niedziela, 29 maja 2016

Isana Young, żel do mycia twarzy i demakijażu oczu

Żelem Isany zainteresowały mnie Iwetto oraz Justyna. Pisały, że nie szczypie w oczy, co ostatecznie zachęciło mnie do wypróbowania tego specyfiku. Gdyby nie polecenie dziewczyn, zapewne  nie zwróciłabym na niego uwagi.

Żel kupiłam w Rossmannie za 7,49 zł/150 ml.

Kosmetyk zamknięto w ładną, różowo-białą tubę z plastiku. Kiedy już się nam kończy nie ma problemu z przecięciem opakowania, aby wydobyć wszystko do ostatniej kropli.

Wydajność oceniam bardzo dobrze. Używam tego produktu 1-2 razy dziennie od początku roku, a więc już 5 miesięcy.









Mazidło ma postać bezbarwnego żelu i przyjemny, słodkawy zapach. Delikatnie się pieni, ale rzeczywiście nie podrażnia oczu.









Skład wygląda następująco.










Używałam tego żelu na dwa sposoby: do porannego mycia twarzy oraz do wstępnego rozpuszczenia makijażu (potem "poprawka" micelem i normalne mycie twarzy). W obu przypadkach sprawdzał się znakomicie, gdyż jest delikatny - nie wysusza skóry, nie daje efektu ściągnięcia - a jednocześnie skuteczny. Makijaż rozpuszcza przynajmniej w 90%, dzięki czemu może być alternatywą dla olejków myjących. Fajna perełka z drogerii, więc pozostaje mi tylko kosmetyk polecić.

piątek, 27 maja 2016

Wpis traktujący o trzech kosmetykach do włosów: olejku Loton, masce Kallos silk oraz jedwabiu w płynie Green Pharmacy

Tematy włosowe to nie jest moja mocna strona. Oczywiście włosy pielęgnuję, ale rzadko o ich pielęgnacji piszę. Nie mój konik. Mam obecnie na półce w łazience kilka kosmetyków do włosów, po które regularnie sięgam póki się nie skończą, ale które raczej nie zasługują na osobne posty. Pomyślałam zatem, że może wspomnę o każdym z nich w zbiorczym wpisie. 

Na pierwszy ogień pójdzie olejek Loton Oil Therapy w wersji z olejami makadamia i z awokado.


Kupiłam go (w Rossmannie) ze względu na ładny, krótki skład. Jest bezbarwny, lekko tłustawy (duh!) i słodko, czekolado-podobnie pachnie. Nakładam go na włosy na godzinę-dwie przed myciem. Delikatnie je nawilża, ale to by było na tyle. Na moich kłakach nie daje efektu wow, ale zły też nie jest.


Zabierzmy się teraz za maskę Kallos Silk.


Ma postać białej emulsji i raczej nieprzyjemny zapach kojarzący się ze środkami do czyszczenia toalet. Jest na tyle gęsta, że po aplikacji nie spływa z włosów. Maska zmiękcza i wygładza czuprynę oraz sprawia, że ładnie błyszczy. Jest to jednak efekt doraźny - do kolejnego mycia włosów. Nie jestem nią jakoś specjalnie oczarowana i ze względu na zapach raczej do niej nie wrócę.


Tym samym dotarlismy do jedwabiu do włosów.


Jest to klasyczne serum silikonowe o ładnym, tym razem, zapachu. Kupiłam go do ochrony włosów przed uszkodzeniami mechanicznymi spowodowanymi na przykład ocieraniem się o ubrania. Wybrałam to serum ze wględu na brak wysuszającego alkoholu. Kosmetyk jest poprawny - silikony wygładzają końcówki, przez co włos wygląda ładnie. Produkt nie wpłynął jednak znacząco na tempo rozdwajania się moich końców - fryzjera muszę odwiedzać co 2-3 miesiące. Zawsze tak było i pewnie będzie. Byłabym skłonna do tego serum jeszcze wrócić.

środa, 25 maja 2016

The Balm, Pretty Smart Lip Gloss infused with ginseng, Bam!

W zabiegane poranki, kiedy robimy makijaż w biegu, nie ma nic lepszego niż produkt do ust, który można szybko zaaplikować nawet bez asysty lusterka, i który pasuje do dosłownie każdego makijażu. Do tej kategorii należy błyszczyk The Balm, który dostałam w prezencie od Kasi :*


Jak na The Balm przystało, mamy tu kolorowe opakowanie, zabawną etykietę i fajną nazwę.

