piątek, 30 sierpnia 2013

Dzień Blogera i promocja Flos-Lek

Jeśli lubicie kosmetyki Flos-Lek lub macie ochotę któreś przetestować, teraz jest okazja, aby nabyć je taniej :)

BLOGUJ Z FLOSLEKIEM
Z okazji Dnia Blogera 31.08.2013
Wyjątkowa promocja
30% off na wszystkie produkty
na hasło w zamówieniu BLOGER

Termin obowiązywania promocji 31.08-02.09
Promocja dostępna po rejestracji i zalogowaniu się na stronie www.sklep.floslek.pl
Każdy zarejestrowany i zalogowany użytkownik może dokonać tylko jednego zakupu w promocji na hasło: BLOGER




Klikając na baner przeniesiecie się na stronę sklepu :)

Flos-Lek, Arnica, nawilżający krem arnikowy SPF 15, przeciwzmarszczkowy krem arnikowy oraz żel arnikowy

Trzy wspomniane w tytule kosmetyki dostałam do testów od marki Flos-Lek na początku maja. Od połowy maja towarzyszyły mi w codziennej pielęgnacji twarzy. Postanowiłam sprawdzić, czy zmasowany arnikowy atak zrobi jakieś wrażenie na moich naczynkach. Mazidła stosowałam w następujący sposób: krem nawilżający, ze względu na obecność SPF, przeznaczyłam na dzień, a żelem i kremem przeciwzmarszczkowym smarowałam się na noc. Ponieważ kremy nawilżający i przeciwzmarszczkowy właśnie mi się skończyły, mogę od razu napisać, że te tubki o pojemności 50 ml są bardzo wydajne, gdyż każda wystarczyła mi na 3,5 miesiąca stosowania raz dziennie. Żel jest jeszcze wydajniejszy - nadal mam około 1/3 opakowania.

Kosmetyki mają kilka cech wspólnych. Po pierwsze, są bezzapachowe, co jest dla mnie plusem. Nie wymagam, żeby kremy do twarzy miały zapach. Wręcz tego nie chcę. Poza tym, żaden z produktów mnie nie podrażnił ani nie spowodował niechcianego wysypu, a mam cerę tłustą, skłonną do zapychania. W końcu, wszystkie produkty zapakowano w nieprzezroczyste tubki, które trzeba odkręcać. Fakt ten wielokrotnie mnie denerwował, gdyż jestem niezdarna i nakrętki często wypadały mi z dłoni. Do znudzenia będę powtarzać, że zdecydowanie wolę klapki.


Krem nawilżający SPF 15:


Krem jest koloru seledynowego, co ma optycznie neutralizować zaczerwienienia  na twarzy. I trochę tak się dzieje, ale nie jest to spektakularny efekt. Produkt ma dość treściwą konsystencję. Szybko się wchłania, ale na mojej tłustej twarzy zostawiał delikatny film. Krem bardzo dobrze nadawał się pod makijaż, nic się nie rolowało. Nie mogę również przyczepić się do stopnia nawilżania cery - spisywał się na tym polu wyśmienicie. Nie wypowiem się natomiast na temat ochrony przeciwsłonecznej, gdyż latem faktor SPF 15 jest dla mnie za niski, więc dodatkowo zabezpieczałam buzię wysokim filtrem.




Krem przeciwzmarszczkowy:


Ten krem jest z kolei białawy w odcieniu. Jeśli chodzi o konsystencję, miałam wrażenie, że był nieco bardziej tłusty od kremu nawilżającego, a w każdym razie film, który pozostawiał po wchłonięciu, był nieco tłustszy niż w przypadku poprzednika. Produkt zapewniał nawilżenie na poziomie kremu na dzień. To, że stosowałam go na noc, to był mój świadomy wybór (producent nie oznaczył kremu jako produktu na noc, a te z reguły są treściwsze i bardziej odżywcze).

Mam 27 lat i na razie nie mam problemu ze zmarszczkami. Miejmy nadzieję, że krem pomagał im zapobiegać, ale gołym okiem nie da się tego ocenić. Na pewno po jego użyciu skóra twarzy była miła w dotyku.




Żel arnikowy:


Kosmetyk ma postać lekkiego żelu oczywiście. Stosuję go pod oczy oraz na obszary naczynkowe, czyli policzki i nos. Wchłania się bardzo szybko, ale na mojej tłustej cerze zostawia lekko klejący film, który zostaje zniesiony przez zaaplikowany później krem. Żel sam w sobie nie ma właściwości nawilżających, dlatego nie mogłabym stosować go solo, ale wierzę, że łączony z kremem wspomaga pielęgnację antynaczynkową oraz wspiera krem pod oczy.

Na siniaki żelu nie stosowałam.


Skład żelu: Aqua, Propylene Glycol, Arnica Montana Flower Extract, Arnica Chamissonis Flower Extract, Panthenol, Phenoxyethanol, Triethanolamine, Carbomer, Ethylhexylglycerin

Kwestia najważniejsza: jak stosowanie kosmetyków wpłynęło na naczynka (ponieważ stosowałam kosmetyki razem jako kurację, nie jestem w stanie wypowiedzieć się, jak działają w tej kwestii indywidualnie)? Muszę przyznać, że bardzo dobrze. Produkty widocznie koiły obszary naczyniowe; rumień pojawiał się w ciągu dnia później, niż zwykle, i szybciej znikał. Nawet w czasie upałów, a to imponujące. Poza tym ogólnie moja cera wygląda po tegorocznym lecie lepiej niż w latach poprzednich, gdyż pojawiło się mniej teleangiektazji (a całkowicie, jak wiadomo, nie da się ich uniknąć). Dzięki produktom moja cera ma lepszy, bardziej wyrównany koloryt. 

