niedziela, 31 stycznia 2016

Podsumowanie zużyć stycznia. Styczniowe zdobycze.

Pierwszy miesiąc roku mamy już za sobą. Niewiarygodne, przecież dopiero co był Sylwester... Ale OK, zamiast smęcić pokażę Wam, co tym razem zdołałam wsmarować w różne części swojego pudernicowego ciała.

Pielęgnacja:


Około połowę opakowania kremu nawilżającego z kwasem hialuronowym marki BioIQ dostałam na wypróbowanie od Hexxany. Kosmetyk zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie, poczynając od opakowania z pompką (uwaga - ostrzegam niezdary mojego pokroju - szklane!), przez przyjemny świeży zapach, po pozostawianie skóry dobrze nawilżonej i przyjemnej w dotyku. Świetnie spisywał się zarówno jako baza pod makijaż, jak i podczas nocnej regeneracji. I bardzo ładnie łagodził i koił rumień, co niezmiernie w pielęgnacji cenię.

Dobrego wrażenia nie pozostawił po sobie natomiast krem pod oczy L'Oreal nutri-gold (klik). Zostało mi go jeszcze może na dwa dni, potem z radością wyrzucę to opakowanie do kosza. Bo i cóż z tego, że ma zlotą nakretkę i luksusowo wygląda, skoro krem niewiele robi, nawet porządnie nie nawilża? I do tego jeszcze ta zbita konsystencja, przez co trudno było go rozprowadzić na delikatnej skórze pod oczami...

Do szamponu Anti-age oraz nawilżającej odżywki Petal Fresh (klik) też już nie wrócę. Ten pierwszy podrażniał mi skalp, a odżywka może i nie była zła, ale na mokrych włosach jej zapach robił się bardzo nieprzyjemny.

Płyn do higieny intymnej Lactacyd oraz antyperspirant Dove to pewniaki, które pojawiają się u mnie regularnie i na pewno nie widzicie ich tu ostatni raz.


Miniatury:


Płyn do kąpieli i żel pod prysznic marki Ted Baker były częścią zestawu miniatur, który dostałam w prezencie gwiazdkowym. Matulu, jak one cudownie pachniały! Zapach był piękny, różano-cedrowo-nie wiem jaki jeszcze, obłędny. O moim wstępie do pielęgnacji Decleor pisałam w poprzednim poście i ciekawych mojej opinii tam właśnie posyłam (klik). Piwioniowy zapach L'Occitane (dostałam od Hexx) był przyjemny, ale na mnie nietrwały, jak zresztą wszystkie inne perfumy tej marki, z jakimi się zetknęłam. Dobrze to sprawdzić na próbkach - przynajmniej nie ma rozczarowania po zakupie. Mleczko do demkaijażu Uriage u mnie się nie sprawdziło. Żeby rozpuścić makijaż musiałam użyć go naprawdę dużo na jeden raz i w ogóle było z tym trochę babrania się. Nigdy nie polubię mleczek.


Próbki i saszetki:


Glinka Ziai super; jedne z najfajniejszych gotowców na rynku. Nawilżająca maska Organique też nie zawiodła - dowilżyła skórę, kiedy dokopały jej grzejniki. Po zużyciu trzech próbek odżywki do włosów Phyto nie mam o niej zdania. Ani mi nie podpadła, ani mnie nie zachwyciła. Nie zachwyciła też próbka sławnej bazy Urban Decay. Wprawdzie produkt jest skuteczny, ale w moim odczuciu nie jest nic lepszy od dużo tańszych alternatyw. Krem Garniera już po jednym użyciu spowodował u mnie podskórny wysyp, a kysz! Kremy do twarzy tej marki nigdy mi nie służyły.


Zużycia i wyrzutki kolorówkowe:


Zużyłam szminkę Rimmela Lasting Finish 206 (klik). Jakkolwiek przepadam za pomadkami z tej serii, ten konkretnie kolor ma lekko pełowe wykończenie, co podoba się naprawdę niewielu osobom. Zdenkowałam też świetny, ale bardzo niewydajny korektor Wibo Deluxe Brightener (klik) oraz diamentową odżywkę, którą stosowałam jako bazę pod lakier. Nie wzmocniła paznokci w najmniejszym stopniu, ale zabezpieczała przed odbarwianiem przez lakiery. Do kosza trafiają niepasujące do nmie kolorystycznie cienie Sleek (klik) z paletki Vintage Romance (te pasujące zdepotowałam, niestety tracąc dwa) oraz cienie w kremie Bourjois (klik), które podeschły i stwardniały, i nie da się ich już ładnie zaaplikować.