Producent zapakował błyszczyk w standardową tubkę z moim ulubionym rodzajem aplikatora - precyzyjnie ukształtowaną gąbeczką. Kosmetyk jest dobrze napigmentowany  i już jedna porcja pokrywa usta równym kolorem. Mazidło ma też nawilżające właściwości, więc nie odczuwam potrzeby nakładania go na pomadkę ochronną. Kolor w odcieniu Bam! jest niezwykle twarzowy i uniwersalny - taki brzoskwiniowy nudziak z kapką różu dający efekt 'my lips but better'. Niestety zapach błyszczyku nie jest jego mocną stroną - produkt intensywanie pachnie chemiczną landrynką. Nie zniechęca mnie to jednak do sięgania po ten kosmetyk.


Błyszczyk jest średnio lepki. Przy zamkniętych ustach na ich złączeniu robi się kreska, i to niezależnie od ilości zaaplikowanego kosmetyku. Ma też leciutką tendencję do zbierania się w bruzdach wargowych, ale widać to tylko w przybliżeniu, z normalnej konwersacyjnej odległości nie.

Jeśli o trwałość chodzi, to jest standardowa dla tej kategorii produktów - 2 do 2,5 godzin bez jedzenia i picia. 

Może nie jest to kosmetyk idealny, ale jego wady nie zniechęcają mnie do częstego sięgania po ten błyszczyk. Polubiliśmy się :)

niedziela, 22 maja 2016

Shefoot Laboratories, złuszczająca maska do stóp

Złuszczające maski do stóp uważam za jeden z najlepszych kosmetycznych wynalazków, jaki kiedykolwiek powstał. Mimo iż dbam o stopy (codziennie smaruję, co drugi dzień sięgam po pumeks), one wykazują ogromną tendencję do rogowacenia na palcach i piętach. Do niedawna nie mogłam sobie z tym poradzić, aż nie odkryłam złuszczających skarpetek. UWIELBIAM.


Skarpety Shefoot kupiłam stacjonarnie w Naturze. Innych nie było, ale nie szkodzi - od razu między mną a tym produktem zaiskrzyło. Mam grubą skórę, więc trzymałam skarpetki na stopach przez półtorej godziny. Proces złuszczania zaczął się po 5 dniach, a po kolejnych 5-6 już było po wszystkim. Naskórek zeszedł ładną, równą, grubą warstwą odsłaniając miękką skórę nawet na piętach (przyznaję, że nie mogłam się powstrzymać i po kąpieli skubałam odstające skórki).


Przed tymi skarpetami miałam trzy pary jakichś no name z ebay. W ich przypadku zrzucenie skóry zajmowało moim stopom około miesiąca. W ogóle nie ma zatem porównania, jeśli o komfort chodzi. Do Shefoot na pewno będę regularnie wracać, bo moje stopy potrzebują takiej kuracji kilka razy w roku.

piątek, 20 maja 2016

L'Oreal, False Lash Architect mascara

Czara goryczy się przelała. Nie będę już inwestować swoich pieniędzy w masakry L'Oreal. Spośród czterech, z którymi miałam wątpliwą przyjemność się zetknąć, tylko So Couture się nie osypywała. Wielkie mi osągnięcie skoro sporo tańsze tusze tego u mnie nie robią... Efekt nią uzyskiwany nie był specjalnie spektakularny, a do tego szybko wyschła. 

A False Lash Architect wkurzyła mnie do tego stopnia, że poszłam do Rossmanna i kupiłam sobie... tusz Lovely (Pump Up). Który jest dużo dużo, dużo lepszy od L'Orealowych wpadek.

False Lash Architect ma kanciaste, błyszczące opakowanie, na którym ciągle odbijają się ślady palców, a utrzymanie tego w czystości graniczy z cudem. Szczoteczka o klasycznym włosiu jest przekombinowana - za długa i niełatwa we współpracy; bardzo trudno umalować nią dolne rzęsy. Na czubku spiralki wiecznie zbiera się tuszowy glut, który trzeba wycierać, co dramatycznie wpływa na wydajność/tempo wysychania produktu.

Czerń jest czarna.