Ogólnie seria jest naprawdę godna polecenia dla osób walczących z naczynkami. Cieszę się, że miałam okazję zapoznać się z tymi kosmetykami. Myślę, że jeszcze do nich wrócę.

czwartek, 29 sierpnia 2013

Yves Rocher, Foot Beauty Care, anti-fatigue iced gel

Produkt ten dostałam od Asi - Kosmetycznego Przekładańca. Dziękuję kochana :)

Mazidło ma postać fioletowego żelu, który szybko się wchłania. Pachnie jak połączenie lawendy z miętą pieprzową - świeżo i orzeźwiająco. Stosowałam go codziennie wieczorem. Tubka o pojemności 50 ml wystarczyła mi na miesiąc używania.

Wspomniana tubka ma wygodny korek na zatrzask i jest przezroczysta, co łatwo pozwala śledzić stopień zużycia  produktu. Wykonana jest z bardzo twardego plastiku. Z tego powodu końcówki produktu nie da się wycisnąć i najlepiej po prostu przeciąć tubkę.


Żel nie ma nawilżać skóry stóp czy zapobiegać rogowaceniu pięt. Jego zadaniem jest chłodzenie stóp i znoszenie uczucia zmęczenia. I z zadania tego wywiązuje się bardzo dobrze. Okazał się być prawdziwym wybawieniem w upalne dni, gdyż daje mocne uczucie chłodzenia, które utrzymuje się na stopach przez około 10 minut. Sprawiało to, że czułam się przyjemnie orzeźwiona. Świetna sprawa na upały!

Produkt może nie nawilża (podkreślam, nie takie jest jego zadanie), ale również nie wysusza stóp. Po prostu fajny, chłodzący kosmetyk na lato :)

środa, 28 sierpnia 2013

Mała, różowa operacja, czyli kreatywne prasowanie pokruszonych kosmetyków prasowanych

W mojej kosmetyczce rezydowały dwa różowe kosmetyki, po które nie sięgałam. A nie korzystałam z nich, gdyż były pokruszone. Cień Paese Światło Toskanii przywędrował do mnie już w takim stanie. A że mam podobne odcienie w łatwiejszej do użycia formie sprasowanej, cień leżał niekochany. Z kolei róż MIYO w bardzo twarzowym odcieniu Sorbet, który dostałam od Diggerowej, pokruszył się sam z siebie. Nie upadł mi, nie był narażony na wstrząsy. Ot, pewnego dnia otworzyłam kuferek i odkryłam, że sobie wziął i popękał. Zła byłam bardzo, bo kolorek fajny, ale z takiego pokruszonego różu korzysta się trudno, bo na pędzel nabierają się dziwne ilości i łatwo o efekt matrioszki. Poza tym pyłek wymykał się z opakowania i brudził mi wszystko na różowo. 



Ostatecznie stwierdziłam, że będę prasować. Postanowiłam tez od razu połączyć cień z różem, bo wiedziałam, że inaczej z cienia nie będę korzystać. A z "nowego" różu i owszem :)


Całą operację przeprowadziłam na ręczniku papierowym, gdyż robi się przy tym trochę bałaganu. Co zrobiłam?


1. Pokruszyłam do końca cień.

2. Pokruszyłam róż. Uwaga, staramy się kruszyć kosmetyki jak najdokładniej, żeby nie było grudek. Zdjęcie numer dwa zrobiłam w trakcie kruszenia, to jeszcze nie był efekt końcowy.

3. Połączyłam i dobrze wymieszałam cień z różem.



4. Przełożyłam mieszankę do opakowania od różu i zalałam spirytusem kosmetycznym. Wódka też się nada. Wymieszałam.



5. Zaczęłam odciskać alkohol w płatki bawełniane. Zużyłam kilka płatków i pobrudziłam sobie paluchy na różowo, ale po kilku myciach rąk zeszło :]



6. Wyczyściłam opakowanie różu na brzegach i w zawiasach i odstawiłam otwarty kosmetyk na kilkanaście godzin, żeby resztki alkoholu odparowały.


7. Teraz podziwiamy efekty naszej pracy :)

Kosmetyk wygląda co prawda na "po przejściach", ale dużo łatwiej się z niego korzysta niż kiedy był w formie sproszkowanej... No i kolorek jest bardzo ładny ;)

wtorek, 27 sierpnia 2013

Alterra, krem do rąk granat i aloes, skóra bardzo sucha

O tym kremie czytałam wiele sprzecznych opinii. Są osoby zachwycone jego działaniem. Są osoby, które twierdzą, że krem wysusza zamiast nawilżać. Są w końcu osoby, u których produkt zostawiał tłustą warstwę na skórze i nie chciał się wchłaniać. Ostatecznie stwierdziłam, że najlepiej sprawdzić na sobie ;)

Krem oceniam z perspektywy osoby z bardzo problematyczną skórą dłoni. Moje dłonie praktycznie zawsze są suche, skórki - twarde i skłonne do zadzierania; zimą borykam się z pękającą skórą o fakturze papieru ściernego.


Krem zamknięto w tubce z wygodnym korkiem na zatrzask. Pojemność 75 ml wystarczyła mi na 3 tygodnie stosowania kilka(naście) razy dziennie. Mazidło jest koloru białego i ma średnio gęstą konsystencję. Pachnie słodko; ma tę samą nutę zapachową, co produkty do włosów granat i aloes. Produkt łatwo się rozprowadza. Moja sucha skóra dłoni bardzo szybko go spija. U mnie mazidło nie zostawia tłustej warstewki na dłoniach, ale czuję na nich jakby suchy film a'la niewidzialne rękawiczki.

Skład produktu jest naturalny, przyjazny dla skóry.

Jeśli chodzi o działanie, byłam z kremu zadowolona. Po jego użyciu moje dłonie były nawilżone i przyjemnie miękkie do pierwszego kontaktu z wodą. Może przez te 3 tygodnie ogólny stan nawilżenia naskórka nie zwiększył się zauważalnie, ale dzięki regularnemu smarowaniu dłoni tym produktem nie odczuwałam nieprzyjemnej suchości. Skórki też wyglądają nieco lepiej niż zazwyczaj.