***
Przejdźmy teraz do zdobyczy stycznia. Sama nic nie kupilam, ale miałam do wykorzystania sprezentowaną mi w grudniu kartę do drogerii Boots. Pociągnęło mnie w stronę kolorówki i wybrałam kosmetyki, których nie potrzebowałam, a chciałam "kiedyś tam" wypróbować, bo bardzo mnie ciekawiły. Takie zachcianki, na które człowiek waha się wydać własne pieniądze, ale jak nadarzy się okazja zdobycia innym sposobem, czemu nie ;)

A do tego dosłownie wczoraj przyszła do mnie paczka-niespodzianka od Justyny, na której bloga serdecznie zapraszam - zwłaszcza jeśli, jak ja, kochacie szminki i róże :)

Justyna postanowiła oddać mi swój Beauty Powder w odcieniu Alpha Girl z MACa, bo nie do końca pasował do Jej karnacji. Jako pudru na całą twarz ze względu na odcień na pewno nie bedę go używać, ale myślę, że na mojej jasnej skórze świetnie sprawdzi się jako róż lub topper do innego różu. Kolor ma uroczy, z gatunku tych odmładzających  i nadających świeżości. Justyno, jeszcze raz dziękuję :*

sobota, 30 stycznia 2016

Decleor, anti-ageing starter kit

O marce Decleor do tej pory jedynie czytałam na blogu Hexxany.  Asia postanowiła jednak dać mi możliwość zapoznania się z kilkoma ich kosmetykami i w prezencie gwiazdkowym podarowała mi kosmetyczkę z miniaturami zestawu anti-age. Dziękuję :* Lubię takie zestawy, bo dają ogląd na ofertę marki.

Decleor w moim odczuciu stawia na przemyślane i skuteczne składy połączone z aromaterapią. Zapach stanowi ważną i integralną część tych kosmetyków (tylko krem do twarzy z zestawu nie jest mocno perfumowany), dając nam możliwość stworzenia domowego SPA. Zapachy mazideł są charakterystyczne i oryginalne, choć nie zawsze porywające. Są to jednak kwestie bardzo indywidualne...

Dodam, że tak się składa, iż niedawno byłam na krótkim urlopie w Centre Parcs w Lake District. Było tam SPA, do którego nie miałam okazji się udać, ale w ulotkach wszędzie podkreślano, że w SPA korzysta się z kosmetyków Decleor. Są więc one cenione przez profesjonalistów.



Zacznijmy od lewej. Pierwszy kosmetyk to mus do mycia twarzy. Ma on posta białej emulsji i charakteryzuje się zapachem, który najlepiej opisuje słowo "mydlany". W moim odczuciu aromat ani nie oczarowuje, ani nie odpycha. Produkt bardzo dobrze się pieni, ale mam wrażenie, że użyty wieczorem nie domywa do końca pozostałości makijażu i innych zabrudzeń. A jak szczypie w oczy, jeśli się do nich dostanie! Jego dużą zaletą jest fakt, że nie obiera skóry z warstwy hydro-lipidowej i nie daje poczucia suchego, ściągniętego naskórrka. Najchętniej sięgam po niego rano w celu zmycia resztek  nocnej pielęgnacji.

Następnie w kolejce mamy małe opakowanie olejku-esencji Iris. Zapach jest mocno kwiatowy; może irysowy właśnie? Nie wiem niestety, jak pachną irysy... Niemniej ta mała fiolka stała się chyba moim ulubieńcem z tego zestawu. Nie dość, że aromat bardzo trafił w mój gust, to jeszcze jak na olejek produkt nie był specjalnie tłusty, a po jego użyciu skóra była nawilżona, ukojona, przyjemna w dotyku i taka jakaś ładniejsza.

Skuteczności również nie mogę odmówić kolejnemu kosmtykowi, którym jest peeling gommage. Tu zapach był ziołowy, dość gorzki a sam kosmetyk wyglądał zadziwiająco. Miał formułę jakby pasty z zwartością glinki, ale był też w nim jakiś dodatek (może mika albo masa perłowa, albo coś w ten deseń), który sprawiał, że produkt nałożony na twarz wyglądał jak płynny metal. Efekt ko(s)miczny, ale nie o to tu chodzi, a o działanie. A było ono bardzo dobre; kosmetyk dotleniał i matowił skórę, rozpuszczał martwy naskórek i lekko ściągał pory.

Następnie mamy krem do twarzy. Ma on postać białej, dość lekkiej emulsji i tym razem nie ma intensywnego zapachu. Wręcz przeciwnie, zapach jest on tak subtelny, że niemal niewyczuwalny. Kosmetyk szybko się wchłania i przygotowuję skórę do makijażu. Make up trzyma się na nim dobrze. Generalnie nie mam żadnych zastrzeżeń.