Szczotka nie jest dobra ani w rozdzielaniu, ani podkręcaniu rzęs. Produkt nie daje wydłużenia ani objętości, i na pewno nie można mówić o efektcie sztucznych rzęs. No dajcie spokój. Do tego maskara, która była podczas zakupu szczelnie zawinięta w folię, a więc nieotwierana, bardzo się na mnie osypuje i rozmazuje. Już po 3-4 godzinach od aplikacji mogę liczyć na piękną pandę. False Lash Flutter oraz Mega Volume Manga też tak mi robiły...


Nie, nie, nie, nigdy więcej. L'Oreal może sobie produkować coraz to nowsze wersje swoich tuszy i popularyzować je w sieci; ja jestem tak zrażona (na cztery kupione przeze mnie maskary trzy były totalnie beznadziejne), że na pewno nawet najpozytywniejsze opinie już mnie nie ruszą.

środa, 18 maja 2016

Alterra, krem do rąk bio rumianek/jojoba

Fakt: mam bardzo suche i problematyczne dłonie, które kochają mocznik.

Fakt: większość mocznikowych kremów do rąk charakteryzuje się ciężkawą konsystencją i wolną wchłanialnością, a czasem przeszkadza  to w codziennym funkcjonowaniu. Z tego tytułu zdarza mi się poszukiwać innych rozwiązań. Stąd - krem Alterry. Złapałam go w CND i nie widuję już w sklepach sieciówki. Post zatem powstaje głównie ku pamięci.

Krem znajduje się w zielonkawej tubie zamykanej na zatrzask. To lubię.











Kosmetyk pachnie podobnie jak wiele innych rumiankowych kremów do dłoni. Jest koloru białego i zdaje się być treściwy, ale po rozsmarowaniu szybko się wchłania i nie obtłuszcza wszystkiego wokół.






Skład kosmetyku ułatwił mi decyzję o zakupie. Skusiły mnie zawarte tu oleje i masło shea.










Kiedy moja skóra była sucha i ściągnięta, krem zapewniał jej natychmiastową ulgę, która trwała do dwóch godzin lub pierwszego mycia rąk. Długofalowych zmian nie zauważyłam, ale też nie po to krem ten kupowałam. Jako dzienne smarowidło do torebki (szybkie wchłanianie, przynoszenie ulgi, nieobtłuszczanie wszystkiego dookoła) kosmetyk spisał się zadowalająco.

wtorek, 17 maja 2016

Kiedy przychodzi potrzeba zmian zwykle pada na... włosy

Zachciało mi się zmian. Decyzja była szybka i spontaniczna: przedłużony bob. Poleciało 5-7 cm włosów. Poleciałoby więcej, ale w pracy muszę mieć możliwość spięcia włosów, więc aż tak nie szalałam... Kolor naturalny (jedynie na końcach resztka ombre), bo nie mam czasu ani ochoty co miesiąc bawić się z odrostami. To będę robić, jak mnie siwizna zmusi ;)


I jak?

niedziela, 15 maja 2016

Rimmel, Sculpting Palette by Kate, 002 Coral Glow

Trend na konturowanie jest wciąż popularny. Mnie osobiście odpowiada bardziej niż strobing, który nie wygląda zbyt dobrze po kilku godzinach na przetłuszczającej się cerze. A ponieważ za modą podążają koncerny kosmetyczne, w drogeriach obrodziło w paletki do konturowania. Jedną z nich, propozycję Rimmela, dostałam w prezencie od Justyny (:*). Dodam, że jeśli interesują Was te paletki, Justyna opisała u siebie wariant 003 Golden Bronze (klik).

A 002 Coral Glow wygląda tak:


Gabarytowo paletka jest nieduża, więc łatwo zabrać ją ze sobą na wyjazd. Opakowanie wykonano ze słabej jakości plastiku. Myślę, że złota farba na brzegach, jak i złote napisy wkrótce zaczną obłazić, co obniży jeszcze bardziej ogólną estetykę. Na plus policzę producentowi przejrzystą "instrukcję obsługi" na odwrocie paletki.


Paleta zawiera rozświetlacz, bronzer i róż. Rozświetlacz jest w odcieniu chłodnego złota i ma perłowe wykończenie z drobniutkim shimmerem. Podoba mi się. Bronzer i róż są matowe. Bronzer w opakowaniu wygląda na przyjemnie chłodny, ale mocno ociepla się na skórze. Nie jest więc ideałem do konturowania, a służyć może jedynie do ocieplania skóry twarzy. Róż ma bardzo ładny, ciepły, brzoskwiniowy odcień. Wszystkie trzy kosemtyki są dobrze zmielone, jedwabiste w dotyku i bardzo proste w obsłudze. Przyjemnie się aplikują, łatwo rozcierają, nie powstają żadne plamy ani prześwity.