Krem okazał się przyzwoitym produktem. Myślę, że będę do niego wracać :)

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Dlaczego zrywam znajomość ze spiruliną?

O spirulinie naczytałam się cudów. Mówi się, że zawiera multum dobroczynnych substancji odżywczych; że stanowi bogate źródło protein, witamin B12, A i E, aminokwasów, kwasów tłuszczowych, minerałów, kompleksów cukrowych i enzymów; że z jej cudownych właściwości ludzie korzystają od tysiąca lat; że odżywia, ujędrnia, poprawia wygląd i koloryt skóry, likwiduje trądzik i związane z nim zmiany skórne, wspomaga walkę z cellulitem, poprawia ukrwienie, reguluje pracę gruczołów łojowych, wzmacnia naczynia krwionośne i chroni je przed pękaniem, ma działanie detoksykujące, oczyszcza i ściąga pory. No, po prostu cudowny środek na wszystkie bolączki. Dodatkowo spiruliną można wspomagać się wewnętrznie.

Czy dziwi kogoś, że postanowiłam wypróbować na sobie działanie algi? Pierwsze nieśmiałe próby jednak nie przyniosły zbyt rewelacyjnych efektów. Mowa tu o masce morskiej z perłami z Biochemii Urody (recenzja). Produkt co prawda krzywdy mi nie zrobił, ale byłam daleka od zachwytów. Mimo wszystko postanowiłam się nie zniechęcać i zamówiłam małe (na szczęście) opakowanie spiruliny ze sklepu Zrób Sobie Krem. Za 10 g zapłaciłam 3,49 zł.


Po przydługim wstępie pozwólcie, że wymienię w punktach, dlaczego do spiruliny już nie wrócę.

1. Powód mało istotny, ale jednak - spirulina śmierdzi rozkładającymi się rybami. Da się wytrzymać, ale nie jest to zapach z kategorii relaksujących.

2. Kolejny może mało istotny powód, ale mnie osobiście doprowadzał do szewskiej pasji - spirulina strasznie brudzi. Czy używamy ją na twarz, ciało, czy do włosów, prysznic zawsze jest usyfiony. Nad zlewem w ogóle nie radzę algi zmywać. Naprawdę niesamowicie brudzi wszystko naokoło... Zawdzięczamy ten fakt oczywiście soczystemu kolorowi algi.


3. Powód najważniejszy - spirulina w postaci maseczki na twarz (skład: spirulina, woda mineralna, kwas hialuronowy, pielęgnacyjne olejki, np. arganowy)  bardzo mnie podrażnia. Poniżej zobaczycie zdjęcia zrobione 10 godzin po zmyciu maski. Z rumieniem, poparzeniem, uczuciem palenia skóry walczyłam przez 24 godziny... Dodam, że nie był to jednorazowy wybryk. Spirulinie udało się mnie tak załatwić dwukrotnie.


Zostałam skutecznie zniechęcona do tego półproduktu. Resztę spiruliny zużyłam korzystając z rad włosomaniaczek, czyli "wzbogacając" nią maskę do włosów. Nie zaszkodziła, ale moje włosy nie buntują się przeciwko proteinom, o ile rozsądnie je im dawkuję. Włosy były błyszczące i uniesione u nasady, ale i bez algi mogę uzyskać podobne efekty za pomocą proteinowych masek, a będę miała mniej sprzątania po prysznicu...

Spirulino, żegnaj. Nie ma dla Ciebie miejsca w mojej pielęgnacji.

niedziela, 25 sierpnia 2013

Luźny wpis na niedzielę :)

Najlepszy zakup ostatnich tygodni. Jakość snu od razu wzrosła, choć przez częste wypady do toalety (co godzinę-dwie) i tak nie do końca się wysypiam...











Po lewej tydzień 26. Po prawej - tydzień 29. Przybywa mnie w szybkim tempie. Brzuszek coraz większy i coraz cięższy. A ponieważ przybieram raczej tylko tam, wyglądam jak balonik i toczę się zamiast chodzić. Ludzie się mnie pytają, czy to ciąża bliźniacza...












"Żelazny Tron jednoczył Zachodnie Królestwa aż do śmierci króla Roberta. Wdowa jednak zdradziła królewskie ideały, bracia wszczęli wojnę, a Sansa została narzeczoną mordercy ojca, który teraz okrzyknął sie królem.
Zresztą w każdym z królestw, od Smoczej Wyspy po Koniec Burzy, dawni wasale Żelaznego Tronu ogłaszają się królami.
Pewnego dnia z Cytadeli przylatuje biały kruk, przynosząc zapowiedź końca lata, jakie pamiętali żyjący ludzie. Najgroźniejszym wrogiem dla wszystkich bez wyjątku może okazać się nadciągająca zima...

Wspaniała epopeja George'a R.R. Martina jest opowieścią pełną intryg, zdrad i politycznych rozgrywek o niezwykłej sile oddziaływania." (klik)





"Siedem królestw rozdarła krwawa wojna, a zima zbliża się niczym rozwścieczona bestia. Ludzie z Nocnej Straży przygotowują się na spotkanie z wielkim chłodem i żywymi trupami, które mu towarzyszą. Do inwazji na północ, której świeżo wykutą koronę nosi Robb Stark, szykuje się jednak horda głodnych, dzikich ludzi władających magią nawiedzanego pustkowia. Siostry Robba zaginęły, nie żyją albo w każdej chwili mogą zginąć na rozkaz króla Joffreya z rodu Lannisterów. A za morzem ostatnia z Targaryenów wychowuje smoki, które wykluły się na pogrzebowym stosie jej męża, gotowa pomścić śmierć ojca, ostatniego ze smoczych królów zasiadających na Żelaznym Tronie." (klik)