Jedynym kosmetykiem, który zupełnie nie przypadł mi do gustu, był balsam do ciała. Raz, że miał dziwaczny zapach, którego niemal nie mogłam znieść (coś jak skrzyżowanie anyżu z lukrecją i lawendą, a aromatów tych nienawidzę), a dwa - nawilżał skórę na jakieś pół doby. Na przykład zaaplikowany po wieczornym prysznicu dawał mi komfort do mniej więcej południa; potem dawało się odczuć ściągnięcie skóry i jej suchość. Wchłaniał się szybko; tyle dobrego.

W zanadrzu mam jeszcze dwa inne kosmetyki marki, też od Hexx, które towarzyszą mi w wieczornej pielęgnacji. O nich napiszę kiedy indziej, ale wstępnie powiem, że moja cera zdaje się je uwielbiać.

A Wy - mieliście kontakt z marką? Jak wrażenia? Bo moje ogólnie na plus.

piątek, 29 stycznia 2016

Petal Fresh, odmładzający szampon do włosów oraz nawilżająca odżywka

Jestem łasa na naturalną pielęgnację włosów. Służy im czasem odpoczynek od silikonów. Kiedy więc na blogach zrobiło się głośno o produktach marki Petal Fresh, postanowiłam kupić jakieś warianty na wypróbowanie. Podczas jednego z pobytów w Polsce nadarzyła się okazja, aby odwiedzić Hebe, co też uczyniłam. Akurat nie było w czym przebierać - tylko jeden rodzaj szamponu i dwa rodzaje odżywek (nawilżająca i odmladzająca), ale i tak się skusiłam.

Tak chwalicie tę markę. Czy i ja przyłączę się do wszechobecnych zachwytów? Niestety nie.


Zacznijmy od szamponu, bo to do niego mam najwięcej zastrzeżeń. Tak, ładnie pachnie i dobrze się pieni. Ma postać przezroczystej rozwodnionej galaretki, która nie sprawia żadnych problemów podczas spieniania i przenoszenia na głowę. Tak, myje i odświeża włosy. I tu by się skończyły pozytywy. Moja skóra głowy absolutnie się z tym szamponem nie polubiła. Podczas regularnego stosowania co drugi dzień zaczęło się od nieprzyjemnego uczucia ściągnięcia, potem przyszedł suchy łupież, który następnie przeszedł w łupież tłusty, pojawiła się łuska, skalp swędział jak szalony i włosy dużo szybciej przetłuszczały się u nasady. Szybko zaczęłam robić sobie przerwy od tego produktu. Przy każdym powrocie jednak zaliczałam jakieś problemy ze skalpem. Tak więc temu panu już podziękujemy; jakąś 1/3 opakowania zużyłam do prania pędzli.


Odżywka, mająca postać bialej emulsji, okazała się w moim przypadku trochę lepsza od powyższego skalpowego podrażniacza. Co prawda potrafiła obciążyć włosy, więc nakładałam ją na mniej więcej połowę długości, ale stosowanie przynosiło widoczne rezultaty. Włosy po jej użyciu były lśniące i bardzo przyjemne w dotyku. Zabrakło jedynie wygładzenia. Jest jednak coś, co sprawiło, że do produktu nie wrócę. Otóż w opakowaniu pachnie on świeżo, cytrusowo. Na moich mokrych włosach jednak zaczyna jechać obornikiem, co mnie skutecznie zniechęciło. Zużyłam, bo nie jest to bubel, ale też rezulaty nie są aż tak oszałamiające, bym z przytkniętym nosem miała sięgać po kolejne butelki.

Na oklaski zasługują opakowania produktów Petal Fresh. Lekkie, przezroczyste, plastikowe butelki z dozownikiem typu press, bardzo wygodne w użyciu.

Pamiętajcie, że Wasze skalpy nie muszą reagować tak, jak mój! Nie chcę nikogo do marki zniechęcać; opisałam jedynie swoje doświadczenia - zwłaszcza, że na blogach czytałam tyle zachwytów, a moje odczucia zupełnie się z nimi nie pokrywają...

środa, 27 stycznia 2016

O dwóch mniej lub bardziej udanych eksperymentach, czyli próba nadania kosmetykom drugiego życia.

A więc tak. Do dziś miałam w toaletce trzy paletki Sleeka: ukochaną Garden of Eden (moja ulubiona paletka tej marki ever), namiętnie maltretowaną Respect (do tej pory nigdy nie zdenkowałam tylu cieni w jednej paletce, jak w tej) oraz piękną, ale rzadko przeze mnie używaną Vintage Romance. Dlaczego rzadko? Bo cienie idealnie pasujące do mojej urody są w niej pomieszane z cieniami, które dają na mnie efekt ofiary pobicia, i te drugie cienie nieco mnie odstraszały. Postanowiłam, że skoro zużyłam połowę cieni z paletki Respect i nie używam połowy cieni z paletki Vintage Romance, połączę paletki ze sobą, a niepasujące do mnie kolorystycznie cienie powędrują do kosza. Tym samym zrobiłam też troszkę miejsca na toaletce.