Niestety na mojej tłustej cerze trwałość bardzo kuleje... Jedynie rozświetacz widzę na sobie przez cały dzień. Róż i bronzer ulatniają się bez śladu po 4-5 godzinach od aplikacji.


Podsumowując, na plus policzę tej propozycji łatwą dostępność, przyjemną konsystencję i całkowitą bezproblematyczność w obsłudze. Poza tym rozświetlacz i róż mają śliczne kolory.

Minusów widzę jednak więcej. Po pierwsze, dość tandetne opakowanie. Po drugie, w moim odczuciu bronzer jest za ciepły by nadawał sie do konturowania. Spójrzcie na zdjęcia wyżej - widać, jak zlewa się z różem w ciepłą plamę na policzku... Po trzecie i najważniejsze, przeszkadza mi (nie)trwałość różu i bronzera. Ogólnie oceniam tę paletkę jako typowego średniaka. Nie jest zła, ale nie wyróżnia się niczym szczególnym w porównaniu z innymi paletami do konturowania.

Dzięki Justynko za możliwość poznania tego produktu :)

piątek, 13 maja 2016

Sigma, blending E25 Brush

Dziś o kolejnej perełce z prezentu "na Zająca", którym zaskoczyła mnie kochana Hexxana.

Pędzli do blendowania nigdy za wiele. Bardzo się więc ucieszyłam z kolejnej sztuki - zwłaszcza, że to pierwszy pędzel Sigmy, z jakim mam do czynienia.


Z informacji "technicznych": pędzel ma białe syntetyczne włosie, srebrną skuwkę i czarną, kilkukrotnie lakierowaną rączkę. Jego długość wynosi 16,51 cm. Łatwo się dopiera (używam teraz mydła siarkowego Barwy) i szybko schnie, a włosie się nie odkształca ani nie wypada.

pędzel Zoevy na zdjęciu przed praniem, stąd nie jest idealnie biały

Postanowiłam porównać dla Was ten pędzel z jednym z bestsellerów Zoevy (który też zresztą mam od Hexx) - 227 Luxe Soft Definer. Oba produkty mają podobny, ścięty na półokrągło kształt, ale tu w zasadzie podobieństwo się kończy. Włosie w pędzlu Sigmy jest nieco krótsze (17 mm) niż u kolegi z Zoevy (19 mm); pędzel ten jest również bardziej płaski niż wyrób "konkurencji". Ponieważ włosie w E25 jest syntetyczne, pędzel jest bardziej zbity i sztywniejszy niż wykonany z naturalnego włosia kozy Luxe Soft Definer. 

Pędzel Sigmy poprawnie wywiązuje się z rozcierania i mieszania ze sobą cieni, ale szczerze przyznam, że wolę w tym charakterze bardziej miękki i puszysty Luxe Soft Definer. Uwielbiam natomiast nakładać cień w wewnętrzny kącik i załamanie właśnie za pomocą pędzla E25, który na moich opadających powiekach w tym charakterze sprawuje się idealnie. Pędzel Sigmy zdecydowanie jest bardzo wartościowym dodatkiem do mojej pędzlowej kolekcji i sięgam po niego z przyjemnością niemal każdego dnia.

Asiu, dziękuję :*

środa, 11 maja 2016

Madara, vitalising soap wild fruit

Mydło/żel pod prysznic Madary również był częścią prezentu wielkanocnego od Hexxany. Miałam już odświeżające mydło tej marki (klik), które było naprawdę świetne, więc nie spodziewałam się żadnych powodów do kręcenia nosem.  Czy słusznie?

Producent zapakował swój wyrób w nieprzezroczystą, zieloną butelkę z pompką. Pompka działała bez zarzutu i była wygodna w stosowaniu, za co ogromny plus.

200 ml kosmetyku wystarczyło mi na miesiąc cowieczornych kąpieli.

Produkt ma postać białawego żelu i dobrze, jak na kosmetyk organiczny, się pieni. Co do zapachu... cóż, ten jest dość intensywny i charakterystyczny w dziwny sposób; z gatunku takich, które się albo kocha, albo nienawidzi. Jeśli polubisz, zużyjesz żel z przyjemnością; jeśli nie - nie dasz rady. Aromat ten bardzo trudno mi opisać. Mydło pachnie jednocześnie orzeźwiająco i jeszcze-jakoś. Nie wiem, jak pachnie owoc pigwy, ale czuję w produkcie nuty jakiegoś przejrzałego owocu. Jest to naprawdę dziwna mieszanka i przez kilka myć musiałam się do niej przyzwyczajać, by w końcu ją polubić.