"Prawdziwie epicka fantasy rozgrywająca się w świecie o udokumentowanych ośmiu tysiącach lat historii, znajdującym się w obliczu nadciągającej groźnej zimy - która może trwać dziesięć lat - mamionym przez miecze i czary władne wywołać niszczycielskie skutki." (klik)

Ostatnie tygodnie upływają mi na lekturze Pieśni Lodu i Ognia. Seria jest bardzo wciągająca. Porwała mnie wyobraźnia autora, bogactwo ciekawych postaci, świetny język. Trudno się oderwać, a  to w książkach kocham :)

sobota, 24 sierpnia 2013

NYC, Minute quick dry nail polish, 264 Union Square Lavender

  • Dostępność: kupiłam go w drogerii Superdrug
  • Cena: ok. 2 funtów
  • Pojemność: 9,7 ml
  • Kolor: róż z domieszką fioletu; wykończenie kremowe
  • Konsystencja: rzadka, ale nie rozlewa się po skórkach
  • Pędzelek: płaski, dość wygodny
  • Krycie: dwuwarstwowiec
  • Wysychanie: nie testowałam, użyłam wysuszacza (Essie, good to go)
  • Zmywanie: bezproblemowe
  • Trwałość: trzeciego dnia miałam wyraźnie starte końcówki


  • Availability: I bought mine in Superdrug
  • Price: circa Ł2.00
  • Volume: 9.7 ml
  • Colour: pink with some purple undertones; cream finish
  • Consistency: thin
  • Brush: comfortable
  • Coverage: a two-coater
  • Drying time: not tested (I used Essie good to go top coat)
  • Removing: no problems
  • Durability: 3 days

środa, 21 sierpnia 2013

Inglot, Face Blush, 47

Róż, o którym Wam dzisiaj opowiem, pochodzi z inglotowej kolekcji Hawaiian z lata 2012. Dostałam go wraz z najładniejszym moim zdaniem lakierem kolekcji (klik) w prezencie na dwudzieste szóste urodziny od kochanej Stri :*


Z różem łączy mnie trudna relacja. Uwielbiam, po prostu uwielbiam jego kolor. Ten cudny koral świetnie komponuje się z letnimi, kolorowymi makijażami, jak i pęknie ożywia twarz zimą. Najchętniej sięgam po niego właśnie w te dwie pory roku.

Niestety, róż jest dość trudny we współpracy...


Produkt ma bardzo suchą, niepylącą konsystencję i matowe wykończenie. Nie nakłada się na policzki równą warstwą; na niektórych miejscach na skórze zostaje go więcej, na innych mniej, co daje wrażenie plam. Bardzo trudno to rozetrzeć, żeby rumieniec był jednolity. Zbite pędzle, takie jak Hakuro H24, zupełnie nie nadają się do aplikacji produktu. U mnie najlepiej sprawdza się miękki pędzel do różu Real Techniques. Nakładam róż w malutkich ilościach, dokładając go tam, gdzie tworzą mi się braki, tak żeby nie było widać plam. Łatwiej go w ten sposób jednolicie nałożyć, gdyż rozcieranie nie zdaje egzaminu.

Jakby trudności z aplikacją było mało, produkt ma tendencję do nieładnego znikania. Na mojej tłustej cerze trzyma się przez około 8 godzin, po czym zaczyna znikać tak, jak się aplikuje - pozostawiając na policzkach plamy z większą koncentracją koloru. Staram się bardzo pilnować, żeby nie dotykać rękami buzi w ciągu dnia, więc to nie ja jestem winna temu stanowi rzeczy...

Na buzi wygląda tak. Zdjęcia są z okresu zimowego, stąd mam na sobie sweterek :P


Jest to zdecydowanie najładniejszy koralowy róż w mojej różowej kolekcji. Bardzo dobrze czuję się w tym odcieniu i chętnie po niego, mimo problemów z aplikacją, sięgam. Strasznie żałuję, że jakościowo produktowi wiele brakuje...

To mój jedyny róż Inglota. Zastanawiam się, czy ich inne matowe odcienie robią takie niespodzianki? Dajcie znać, jeśli miałyście z nimi do czynienia :)

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Lirene Dermoprogram, selected from nature, ujędrniający biokrem pod oczy, jabłko, malwa, miłorząb japoński

Opowiem Wam dziś o kremie, którego używam dwa razy dziennie od kwietnia, czyli przez prawie 5 miesięcy. Dostałam go od Maggie :*

Krem jest koloru białego i ma lekką, puszystą konsystencję. Do jednej aplikacji nie potrzeba go wiele, co czyni produkt wydajnym. Kosmetyk nie wchłania się od razu po nałożeniu, trzeba go przez minutę wklepywać. Ilość użytego kosmetyku też ma znaczenie - im go więcej aplikujemy, tym dłużej musimy wklepywać gagatka. Po wchłonięciu kremu odczuwam przez kilka minut lekkie ściągnięcie skóry, ale nie takie, jakie towarzyszy wysuszeniu. Skóra po prostu delikatnie się napina.

Mazidło zapakowano w odkręcaną tubkę (o standardowej pojemności 15 ml) zakończoną dziubkiem. Tubka jest przezroczysta, dzięki czemu doskonale widać stopień zużycia produktu.





Kremu nie stosowałam przez ten czas zupełnie samodzielnie. To znaczy, rano z kosmetyków pielęgnacyjnych tylko on towarzyszył mi pod oczami, ale wieczorem nakładałam go albo na żel ze świetlikiem i aloesem Flos-Leku, albo na żel arnikowy tej samej marki, oczywiście po uprzednich wchłonięciu tych mazideł. Robiłam to po to, aby wzbogacić nieco pielęgnację okolic oczu. Nieuchronnie zbliżam się do trzydziestki, a nie chcę, żeby oczy zdradzały mój wiek ;)

Kosmetyk świetnie nadaje się pod makijaż. O ile damy mu się wchłonąć, korektor pod oczy świetnie się na nim trzyma, nic się nie roluje. Poza tym, jak zapewnia producent, krem zapewnia (niewielką, bo niewielką, ale jednak) ochronę przeciwsłoneczną.