Jeśli o paletkę Respect chodzi, zużyłam cienie New Jack Pink, O'Jays, Cameo Cream, Otis Red, Aretha Orange oraz Count Base Beige, a suchą i trudną we współpracy czerń Roberta Black wyrzuciłam. Przy przenoszeniu cieni z paletki Vintage Romance, niechcący uszkodziłam fiolety, a dwa cienie, na których mi najbardziej zależało, czyli miedziany brąz i usytuowaną pod nim czerń z brokatem, doszczętnie się pokruszyły. W sposób nie do odratowania, bo proszek rozsypał się po stole. Szkoda, ale może tak miało być, bo ilościowo zostało mi akurat tyle cieni, że zapełniłam na powrót pustawą paletkę Respect, którą roboczo nazwałam paletą RR (od Respect Romance, ssssmart).

Wizualizując, z tego:


i z tego:


powstało to:


Może nie jest to ogromnej urody paletka (moje nieudolne depotwanie do tego doprowadziło), ale teraz wiem, że nadal będę ją mocno maltretować :)


Poza tym postanowiłam spróbować poeksperymentować z dwoma pomadkami. Jedna, Maybelline Color Whisper  430 Coral Ambition, miała odcień, w którym wyglądałam nad wyraz niekorzystnie. W drugiej, Revlon Super Lustrous Amethyst Shell, nie podobało mi się perłowe wykończenie. Szminki przetopiłam i zmieszałam razem. Rezultat pozytywnie mnie zaskoczył.

Z tego:



i z tego:


powstało to:


Ten eksperyment jak najbardziej uznaję za udany.

Ot, moje próby nadania drugiego życia niektórym kosmetykom. Bardzo często też mieszam ze sobą różne lakiery, jak już znudzi mi się kolor bądź wykończenie. Polecam takie zabawy; czasem efekty są naprawdę zaskakujące!

wtorek, 26 stycznia 2016

Wibo, Deluxe Brightener, ekskluzywny korektor rozświetlający

Korektor Wibo kupiłam w Rossmannie za 14,59 zł kierując się poleceniami i rekomendacjami przeczytanymi na Waszych blogach. Z opisów wydawał się tym, czego mi trzeba, czyli nieobciążającym, rozświetlającym kosmetykiem o dobrym kryciu. Okazał się na pewno być najlepszym korektorem, jaki w ostatnim czasie używałam (rok 2015 to były u mnie mniejsze i większe korektorowe rozczarowania), choć ma swoje wady.


Opakowanie ma formę pisaka z pokrętłem z jednej strony oraz pędzelkiem z drugiej. Nie jest to moje ulubione rozwiązanie, ale przyznam, że tu nie było większego problemu z dozowaniem produktu, nic mi się na przykład nie wylewało po bokach pędzelka. Kiedy kręcimy pokrętłem, tłok wypycha produkt na zewnąrz.

Zdaje się, że kosemtyk ten występuje w tylko jednym jasnym beżowym odcieniu. Mnie, bladolicej, pasuje idealnie, ale dla tych z Was, które mają ciemniejszą karnację, może być za jasny. Korektor ma przyjemnie lekką konsystencję, jednak po roztarciu wydaje się nieco pudrowy i trochę jakby "siedzi" na skórze. Aby się w nią ładnie wtopił, trzeba uważnie wklepać go gąbeczką bądź palcem. Uczulam na to, naprawdę trzeba z nim troszkę popracować, co można uznać za jego pierwszą wadę. Po porządnym wklepaniu i lekkim przypudrowaniu nie migruje w zmarszczki.

Drugą wadą jest ogromna niewydajność mazidła (pojemność 1,7 g). Gdybym nakładała go pod oczy i na twarz w ilościach promowanych przez wiele makijażowych guru, skończyłby mi się po jakiś dwóch tygodniach. Stosowany po pięć kropeczek pod każde oko wystarczył na około miesiąc codziennego stosowania.


Korektor kryje bardzo dobrze - ładnie przykrywa moją siną dolinę łez, a do tego genialnie rozświetla i odbija światło, optycznie wygładzając skórę pod oczami. Nie robi też przykrych niespodzianek typu podrażnianie oczu, wysuszanie skóry pod oczami czy warzenie się. Czy ma, jak obiecuje producent, działanie pielęgnacyjne, nawilżające i anti-age? Tego nie da się stwierdzić po wspólnym miesiącu. Na pewno nosi się komfortowo, a poza tym do pielęgnacji służą mi inne produkty i nie wymagam tego od korektora, choć działanie pielęgnacyjne kosmetyku kolorowego to zawsze pożądany bonus.