Madara słynie z naturalnych i organicznych składów, więc składowi puryści powinni być zadowoleni. Jest krótko i ładnie.







Ze swojego głównego zadania - mycia i odświeżania skóry - mydło wywiązuje się bez zarzutów. Dodatkowo nie wysusza skóry i nie dzieje się nic złego, jeśli pominiemy po kąpieli smarowanko czymś nawilżającym.







Gdybym miała wybierać między mydłem odświeżającym a dziś opisywanym witalizującym, postawiłabym jednak na to pierwsze. Raz, że miało przyjemniejszy dla mojego nosa zapach (ale to, wiadomo, rzecz subiektywna), dwa - dzięki dodatkowi mięty lekko chłodziło, co przy obecnej pogodzie jest pożądanym efektem ;)

niedziela, 8 maja 2016

Sigma, Smoke Screen eyeshadow palette

Jak Wam już wspominałam na blogu, dostałam w tym roku niesamowity prezent na Zająca. Przykicał do mnie od kochanej Hexxany i zawierał między innymi moją pierwszą paletę Sigmy *_* I to właśnie dziś na niej się skupimy.


Jak wiele marek z wyższej półki, Sigma zapakowała swój wyrób w tekturowe, ale solidne pudełko zamykane na magnes. Dołączono lusterko, co bywa pomocne. Cienie dodatkowo przykryte są folijką, a żeby mieć pewność, że paletka nie otworzy się w transporcie, mamy tu jeszcze tekturowy rękaw. Całość wygląda ładnie i zdecydowanie cieszy oko.


Na pierwszy rzut oka jest to ciepła paletka, ale chłodne makijaże też można nią spokojnie wykonać, co zobaczycie poniżej. Ja dobrze się czuję i w takiej, i w takiej tonacji, więc ogromnie mnie cieszy ta uniwersalność.

Generalnie mamy tu dwanaście cieni o różnych wykończeniach i tonacji. Ogólnie cienie są przyjemnie jedwabiste w dotyku i świetnie napigmentowane (oprócz brokatu Veiled służącego mi jedynie jako rozświetlający akcent na środku powieki jeśli akurat mam ochotę na taki zabieg, turkusu Nebula, który gubi pigmentację podczas przenoszenia na powiekę, i matu Haze, który jednak świetnie służy do rozcierania innych cieni i jako kolor transferowy, więc sądzę, że było to zamierzone). Dobrze przenoszą sie na powiekę i ładnie blendują; nie osypują się a brokat z cieni go zawierających nie ma tendencji do wędrówek po twarzy. Praca z nimi to przyjemność, włączając w to maty, które nie są kredowe ani w żaden inny sposób problematyczne.

Jedyny minus, jaki widzę w tej palecie, to brak matowego beżu do rozświetlania wewnętrznego kącika. Od biedy można użyć rozbielonego lilaka Misty, ale nie zawsze mam ochotę na taki efekt. W zasadzie zastąpiłabym brokat Veiled właśnie matowym beżem, gdyby to ode mnie zależało.


Przyjrzyjmy się bliżej poszczególnym cieniom:

* Veiled: mocno rozbielony ciepły róż ze srebrnym brokatem
* Opulent: metaliczna brzoskwinia
* Ember: metaliczny złotawy brąz
* Thunderhead: ciepły matowy czekoladowy brąz
* Misty: matowy, mocno rozbielony lilak; mój ulubieniec z tej paletki - nie mam w swoim zbiorze nic podobnego, a ten cień pięknie odświeża spojrzenie
* Haze: matowy różowy brąz
* Svelte: matowe khaki
* Rave: chłodny brąz ze złotym brokatem
* Nebula: perłowy błękit
* Atmosphere:  bordowy brąz z bordowym brokatem
* Cinders: perłowa szarość gunmetal
* Almost Jet: matowa czerń


No i czas na moje niewyszukane makijaże. Mimo iż normalnie głównie robię za pomocą tej paletki ciepłe mejkapy, większość z tych, które obfociłam, są w zimnej tonacji. Tak jakoś wyszło. Ale za to w akcji zobaczycie wszystkie cienie z paletki.