Krem nie podrażnia oczu, nie wędruje do worka spojówkowego, ani nie wywołał u mnie alergii.


Jeśli chodzi o uzyskane efekty, w połączeniu z wspomnianymi żelami Flos-Leku krem spełnił obietnice producenta. Moja skóra pod oczami jest dobrze nawilżona, elastyczna, napięta i (poza zmarszczkami mimicznymi, których nic nie ruszy) gładka. Tym samym jestem z mazidła ogromnie zadowolona. Podczas jego stosowania nie dorobiłam się nowych zmarszczek, a rejony podoczne są w bardzo dobrej kondycji.

Zwróćcie uwagę, że producent nigdzie nie obiecuje likwidacji cieni pod oczami. Ja nie mam tego problemu, więc nie wiem, jak by mazidło (i czy w ogóle) wpłynęło na ewentualne cienie.

Kosmetyk polecam tym z Was, które szukają dobrego kremu nawilżającego pod oczy. Ten bardzo dobrze się w tej kwestii sprawdza :)

sobota, 17 sierpnia 2013

Editt Cosmetics, thermo color change, 4

  • Dostępność: swoją sztukę kupiłam u "Chińczyka"
  • Cena: 5 zł
  • Pojemność: 6 ml
  • Kolor: palce mały i serdeczny oblałam ciepłą wodą, a środkowy i wskazujący - zimną; pod wpływem ciepła lakier nabiera ciepłego odcienia granatu, pod wpływem zimna granat staje chłodniejszy, ale szczerze mówiąc nie są to mocno zauważalne różnice
  • Konsystencja: w sam raz
  • Pędzelek: klasyczny
  • Krycie: do pełnego krycia potrzebowałam 3 warstw
  • Wysychanie: nie testowałam, użyłam wysuszacza
  • Zmywanie: bezproblemowe
  • Trwałość: trzeciego dnia miałam wyraźnie starte końcówki i małe odpryski
Tu też na paznokciach przejścia mi się same nie robiły, bu :(


środa, 14 sierpnia 2013

Recetury Babuszki Agafii, organiczne pasty do zębów Agafii: propolisowa i przeciwpróchniczna

Obie pasty kupiłam w sklepie Kalina za 16,90 zł każda. Było to moje pierwsze spotkanie z organicznymi pastami do zębów. Wcześniej zadowalałam się zwykłym asortymentem drogeryjnym. Doświadczenie okazało się ciekawe, choć pasty nie są ideałami. Mimo wszystko chętnie wypróbuję inne warianty.

Mój pierwszy raz z pastami tego typu postanowiłam przeżyć z panienkami propolisową i przeciwpróchniczną.

Propolisowa:


Przeciwpróchniczna:


Pasty przyszły zapakowane w dość duże kartoniki nadające się do recyklingu i zawierające wszystkie niezbędne informacje na temat produktów, ale same tubki wydają się małe (w porównaniu z kartonikiem), choć mają standardową pojemność 75 ml. Okazały się jednak bardzo niewydajne - każda tubka wystarczyła mi na 3 tygodnie stosowania dwa razy dziennie. Pasty drogeryjne siedzą na łazienkowej półce dużo dłużej, a i cena również bardziej za nimi przemawia... Poza tym tubki trzeba odkręcać, a ja wolę kiedy takie opakowania mają korek na zatrzask.

Obie pasty są białawe i smakiem bardzo różnią się od miętowych past drogeryjnych. Są w smaku gorzkawe, wyraźnie ziołowe. Propolisowa jest jakby bardziej gorzka i ziołowa niż przeciwpróchniczna. Muszę przyznać, że ja smaki polubiłam, ale nie każdemu przypadną one do gustu. Nie utrzymują się długo w ustach.


Obie pasty były zabezpieczone przed macantami, bakteriami i powietrzem kawałkiem folijki, co się chwali. 

Żadna z past się nie pieni, co chyba przy takich składach nie będzie zaskoczeniem. Stosowałam je ze swoją ukochaną elektryczną szczoteczką Oral-B. Swoje podstawowe zadanie pasty spełniały dobrze - po szczotkowaniu zęby i jama ustna były czyste. Niestety już po kilku godzinach na zębach zaczynał zbierać mi się nalot nazębny... Pasty są po prostu bardzo delikatne.


Cóż, szczególnego działania wybielającego pasty propolisowej nie zauważyłam. Z drugiej strony nie mam przebarwień na zębach i są one naturalnie białe.


Znowuż, pasta przeciwpróchniczna bardziej mi zębów nie wybieliła. A działania przeciwpróchnicznego ot tak opisać  nie mogę, gołym okiem nie da się stwierdzić takich właściwości. Mogę jedynie napisać, że przez ostatnie 6 tygodni nie miałam problemów z zębami ani dziąsłami. I tyle :)

Spotkanie z pastami uznaję za umiarkowanie optymistyczne. Nie skreślam past drogeryjnych, ale, jak wiadomo, większość z nich zawiera SLS-y, a jakoś nie mam ochoty na połykanie tego typu chemii, chociażby w śladowych ilościach ;)

wtorek, 13 sierpnia 2013

Perfecta, Beauty Mask, koktajlowa maseczka S.O.S. na twarz i pod oczy rozświetlająca

Ta maseczka to jakiś ponury żart. Naprawdę, nie lada bublisko.


Mazidło ma postać białego kremu z mnóstwem grubo zmielonej, złotej miki. Pachnie słodko, kwiatowo. Zawartość saszetki (8 ml) zużyłam na jednorazową aplikację na twarz i szyję. Przez kilka minut po rozprowadzeniu mazidła na buzi odczuwałam lekkie pieczenie skóry.