Mimo dwóch wymienionych tu wad bardzo ten korektor polubiłam i będąc w Polsce nie omieszkam zaopatrzyć się w kolejne opakowanie, mimo iż mam co testować. Jednak jakiś pewniak w kosmetyczce musi być, a na tym produkcie ani razu w tym krótkim czasie się nie zawiodłam.

niedziela, 24 stycznia 2016

L'Oreal, Nutri-gold, krem pod oczy

W tym roku skończę trzydziestkę. I wyglądam na swój wiek, a zdradzają go linie pod oczami, mimo iż o te obszary zaczęłam systematycznie dbać jako osiemnastolatka. Ciekawe, czy gdybym wtedy odpuściła, teraz byłoby jeszcze gorzej? Chyba nie warto spekulować. Patrząc na moich rodziców, chyba po prostu mam takie geny. Niemniej wciąż i wciąż poszukuję jakiegoś cudownego kremu, złotego środka, który pomoże mi jednak widoczne już zmarszczki choć troszkę spłycić. Dlatego po kilku naturalniejszych propozycjach postanowiłam dać szansę wielkiej i popularnej marce licząc, że lata doświadczeń i eksperymentów prowadzonych przez zespoły naukowców, znalazły rozwiązanie na moje bolączki. Chyba jednak nie znalazły...

Krem kupiłam w Naturze chyba za około 30 zł, ale dokładnej kwoty nie pamiętam.


Produkt robi świetne wrażenie od strony wizualnej. Ciemny, szklany, dość ciężki słoiczek z pozłacaną nakrętką przypomina opakowania kosmetyków z wyższej półki (a konkretniej Estee Lauder) i daje namiastkę luksusu. Szkoda jednak, że właśnie ta otoczka jest największą zaletą tego kremu...


Kosmetyk ma gęstą, zbitą  konsystencję. Moim zdaniem zbyt gęstą jak na krem pod oczy, bo nie topi się w kontakcie ze skórą. Aplikacja wiążę się zatem z naciąganiem skóry pod oczami podczas prób wmasowania lub wklepania produktu, co zupełnie mi się nie podobało.

Mazidło okazało się wydajne, gdyż wystarczyło ma na około 4 miesiące stosowania dwa razy dziennie, przy czym na noc go sobie nie żałowałam. Krem nadawał się pod makijaż pod tym względem, że nie miał tendencji do rolowania. Kosmetyk mnie nie uczulił ani nie podrażnił.

Jeśli zaś o obietnice odżywienia i wygladzenia chodzi, cóż - produkt jest pod tym względem bardzo przeciętny. Coś tam nawilża i odżywia, ale na krótko i bez długofalowych efektów. Gdy zrobiło się zimniej bywało, iż puder mineralny, którym utrwalam korektor pod oczami, podkreślał mi jakieś suche placki pod oczami. Ale się zdenerwowałam, gdy je zobaczyłam! Od razu włączyłam do pielęgnacji serum pod oczy z Avy i placki zniknęły. Nie jest to jednak zasługa kremu L'Oreal. Po zużyciu nie mam zamiaru do niego wracać. Chcę kupić emulsję Apis, którą chwaliła Agata plus mam jeszcze przynajmniej trzy inne przeciwzmarszczkowe produkty w zapasach.

Znacie opisywany dziś kosmetyk? Jak wrażenia?

piątek, 22 stycznia 2016

Yves Rocher, Intense Color Single Eyeshadow, 31 Taupe Rose

Cień, który dziś pokazuję, dostałam niedawno od Hexxany. Mi, fance neutrali na oku, odpowiada w każdym calu.

Opakowanie cienia jest w porządku. Plastik nie rysuje się, zamyka się dobrze, ale przy otwieraniu nie połamiemy sobie paznokci. Sam cień ma bardzo ładny, chłodny odcień taupe podbity fioletowo-różowymi tonami. Wykończenie perłowe może nie każdemu odpowiadać, ale mnie w tym wydaniu się podoba. Uwielbiam ten cień za to, że można wykonać nim ekspresowy makijaż - dodajemy tylko kreskę i gotowe. Lubię go też łączyć z kobaltem na linii wodnej; bardzo mi się podoba w takim połaczeniu.

Cień jest porządnie sprasowany, ale może się troszkę osypywać podczas aplikacji.