#1
thunderhead, misty (czyż nie jest cudny?), haze, nebula, atmosphere, almost jet

(cieniowanie wygląda jakby "przerywanie", bo śpię na boku i czasem po przebudzeniu tak dziwnie załamuje mi się powieka i półgodzinne rozcieranie czy lekkie naciąganie powieki podczas aplikacji cieni zdaje się na to nie pomagać :/)




#2
veiled, thunderhead, svelte, rave, nebula, almost jet




#3
veiled, ember, misty, haze, rave, nebula, cinders



#4
veiled, misty, haze, rave, cinders, almost jet




#5
veiled, opulent, ember, thunderhead, atmosphere



No i cóż. Paletka szybko podbiła moje serce i bardzo się cieszę, że zamieszkała w mojej toaletce. Po przejrzeniu paletkowej oferty Sigmy mam jeszcze ogromną ochotę na wersję Warm Neutrals, którą opisała u siebie Kasia - klik, zajrzyjcie jeśliście ciekawi :)

Aha, nawet na kiepskiej bazie (mam teraz taką jedną, która się u mnie nie sprawdza) cienie zadziwiają swoją doskonałą trwałością.

piątek, 6 maja 2016

Zakupy i zdobycze kwietnia.

W kwietniu więcej zużyłam niż kupiłam (yay), choć drobnych przyjemności zdecydowanie nie zabrakło.


Zaczęłam grzecznie, od zakupów koniecznych. Skończył mi sie zmywacz do paznokci, a w tubce pasty też wkrótce nic prócz powietrza nie będzie. Potem jednak poszłam na window shopping do Tk Maxx, gdzie wypatrzyłam zestaw balm stainów z Revlonu za 13 funtów, gdzie w drogerii jedna sztuka kosztuje niecałych 9 funtów. Ponieważ od dawna chciałam je wypróbować, a wszystkie trzy kolory do mnie przemawiają, długo się nie zastanawiałam. Niestety mimo iż nie były otwierane, jeden z nich dziwnie pachnie.


Nowy micel Garniera rozpanoszył się w blogosferze rozpalając moją ciekawość. Kupiłam go z trzyfuntową zniżką w drogerii Boots. W tym samym sklepie była promocja na kosmetyki Bourjois "dwa w cenie 14 funtów", więc skorzystałam z okazji i skusiłam się na nowy dodatek do linii Rouge Edition. Jestem tych pomadek bardzo ciekawa; kocham matowe wykończenie w kosmetykach do ust.

A zatem tylko pastę i zmywacz kupiłam w normalnej cenie. Reszta to promocje.


Dodatkowo w kwietniu ponownie zostałam rozpieszczona przez Justynę:


Kocham ten korektor z Wibo (klik), a reszta idealnie wpasowuje się w mój kosmetyczny gust. Dziękuję Justyno :*

środa, 4 maja 2016

Maybelline, Color Sensational,creamy mattes, 940 Rose Rush & 965 Siren In Scarlet

Z okazji rossmannowej promocji na produkty do ust mam dla Was dziś wpis pomadkowy. Jakiś czas temu swoją premierę w linii Color Sensational od Maybelline miały nowe matowe pomadki o obiecująco brzmiącej nazwie The Creamy Mattes. A że ja kocham maty, nietrudno się domyślić, co nastąpiło wkrótce potem. Skorzystałam z promocji 'buy one, get one half price' i stałam się właścicielką dwóch odcieni (ich standardowa cena to w UK 6,99 funtów).

W tym miejscu muszę się zatrzymać i pożalić na wielką niesprawiedliwość. Otóż wyobraźcie sobie, że w Stanach jest do wyboru 20 (!) odcieni tych pomadek, do Wielkiej Brytanii trafiło 6, a do Polski - 5. Ale jak to? Dlaczego Europa została potraktowana po macoszemu, drogie Maybelline? Jak tak, to ja nie będę kupować Waszych kosmetyków bez promocji, o!

Wracając do pomadek.


Dzięki czarnym matowym nasadkom nie da się ich przeoczyć w szafie marki. Srebrno-czarna całość wygląda bardzo elegancko i cieszy oko. Pomadki mają subtelny budyniowy zapach.

Wszystkie odcienie dostępne w Polsce bardzo ładnie pokazała Kleopatre (klik). Swoimi wrażeniami na temat Rose Rush, który ma pewne zaskakujące właściwości, podzieliła się Justyna (klik). Jeśli jesteście zainteresowani tą serią, warto zajrzeć na blogi dziewczyn i zapoznać się z plusami i minusami tych pomadek. 