W założeniu produkt ma się w całości wchłaniać. Producent mówi, żeby maski nie zmywać. Co więcej, ponoć po 15 minutach można wykonać makijaż. Otóż moi drodzy, nie można. Po pierwsze, produkt nie wchłania się całkowicie. Po drugie, na twarzy zostaje brzydka, złota, świecąca warstwa grubo zmielonej miki. Po trzecie, przy próbie dotknięcia twarzy kosmetyk obrzydliwie roluje się pod palcami.

Jeśli chodzi o działanie, czego bajkopisarze nam tu nie obiecują... Maseczka błyskawicznie odświeżająca cerę - chyba w sennych marzeniach. Szybka regeneracja? Nie zauważyłam. Niweluje zmarszczki i oznaki wiotczenia? Nie borykam się z takowymi, ale szczerze wątpię. Silne nawilżenie? Na pewno nie, silnego nawilżenia nie czułam. Co najwyżej duszącą skórę warstewkę. Zdrowy koloryt skóry? A od kiedy zdrowa skóra świeci się na złoto niczym przyprószona brokatem? Natychmiastowe wygładzenie niedoskonałości? Nie. Maskowanie cieni i oznak zmęczenia? Cóż, w końcu jakaś obietnica jest spełniona. Gruba, złota, świecąca na twarzy warstewka na pewno skutecznie odwraca od nich uwagę...

Tfu! Nie polecam!


niedziela, 11 sierpnia 2013

Ciąża, podsumowanie drugiego trymestru

Najwyższy czas podsumować drugi trymestr ciąży. Zacznę od kwestii opieki medycznej nad ciężarną (dla przypomnienia: mieszkam w UK). Otóż z położną widziałam się w tym okresie dwa razy: w 18. i w 26. tygodniu. Za każdym razem wzięto ode mnie próbkę moczu. Położna zmierzyła również ciśnienie, objętość brzuszka oraz tętno dziecka. Każda wizyta trwała może po 5 minut. Tak ogólnie - nie polubiłam tej babki. Jest zdystansowana, a na moje pytania udziela jedynie zdawkowych odpowiedzi. Niestety nie wzbudza przez to mojego zaufania; mam wrażenie, że ma mnie gdzieś. Krwi w drugim trymestrze nie badano, co osobiście wydaje mi się dziwne. W 20. tygodniu miało miejsce drugie USG. Poznałam płeć dziecka (dziewczynka), lekarz zapewnił mnie również, że bobas rozwija się prawidłowo i nie ma żadnych powodów do niepokoju. Normalnie na tym zakończyłaby się moja przygoda z USG, ale ja akurat będę miała jeszcze trzecie na miesiąc przed rozwiązaniem, bo lekarzowi nie podobało się położenie pępowiny względem kanału rodnego i stwierdził, że w 36. tygodniu będzie musiał jeszcze raz ocenić sytuację.

Jeśli chodzi o samopoczucie, drugi trymestr oceniam jako bardzo przyjemny. Mdłości całkowicie minęły, wrócił mi apetyt. W drugiej połowie trymestru zaczęły się napady ochoty na słodycze. Trochę się opierałam, ale kilka razy moja silna wola przegrała i wsunęłam całą tabliczkę czekolady... Shame on me, ale  nie mogłam się powstrzymać :D Na szczęście mam też ogromny apetyt na owoce i warzywa, i stanowią one przynajmniej 50% mojej codziennej diety.

Żeby nie było całkowicie różowo, pojawiło się kilka typowo ciążowych dolegliwości. Po pierwsze, hemoroidy. Dostałam co prawda od lekarza maść, ale działa tylko doraźnie, a problem wciąż i wciąż nawraca. Na szczęście moje żylaki ulokowały się dość głęboko, więc przynajmniej nie odczuwam uporczywego swędzenia ;) Po drugie, kiedy około 20. tygodnia brzuch skoczył mi bardzo do przodu, skóra nie nadążała z rozciąganiem się i przez kilka tygodni walczyłam z niemożliwie swędzącą pokrzywką. Na szczęście cierpliwe smarowanie oliwką Babydream kilka razy dziennie pomogło i wysypki już nie ma. Na razie też nie mam rozstępów i mam nadzieję, że tak zostanie! Rozciągające się rejony smaruję dwa razy dziennie, i skóra widocznie się dzięki temu uelastyczniła. Po trzecie, zgaga. Muszę pilnować, żeby posiłki były małe a częstsze. Jeśli zjem za dużo za jednym posiedzeniem, mogę liczyć na zgagę. Po czwarte, rosnąca macica uciska na pęcherz moczowy, a ponieważ staram się wypijać przynajmniej 2l wody dziennie, ląduję w toalecie średnio raz na godzinę lub częściej, niezależnie od pory dnia i nocy. Jest to dość męczące. Po piąte, od około 20. tygodnia prawie każdego wieczoru po prysznicu ulewa mi się z piersi nieco mleka. Niezbyt przyjemne i dość krępujące... Po szóste, coraz trudniej znaleźć mi wygodną pozycję do spania. Dodajmy do tego nocne wycieczki do toalety i czasem problemy z zaśnięciem, i okazuje się, że często nie do końca się wysypiam tak, jakbym chciała. Po siódme, trochę siada mi odporność i co chwilę łapię jakieś dziwne infekcje. Na przykład ostatnio spuchł mi lewy policzek od wewnątrz, a nie mogę się za bardzo dopatrzeć przyczyny. Nie ugryzłam się, dbam o higienę jamy ustnej, często myje ręce... Lekarz powiedział, że w ciąży takie rzeczy są normalne. Po ósme, około 20. tygodnia zaczęłam co jakiś czas odczuwać tzw. skurcze Braxtona-Hicksa. W moim przypadku nie są bolesne, ale wywołują dość silny dyskomfort. Czuję, jak mięśnie macicy mocno się kurczą, a brzuszek robi się twardy.