Fankom chłodnych nudziaków mogę tylko serdecznie polecić. Jedyny minus, jaki upatruję w tym kosmetyku to fakt, że producent zaleca zużyć go w 6 miesięcy od otwarcia, co nawet przy bardzo częstym używaniu jest niewykonalne.

środa, 20 stycznia 2016

Flormar, Pretty Compact Blush-On (P116)

Podwójny róż Flormaru miałam okazję poznać dzięki Hexxanie. Nie wiem, czy ta seria jest jeszcze dostępna. Swojego czasu były dwa warianty kolorystyczne tych różowych duetów, a do mnie trafił cieplejszy.


Produkt zamknięto w białym, plastikowym puzderku z nakładanym wieczkiem. Jak widać, plastik się rysuje i brudzi, więc po jakimś czasie wygląda mało estetycznie. Nie jest to też róż mobilny - nie nadaje się do noszenia w torebce, gdyż wieczko nie jest dobrze zabezpieczone i kosmetyk może w każdej chwili sie otworzyć. Szczerze przyznam, że wygląd opakowania bardzo mnie drażnił, więc ostatecznie zdepotowałam różano-łososiową część do kasetki magnetycznej. Ciepłej części miedziano-morelowej nie używam, bo do mnie nie pasuje i gryzie się z moim odcieniem skóry.

W dalszej części opisywać będę tylko różową połówkę.

Kosmetyk jest drobno zmielony i przyjemnie miękki i jedwabisty w dotyku. Produkt został mocno naperfumowany, ale na szczęście zapach czuć tylko podczas przykładania nosa w pobliże opakowania. Wykończenie jest piękne, taki miękki mat. Kolor bardzo twarzowy i nadaje buzi świeżości. Nie ma żadnych problemów z aplikacją i rozcieraniem produktu.


Szkoda tylko, że nie chce trzymać się mojej tłustej cery (już po zagruntowaniu). Widzę go na sobie tak do pięciu godzin. Na szczęście znika równomiernie.

poniedziałek, 18 stycznia 2016

OPI, Chiffon My Mind

Wokół lakieru, który dziś Wam pokażę, kręciłam się przez jakieś 3 miesiące. W końcu się złamałam i kupiłam go na wolnocłówce, ponieważ ochota na niego nie przechodziła. I jakkolwiek jest piękny, to niestety nie trzyma się moich paznokci. Why oh why?

Dostępność: swój kupiłam na lotnisku w sklepie wolnocłowym
Cena: zaplaciłam 10,99 funtów
Pojemność: 15 ml
Kolor: biel z niebieskimi i srebrnymi iskierkami - wygląda jak skrzący się śnieg
Konsystencja: rzadkawa
Pędzelek: szeroki
Krycie: ponieważ jest to pastel i, jak wiele pasteli, smuży, do pełnego krycia potrzebujemy trzech warstw
Wysychanie: szybkie
Zmywanie: bez większych problemów
Trwałość:zaczął odpryskiwać z moich słabych paznokci dużymi płatami już po dwóch dniach :(



Availability: I bought mine at a duty free shop at the airport
Price: £10.00
Volume: 15 ml
Colour: white with blue and silver sparkles
Brush: broad
Coverage: to cover all smudges we need 3 coats
Drying time: short
Removing: no problems
Durability: unfortunately I experienced chipping after just two days

sobota, 16 stycznia 2016

Odkrycia, ulubieńcy i rozczarowania 2015 roku: pielęgnacja

Twarz

Mam (jeszcze) 29 lat, cerę płytkounaczynioną ze skłonnością do rumienia i teleangiektazjami ("pajączkami") na nosie i policzkach, która lubi się też przetłuszczać, a do tego dochodzi poletko mocno rozszerzonych porów. W 2015 roku moja pielęgnacja twarzy biegła trzytorowo: sięgałam po kosmetyki wspomagające nierówną walkę z naczynkami, produkty anti-age (trzydziestka prawie na karku i widzę oraz czuję jakościową różnicę w kondycji skóry) oraz mazidła mające na celu ściągniecie porów i zmniejszenie przetłuszczania się mojej cery. Oto kosmetyki, które zasługują na wyróżnienie.

E-naturalne, hydrofiowe olejki myjące to zdecydowanie moje ulubione olejki myjące. Demakijaż to podstawa. Produkty przebijają nawet rewelacyjne olejki Biochemii Urody, gdyż bardzo szybko i skutecznie rozpuszczają makijaż bez pozostawiania mgły na oczach. Rewelacja.



Garnier Micellar Cleansing Water. W 2015 roku mój ulubiony micel Bourjois został zdetronizowany przez kolegę z Garniera, który jest równie skuteczny i delikatny, a przy tym można go kupić stacjonarnie w UK w dużej, wystarczającej na długi czas pojemności. Wiem, że wiele z Was też go uwielbia.