Ja z samego początku się z nimi nie polubiłam. Teraz chętnie po nie sięgam, ale początki nie były zachęcające, bo pomadki wydawały mi się tępe i wysuszające. Na szczęście były takie tylko z samego wierzchu (chodzi mi o samą wierzchnią warstwę sztyftu, pierwsze dwa-trzy użycia).

Jak nazwa serii wskazuje, pomadki mają miękko matowe wykończenie, bardzo ładne. Są dobrze napigmentowane i faktycznie kremowe (ale nie ciapowato miękkie) w konsystencji. Nakładają się na usta równą warstwą i komfortowo noszą. Nie wysuszają mi warg. Nie mają tendencji do zbierania się w bruzdach wargowych, warzenia się, czy wypływania poza kontur ust, ale podkreślą oczywiście suche skórki. Są dość trwałe. Z piciem i jedzeniem lekkich posiłków czuję potrzebę naniesienia poprawek po mniej więcej czterech godzinach. Moim zdaniem to całkiem niezły wynik. Pomadki po tym czasie nie są całkowicie zjedzone, ale zanikają nierównomiernie. Nic nowego przy wyrazistych kolorach. Wystarczy dołożyć produktu, nie trzeba przed poprawkami zmywać całego makijażu ust. Pigment nie wżera się w naskórek.


940 Rose Rush:


Wspomniałam wyżej o zaskakującej właściwości tej pomadki. Otóż sztyft wygląda niepozornie; pozwala spodziewać się delikatnego, dziennego różu. Na ustach jednak pomadka nabiera wyrazistości i bardzo rzuca się w oczy. Daje barbiowy efekt. 

Tym samym wśród nowych pomadek nie znajdziemy delikatnego różu. Mamy tam beż (moim zdaniem nietwarzowy), róż barbiowy, intensywny koral (przez chwilę o nim myślałam, ale jednak odpuściłam, bo bardziej wpada w pomarańcz niż róż), intensywną magnetę, klasyczną czerwień, a w UK jeszcze bordo. W Stanach natomiast jest w czym wybierać i przebierać; mają tam choćby śliczny chłodny róż Lust For Blush.


965 Siren In Scarlet:


Mój aparat nie zawsze radzi sobie z czerwieniami. Kolor na ustach nakłada się równomiernie, bez żadnych prześwitów.

Siren In Scarlet to przepiękna chłodna czerwień (zdecydowanie wolę czerwienie chłodne, niebieskie, od ciepłych, pomarańczowych). Optycznie wybiela zęby i w ogóle wygląda klasycznie i elegancko. Moim zdaniem ten kolor jest najbardziej godny uwagi z całej piątki/szóstki dostępnych w Europie odcieni.


Jeśli lubicie wyraziste kolory o matowym wykończeniu, pomadki te zdecydowanie są godne uwagi. Niestety wielbicielki delikatesów nie znajdą tu niczego dla siebie (chyba że w USA)...

niedziela, 1 maja 2016

Podsumowanie zużyć kwietnia.

Kwiecień plecień, bo przeplata... W Blackpool wczoraj było słońce i bezkurtkowa pogoda, a dziś leje, wieje i bez okrycia ani rusz. Grrr. A kwiecień przecież się skończył. A skoro się skończył, zajrzyjmy do torby, w której pieczołowicie przechowuję opakowania zużytych kosmetyków.

Kolorówka:
Puder bambusowy z Biochemii Urody podesłała mi Gosia. Zużycie kosmetyku zajęło mi półtora roku. Jest to bardzo wydajny produkt. Bardzo lubię bambuska. Daje efekt zdrowego matu, który utrzymuje sie u mnie przez około 4 godziny (mam bardzo tłustą cerę i mało co matuje mnie na dłużej), nie zapycha, w żaden sposób nie szkodzi skórze i jest trasparentny. Czego chcieć więcej? Ok, opakowanie ma kiepskie, bo pokrywka pęka...

Szminkę z Avonu pokazywałam tutaj. Dobry dzienniak. Nie wiem, czy jest jeszcze dostępna, bo był to dinozaur w mojej kosmetyczce.

Jego bublowatość błyszczyk Lovely kiss kiss, którego obsmarowałam tutaj, jest bardzo kiepskim zawodnikiem. Szczerze nie polecam. Zużywałam go, kiedy domownicy szli spać i nikt mnie nie widział, a nie poleciał do kosza, bo miał jakieś tam właściwości nawilżające.