Powyższe dolegliwości może czasem bywały dokuczliwe, ale nie są poważne i nie zaprzątały szczególnie moich myśli. Drugi trymestr ogólnie był przyjemny, a najpiękniejszym momentem był ten, kiedy po raz pierwszy poczułam ruchy dziecka gdzieś w 21. tygodniu. Od tego czasu kilka dawek małych kopniaków dziennie zawsze wywołuje we mnie radość. Uwielbiam czuć ruchy mojej córeczki. Mała staje się coraz silniejsza i pewnie niedługo kopniaki zaczną boleć, ale na razie są przyjemne.

Z rzeczy zabawnych, prawie nie rosną mi włosy. Włosy na głowie nie urosły nawet o centymetr, ale nadal trochę wypadają. Przed ciążą musiałam depilować nogi depilatorem średnio raz na tydzień, bo tak szybko mi włoski odrastały. Teraz robię to co 3 tygodnie. Pach też nie muszę golić codziennie. Zabawne :D

Zakupów jeszcze żadnych nie poczyniłam. Na razie odkładam fundusze. Jeśli chodzi o ubranka, Viktoria ma urodzić się w listopadzie, a ponieważ teraz mamy sierpień, ubranka w sklepach są raczej lżejsze niż cieplejsze. Jest sens jeszcze poczekać.

Wciąż zastanawiam się, czy jest sens pójścia do szkoły rodzenia. Z tego, co mówiła mi położna, o poruszanych tam kwestach już czytałam i wątpię, że dowiem się czegoś nowego. Pytanie do mam - warto? Nie warto?

sobota, 10 sierpnia 2013

Editt Cosmetics, thermo color change, 15

  • Dostępność: swoją sztukę kupiłam u "Chińczyka"
  • Cena: 5 zł
  • Pojemność: 6 ml
  • Kolor: palce mały i serdeczny oblałam ciepłą wodą, a środkowy i wskazujący - zimną; jak widać, pod wpływem ciepła lakier robi się brzoskwiniowy, pod wpływem zimna staje różowy
  • Konsystencja: w sam raz
  • Pędzelek: klasyczny
  • Krycie: na zdjęciach widzicie dwie warstwy, ale trzecia by nie zaszkodziła (na żywo widać było gdzieniegdzie prześwity)
  • Wysychanie: nie testowałam, użyłam wysuszacza
  • Zmywanie: bezproblemowe
  • Trwałość: lakier zmyłam trzeciego dnia, bo denerwowały mnie mocno starte końcówki i małe odpryski
O tych lakierach przeczytałam po raz pierwszy na blogach. Zaintrygował mnie gadżet zmieniający kolor pod wpływem temperatury, ale najbardziej podobał mi się fakt, że na Waszych paznokciach pojawiał się efekt ombre. U siebie czegoś takiego nie zaobserwowałam :( Lakier praktycznie cały czas był albo brzoskwiniowy, albo różowy, bez przejść.



czwartek, 8 sierpnia 2013

Biochemia Urody, peeling enzymatyczny EKO

Moje pierwsze zetknięcia z tym peelingiem były trochę rozczarowujące, bo przez kilka pierwszych użyć działanie było w moim odczuciu zbyt delikatne. Ale po kilku zastosowaniach coś się zmieniło i ostatecznie z produktem się polubiłam.

Peeling wystarczył mi na około 2 miesiące stosowania raz w tygodniu (w każdy weekend). Kosztuje 15,50 zł/41 g (klik).


Peeling ma postać białawego proszku. Pachnie dziwnie, trochę jak lekko skwaśniałe mleko. Aromat ten nie jest jednak zbyt intensywny. Na stronie sklepu widnieje informacja, że produkt przeszedł małą reformulację i teraz pachnie inaczej. Cóż, nie mogę się na ten temat wypowiedzieć, bo nowszej wersji jeszcze nie miałam.

Stosowanie jest banalnie proste: odmierzamy porcję peelingu, mieszamy z wodą mineralną i kładziemy na twarz na 5-10 minut, po czym zmywamy całość wodą. 


Opisując działanie produktu pozwolę sobie skomentować obietnice producenta.

» Peeling działa łagodnie, stężenie i aktywność enzymów zostały tak dobrane, by nie podrażniać nawet wrażliwej skóry, a jednocześnie zapewnić efektywne działanie peelingu.  - prawda. Mnie peeling absolutnie nie podrażniał, nie zaogniał pajączków,  nie wywoływał rumienia.

  » Wyczuwalnie wygładza i zmiękcza skórę już po pierwszym użyciu. - prawda. Po kilku użyciach zauważyłam, że skóra twarzy rzeczywiście była wygładzona i zmiękczona.

» Działa powierzchniowo na zasadzie rozpuszczania martwych, zrogowaciałych komórek naskórka. Pomaga pozbyć się widocznych objawów łuszczenia się skóry. - połowiczna prawda. Peeling rozpuszcza martwy naskórek (co stwierdzam po tym, że skóra jest czystsza, rozświetlona), ale z większymi skórkami (chodzi mi o odstające skórki wokół wyprysków) niestety sobie nie radzi...

» Delikatnie oczyszcza skórę i poprawia jej koloryt. - prawda, widać to gołym okiem.

» Dzięki dodatkowi mączki ryżowej, wspomaga rozjaśnienie przebarwień. - nieprawda. U siebie tego niestety nie zaobserwowałam.

» Przygotowuje skórę do przyjęcia i lepszej absorbcji składników aktywnych obecnych, w aplikowanych w dalszej kolejności, produktach pielęgnacyjnych.  - prawda. Maseczki lepiej działają po zastosowaniu peelingu.

