyes Volume Express mascara

Zanim przejdę do głównego tematu posta, muszę zapowiedzieć, że zanosi się na to, iż zniknę na jakiś czas z blogosfery. W tym tygodniu przenoszę się (w końcu!) do własnych czterech kątów. Niestety Internet mają nam podłączyć dopiero 20 listopada. Nie wiem też, jak to będzie z czasem wolnym i weną do pisania, kiedy w końcu moja Mała zdecyduje się wyskoczyć na ten świat (a wiadomo, że to głównie na Niej skupiona będzie moja uwaga). Na razie Jej się nie spieszy, a nam pozostaje tylko niecierpliwie czekać.

***

A wracając do tytułowej maskary. Używam jej od 2,5 miesiąca. Mimo iż miałam 100% pewność, że nikt jej przede mną nie otwierał, zaobserwowałam, że tusz zaczął już wysychać i bardzo niedługo będziemy musieli się rozstać. Czy żałuję? Niespecjalnie, mimo że nie jest to zły produkt. Znam jednak lepsze.


Tusz ma charakterystyczne dla maskar Maybelline, duże, kolorowe opakowanie, dzięki czemu łatwo go zlokalizować w kosmetyczce. Zdaje się, że za 9,5 ml zapłaciłam około 8 funtów. Nie jest to kupa szmalu, ale myślałam, że produkt jednak dłużej mi posłuży. Miał być w końcu dobry przez 6 miesięcy, a nie przez połowę tego czasu.

Szczoteczka ma klasyczne, krótkie włosie. Jest to inny typ szczoteczki niż ten, który znajdziemy w podstawowym Colossal Volume. Tu mamy do czynienia z tzw. curved brush. Bardzo chciałam taką spiralę wypróbować, ale to raczej nie moja bajka. Nie potrafiłam dojechać szczoteczką do podstaw rzęs, a do tego bardzo trudno operowało mi się nią przy dolnych rzęsach. Pamiętajcie jednak, że to tylko moje subiektywne odczucia. U innych szczoteczka może się sprawdzić.

Z formuły produktu jestem zadowolona. Nie jest to tusz wodoodporny (nie stosuję takowych), ale nie rozmazuje mi się ani nie osypuje po całym dniu. Właściwie po kilkunastu godzinach noszenia wciąż wygląda dobrze. Nie skleja nadmiernie rzęs, podczas aplikacji nie tworzą się grudki.

Jeśli chodzi o efekt, tusz niestety nie pogrubia spektakularnie rzęs. Wydłużenia też nie zaobserwowałam. Produkt lekko podkręca firanki, ale moje rzęsy właściwie nie należą do sztywnych. Ogólnie za pomocą produktu uzyskuję przyjemny, dzienny efekt. Nic spektakularnego, ale nie jest też źle. Z drugiej strony moje rzęsy ogólnie nie są spektakularne, a z pustego i Salomon nie naleje...


Pozdrawiam Was serdecznie. Przyznam, że już nie mogę się doczekać, kiedy zamiast toczyć się będę znów normalnie chodzić ;)

sobota, 2 listopada 2013

Miss Sporty, Lasting Colour, 50

  • Dostępność: lakier kupiłam w drogerii Superdrug
  • Cena: 1,99 funtów
  • Pojemność: 7 ml
  • Kolor: burgund z ciekawym, niebieskim shimmerem
  • Konsystencja: rzadka
  • Pędzelek: szeroki, płaski, wygodny
  • Krycie:  dwuwarstwowiec
  • Wysychanie: nie sprawdzałam, użyłam wysuszacza (Poshe)
  • Zmywanie: bez problemów
  • Trwałość: 3 dni


  • Availability: I bought it in Superdrug
  • Price: Ł1.99
  • Volume: 7 ml
  • Colour: burgundy with blue shimmer
  • Consistency: thin
  • Brush: broad, comfortable
  • Coverage: a two-coater
  • Drying time: not tested (I used Poshe fast drying top coat)
  • Removing: no problems
  • Durability: 3 days
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...