Pielęgnacja twarzy:

Spotkanie z marką Decleor zawdzięczam Hexxanie. Z tego ciekawego doświadczenia wyniosłam przede wszystkim miłość do ich pięknie pachnących olejkowych emulsji, jak np. ylang ylang ze zdjęcia obok (klik). Nocny balsam do twarzy był megaodżywczy, ale bardzo, bardzo, bardzo tłusty (tłustszy niż olejkowe emulsje), co jednak mi przeszkadzało. Krem do mycia twarzy tej marki był poprawny. Stosowałam go do porannego mycia twarzy, bo miałam wrażenie, że resztek makijażu i całodniowych zabrudzeń nie usuwał dokładnie. Plus za niewysuszanie skóry (klik). Pomadka ochronna Tisane w sztyfcie okazała się, jak czytałam u Was, dużo gorsza niż wersja w słoiczku. Sztyfty Alterry zostawiają ją daleko daleko w tyle. Powrotu nie przewiduję. Żel hialuronowy z e-naturalne był niezwykle wydajny - służył mi przez około rok. Stosowałam go niemal codziennie do mieszania z olejkami w celu stworzenia lekkiego serum do twarzy. Bardzo lubię i na pewno ponownie kupię taki kwas, choć nie wiem jeszcze czy z tego, czy z innego źródła. Serum z witaminą C Bielendy opisałam w poprzednim poście (klik). Jego działanie było bardzo delikatne, ale zauważalne. Moja cera zrobiła się dzięki niemu gładsza i była rozświetlona, ale niestety nie pomógł rozjaśnić mi blizn po wypryskach.


Pielęgnacja ciała:
Krem do rąk Evree sprawdził się u mnie na czwórkę (klik). Znam lepsze, ale i dużo gorsze produkty od niego. Po przeczytaniu wielu pozytywnych recenzji olejku Slim Evree miałam bardzo duże oczekiwania, które niestety nie znalazły odzwierciedlenia w rzeczywistości. Olejek ładnie pachnie i delikatnie natłuszcza skórę, ale nie zdziałał cudów w kwestii jej ujędrnienia, a do tego nieco zapychał mi skórę na dekolcie, bo w czasie jego stosowania miałam w tym miejscu wypryski, a niczym innym w tym czasie biustu i dekoltu nie smarowałam.... Chciałabym w przyszłości kupić i porównać działanie wszystkich olejków do ciała Evree. Może uda mi się trafić na jakąś promocję. Obecność Lactacydu chyba nikogo zaglądającego tu regularnie nie dziwi. Nie wiem, które to już zużyte opakowanie. Do szamponu Isany z mocznikiem na pewno wrócę (klik). Nie uderza po kieszeni, dobrze myje włosy bez plątania i przesuszania, a do tego pomógł mi uporać się z przesuszeniem skalpu. Perełka. Zmywacz do paznocki Isany również nie trafił do mnie po raz ostatni. Jeden z moich ulubionych.


Próbki:

Zużyłam pakiet próbek, które trafiły do mnie od Magdaleny, Hexxany i Justyny. Zdecydowanie bardzo miło będę wspominać esencje Decleor, zwłaszcza olejek mandarynkowy, który przepięknie mandarynkowo pachnie i genialnie wygładza skórę. Na temat kremów do twarzy po jednym-dwóch użyciach wiele powiedzieć się nie da. Te z Clarins wydały mi się obiecujące. Krem BB z Kiehl's był dla mnie trochę za ciemny i miał dziwaczny zapach, co na pewno nie zachęciło mnie do rozważenia wspólnej przygody....


I jeszcze...
R.I.P. rozświtlaczo-różu z Lily Lolo (klik). Tak to jest, kiedy mieszka się pod jednym dachem z  niezdarą... Na szczęście mam tyle różów i rozświetlaczy, które używam z dużą większą przyjemnością, że za tym gagatkiem w ogóle tęsknić nie będę. Kiedy widowiskowo wymsknął mi się z dłoni, wywinął kozła, uderzył o stół i zleciał na podłogę, nawet nie uroniłam łezki, a jedynie skwitowałam zdarzenie wzruszeniem ramion i uczuciem rozdrażnienia, że muszę ponownie posprzątać... Z jakiegoś nieokreślonego powodu nie polubiliśmy się.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...