Fitomed, Mydlnica Lekarska, żel do mycia twarzy do cery tłustej i trądzikowej to naprawdę bardzo udany kosmetyk. Skutecznie oczyszczał skórę twarzy z zanieczyszczeń i lekko ściągał pory, nie naruszając przy tym bariery hydro-lipidowej. Bardzo udana propozycja.



Sesderma, Azelac, żel nawilżający do skóry z tendencją do trądziku pospolitego i różówatego. Produkt stosowałam jako serum pod filtr na dzień oraz pod krem na noc. Dzięki niemu moja cera miała jednolity koloryt, a rumień prawie się nie pokazywał. Cudo w butelce.



Bielenda, argan face oil + sebu control complex wyróżnił się bardzo ładnym składem. Mimo iż był relatywnie tłusty, chętnie po niego sięgałam w chłodne miesiące, dzięki czemu grzejniki wewnątrz i chłód na zewnątrz nie doprowadziły u mnie do odwodnienia naskórka.



Nuxe, balsam do ust Reve de Miel bardzo dobrze dbał o usta i był idealny do nocnej regeneracji. Budziłam się z miękkimi, pozbawionymi odstających skórek wargami.



Pod względem wygładzenia i ujednolcenia kolorytu skóry oraz ściągnięcia porów świetnie sprawdziły się u mnie dwa zestawy kosmetyków: Bielenda super power mezo, terapia korygująca z kwasem migdałowym oraz Living Source Pomegranate Balancing Gel-Cream Moisturizer i Pomegranate Concentrated Serum. Uwielbiam, kiedy stosowane przeze mnie kuracje przynoszą widoczne i namacalne efekty.





Najlepszym kremem przeciwzmarszczkowym ubiegłego roku, przy tym ładnie nawilżającym i regenerującym skórę oraz jako porządany bonus kojącym rumień był Dr Organic, Organic Rose Otto Night Cream. Szczerze uwielbiam.



Ciało

Eveline, Extra Soft, Krem-koncentrat do rąk i paznokci 5% Urea; Aksamitne Dłonie, wygładzająco-nawilżający eliksir do rąk i paznokci. Jakkolwiek do pielęgnacji nocnej nadal używam swojego ulubionego kremu Isany z 5% mocznika, dwa kremy Eveline były świetne do stosowania na dzień. Nawilżały, zmiękczały i regeneroway skórę dłoni. Za kilka złotych, czego chcieć więcej?




DeBa, hands & nails cream nourishing care również będę miło wspominać. Krem pięknie czekoladowo pachniał i również przynosił moim wiecznie suchym i ściągniętym dłoniom ogromną ulgę.



Wellness & Beauty, olejek do ciała z olejkiem z pestek mango i ekstraktem z papai. Za całe 11 zł dostajemy dobrze nawilżający i natłuszczający olejek o pięknym zapachu. Dobra robota W&B!



Powyższy olejek nie przebił jednak tego: Khadi, Pink Lotus, ajuwerdyjski olejek do twarzy i ciała, który nie tylko świetnie nawilżał, regenerował i uelastyczniał skórę ciała, ale do tego miał niesamowity zapach. Jeden z moich ulubionych olejków do ciała ever.



Bielenda, appetizing body spa, masło do ciała wanilia + pistacja było najfajniejszym masłem, po które sięgnęłam w zeszłym roku. Reguarnie stosowane nawilżało skórę ciała, było dość wydajne, a przyjemny zapach umilał stosowanie.



Zdecydowanie najlepszym balsamowym nawilżaczem zeszłego roku  był pachnący łaką balsam Fitomed Lukrecja Gładka.  Dawał mi dwudziestoczterogodzinne nawilżenie i poczucie pełnego komfortu. Polska perełka.



Jeśli chodzi o higienę ciała, to ulubieńcem do higieny intymnej od długich miesięcy pozostaje fioletowy Lactacyd, a ciało chętnie myłam żelami pod prysznic Soap & Glory clean on me (boski zapach) czy też tanimi a dobrymi żelami Isany (złaszcza wersja z jogurtem). Ochronę przed potem od kilku lat powierzam kulkom Dove.

Jak łatwo można zauważyć, bardzo lubię kosmetyki naszych polskich marek: Fitomedu za ładne, naturalne, przyjazne skórze składy oraz Bielendy, która rozwija się w bardzo dobrym kierunku, szybko i skutecznie odpowiadając na potrzeby konsumentek. Obu markom bardzo kibicuję.