» Oprócz działania złuszczającego, enzymy - bromelaina i papaina posiadają również właściwości przyśpieszające gojenie i przeciwzapalne. - prawda. Peeling może nie sprawia, że wypryski znikają jak za dotknięciem magicznej różdżki, ale szybciej się goją.

  » Dzięki obecności mączki owsianej i mączki ryżowej peeling jednocześnie nawilża i łagodzi podrażnienia skóry.  - połowiczna prawda. Mojej skóry peeling nie nawilża, ale rzeczywiście delikatnie łagodzi podrażnienia.


» Peeling pełni jednocześnie funkcję maseczki o działaniu odżywczym, rozjaśniającym, łagodzącym i wygładzającym. - co prawda stosowałam go przed maseczkami, ale produkt rzeczywiście ma działanie rozjaśniające, łagodzące i delikatnie wygładzające.

Podsumowując, kiedy po kilku użyciach moja skóra zaczęła w końcu reagować na ten produkt, polubiłam się z nim. Działa jak dobry peeling enzymatyczny działać powinien, czyli delikatnie złuszcza martwy naskórek (choć niestety nie radzi sobie z większymi skórkami), przygotowuje skórę pod maseczki, a w bonusie wyrównuje jej koloryt, rozświetla, łagodzi nieco podrażnienia i przyspiesza gojenie wyprysków. Warto wypróbować, jeśli stosujecie i lubicie peelingi enzymatyczne :)

środa, 7 sierpnia 2013

Essie, good to go rapid dry top coat

Top coat od Essie przyspieszający wysychanie dostałam w prezencie od Przyjaciółki (:*). Przyznam, że produkt zrewolucjonizował mój manicure (to mój pierwszy tego typu lakier nawierzchniowy) i bardzo szybko się z nim polubiłam, choć nie jest on bez wad.

Recenzję piszę po zużyciu prawie całej buteleczki o pojemności 13,5 ml. Korzystałam z niej przez około 5 i pół miesiąca od dwóch do czterech razy na tydzień. Na dnie zostało około 1/5 produktu. Końcówki tej nie da się już niestety zużyć bez uszczerbku dla manicure.


Top coat, jak to na tego typu produkt przystało, jest bezbarwny. Pędzelek klasyczny, raczej cieńszy nić grubszy. Korzysta się z niego dobrze.

Na początku produkt jest rzadki, ale kładzie się na paznokciach dość grubą warstwą. Zakładam, że tak ma być, i że dzięki temu cały mani szybko wysycha.

Nie ulega wątpliwości, że top spełnia wszystkie obietnice producenta, czyli naprawdę błyskawicznie wysusza wszystkie warstwy lakieru (po dosłownie kilku minutach całość jest bardzo ładnie utwardzona i wysuszona) oraz nadaje lakierom ładny połysk, który z upływem czasu nie zanika. Producent nie obiecuje natomiast przedłużenia trwałości mani i u siebie takiego działania nie zaobserwowałam. Czy z tym topem czy bez, lakiery miały taką samą trwałość, aczkolwiek bez pomocy produktu dużo wolniej schły.

Z powyższego wynika, że top coat jest godny polecenia. I owszem, jest. Wspomniałam jednak o wadach i właśnie nadszedł moment, żeby wyłuszczyć w czym rzecz. Otóż, kiedy w buteleczce zostaje ok. 1/3 produktu, zaczyna on gęstnieć i rozcieńczalnik (użyłam Inglota) nie zmienia tego stanu rzeczy. Na początku zauważamy gęstnienie topa, a po jakimś czasie zaczyna się on wyraźnie ciągnąć. Przy końcówce na pędzelku robiły się takie ciągnące się "nitki" (nie wiem, jak to nazwać), co bardzo utrudniało korzystanie z produktu. Niemniej swoich właściwości wysuszających i nabłyszczających top nie stracił.

Mimo tego gęstnienia i ciągnięcia się produktu pod koniec buteleczki, top coat zdobył moje uznanie i zapewne będę do niego wracać. Zresztą gęstnienie jest znaną właściwością tego typu produktów, więc mnie to w żaden sposób nie zdziwiło.

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Bielenda, Eco care, Glinka biała, Bioorganiczna maseczka twarz & szyja & dekolt

Kilka postów wstecz pisałam o rozczarowującym zetknięciu z maseczką z zieloną glinką z tej serii (klik). Wyraziłam wtedy swoją obawę, że biała glinka również się u mnie nie sprawdzi. Obawa znalazła pokrycie w rzeczywistości...

A ponieważ właściwie mogłabym tu wkleić tekst z recenzji maseczki z glinką zieloną, działanie maseczki z glinką białą podsumuję tylko krótko w punktach. 


Na plus:
  • każda połówka saszetki (5 ml) zawiera idealnie odmierzoną ilość produktu na jedno użycie na twarz. Jeśli jednak ktoś chce nałożyć maseczkę również na szyję i dekolt, trzeba wykorzystać obie saszetki.
  • kremowa, gęsta konsystencja
  • maseczkę dość łatwo się zmywa (zwłaszcza pod prysznicem)
  • produkt nie zasycha na twarzy na skorupkę
  • mazidło ma właściwości oczyszczające; wchłania zanieczyszczenia i sebum, matuje cerę, lekko ściąga pory

Na minus:
  • zbyt intensywny, słodki zapach
  • podobnie jak w przypadku koleżanki z glinką zieloną przez całą sesję z maseczką odczuwałam uporczywe, nieprzyjemne pieczenie skóry twarzy. Na szczęście nie skończyło się ono rumieniem, ale drugą połówkę maski zużyłam na dekolt, żeby nie męczyć twarzy.
  • maseczka bioorganiczna? Tylko rzućcie okiem na skład...



Nie polecam. Zużyłam, bo miałam, ale przez to pieczenie do maseczki na pewno nigdy nie wrócę. Zresztą mam zapasik naturalnych glinek, a lubię sobie kręcić swoje mieszanki :)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...