Rozczarowania 

Jak co roku i w 2015 nie obyło się bez kosmetycznych rozczarowań.
Dwa kremy do rąk,  które nie tylko nie nawilżały, a wręcz przyczyniły się do pogorszenia stanu skóry dłoni to Isana z aloesem oraz Lirene parafinowy




Kolejny kosmetyk Lirene, który zupełnie się u mnie nie sprawdził to balsam z serii Youngy 20+ z oliwkami. Miał bardzo przyjemny zapach, ale żadnego działania pielęgnacyjnego. Z biegiem czasu skóra na ciele robiła się coraz bardziej sucha, ściągnięta i swędząca.



I znowu Lirene, naprawdę coś mi nie po drodze z tą marką. No ale body BB do ciemniejszej karnacji naprawdę się u mnie nie sprawdził. Wprawdzie kosmetyk nadawał skórze ładny kolor, ale cóż z tego skoro rozkładał się na niej bardzo nierównomiernie i widać było smugi.



Zawiodłam się też na kremie pod oczy Dr Organic Rose Otto, który na początku stosowania ładnie nawilżał moją skórę pod oczami, ale po jakimś czasie zupełnie przestał działać...



Zawodem mogę też nazwać matujący filtr Ziaja med  SPF 50+, który jakkolwiek działa dobrze, ma nieprzyjemnie tłustą konsystencję, zostawia na twarzy tłusty film i sprawia, że makijaż jest mniej trwały.



Czy któryś z moich hitów okazał się Waszym kitem i odwrotnie?

poniedziałek, 11 stycznia 2016

Maybelline, Color Drama Intense Velvet Lip Pencil, 150 Fuchsia Desire, 210 Keep It Classy, 420 In With Coral, 520 Light It Up

Znikam z blogosfery na kilka dni. Po powrocie postaram się przygotować post o ulubieńcach pielęgnacyjnych ubiegłego roku. Niestety nie zdążyłam go napisać dzisiaj, więc zostawiam Was z wpisem na temat matowych kredek do ust Maybelline, który czekał na dysku od kilku tygodni...

***
Kiedy Maybelline wypuściło swoje grube kredki do ust z serii Intense Velvet Lip Pencil wiedziałam, że prędzej czy później się na nie skuszę. Raz, że ciągnie mnie do nowości (zwłaszcza naustnych), a dwa - lubię matowe wykończenie pomadek. Produkty kosztują 4,99 funtów za sztukę, ale ja oczywiście upolowałam je na promocji i dlatego skusiłam się na aż cztery interesujące mnie odcienie.


Jak widać, nie wybrałam żadnego przedstawiciela rodziny nude, ale i takie kolory znajdziecie w kolekcji.

Pomadki mają arbuzowy zapach, ale pachną też kredkowym drewienkiem. Są średnio trwałe - odcień 210 utrzymuje się na moich ustach przez jakieś 3 godziny bez jedzenia i picia, a w przypadku pozostałych poprawki są konieczne po około 4 godzinach. Nie zauważyłam tendencji do odbijania się na zębach, warzenia się czy zbierania w bruzdach wargowych. Pomadki nosi się dość komfortowo, ale warto zastosować pod nie trochę balsamu pielęgancynego, gdyż po kilku godzinach noszenia można odczuć ściągnięcie naskórka. Pigment kredek nie wżera się w usta; produkty brudzą szklanki i usta oraz policzki osób, którym dajemy buziaka.


150 Fuchsia Desire - chłodny fuksjowy róż podbity fioletem


210 Keep It Classy - chłodna mieszanka bordo i brązu


420 In With Coral - bardzo wyrazisty, niemal neonowy, trochę rozbielony koral


520 Light It Up - wyrazista czerwień


Co lubię w tych pomadkach:

# formę kedki, która umożliwia precyzyjną aplikację

# wykończenie; wprawdzie nie jest to typowy suchy mat, a satyna, ale prezentuje się bardzo ładnie

# ciekawe odcienie




Czego w tych pomadkach nie lubię:

# konieczności temperowania, bo przecież można było stworzyć kredki wysuwane, prawda? (niemniej temperuje się je bez problemu, a do tego dzięki temperowaniu możemy mieć ciągle ostry czubek ołówka, co równa się precyzyjnej aplikacji)

# schodzą/zjadają się nierównomiernie, więc trzeba kontrolować ich stan na ustach

# mają dużą tendencję do rozmazywania się i migracji poza granice ust, np. dziecko was pacnie rączką i pomadka rozmazana, jecie jabłko, a potem widzicie smugi koloru na brodzie, itp.



Kolory, które wybrałam, bardzo się od siebie różnią, ale chyba każdy mi pasuje. Wprawdzie do koralowego musiałam się przyzwyczaić, ale już doceniam jego wyjątkowość. A 210 Keep It Classy jest idealnym odcieniem na jesień i zimę :)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...