czwartek, 28 czerwca 2018

Huda Beauty, Mauve Obsessions eyeshadow palette

Kiedy Huda wyszła z kolekcją dziewięciocieniowych paletek z serii Obsessions, wersja Mauve od razu wpadła mi w oko. Nie chciałam jednak być impulsywna i przez kilka miesięcy zwlekałam z zakupem. Ostatecznie jednak ochota na nią mi nie przechodziła, więc w końcu ją kilknęłam. 25 funtów i dwa dni dalej paletka była moja.

Jest to wyposażone w lusterko maleństwo, co czyni ją idealnym kompanem wyjazdowym, a także niższym niż duże palety marki kosztem daje nam możliwość poznania jakości cieni Hudy. Której osobiście byłam bardzo ciekawa. Paletka jest tekturowa i zamykana  na magnes. Teraz z kolei strasznie kusi mnie Soft Glam Anastasii Beverley Hills; ciekawość kosmetyków jest chyba nieuleczalna :D :D :D


Cienie Hudy mają swoje wady i zalety. Maty, których w tej paletce jest sześć, są z tych suchawych i kruszących się (zwłaszcza najjaśniejszy beż), ale pracuje się z nimi całkiem dobrze; współpracują przy aplikowaniu i rozcieraniu, a nad osypywaniem da się zapanować. Cienie foliowe (kolejne trzy) z kolei są bardzo kremowe w dotyku i wyglądają pięknie na skórze, jeśli zaaplikuje się je palcem. Nie chcą współpracować z pędzlami, co było i jest dla mnie strasznie dziwne. Efekt jednak wynagradza ewentualne kombinowanie.

Jako całość paletka jest samowystarczalna, gdyż zawiera matowego cielaka, kolory przejściowe oraz dwa odcienie ciemniejsze do zewnętrznego kącika czy kreski. Cienie są ciepłe, w większości zawierające mniejszą lub większą domieszkę czerwieni. Jakość produktu jest zadowalająca i jestem z paletki zadowolona - zwłaszcza, że pojedyncze cienie nie zlewają się na powiece w jedną plamę, jak lubią to robić  na przykład koleżki od Urban Decay, a na dobrej bazie makijaż nie ewakuuje się z powieki w załamania. Czy znam lepsze cienie? Tak - Sigma (zwłaszcza mam na myśli paletę Warm Neutrals, którą już Wam pokazywałam - klik). Niemniej paletkę Hudy lubię, choć na razie nie planuję poszerzać kolekcji. 

Dodam, że mnie kolorystyka tej paletki odpowiada, ale nie podobam się w wykonanych nią makijażach facetom z mojego otoczenia. Według nich wyglądam, jakby mi ktoś regularnie podbijał oczy, ha ha. Mieli problem zwłaszcza z makijażami 1 i 4 poniżej.

Jak zwykle zrobiłam zdjęcia kilku makijaży, co by pokazać wszystkie cienie w akcji. Jestem świadoma, że żaden ze mnie MUA; są to malunki niespecjalnie utalentowanej kobiety, która po prostu lubi się malować.

Szkoda, że cienie nie mają nazw...

#1



#2



#3



#4



#5


Znacie Hudę?

poniedziałek, 25 czerwca 2018

Bandi, anti rouge, Peeling kwasowy na naczynka 10% kwas laktobionowy, glukonolakton

Poprzedni wpis poświęciłam pewnemu nieskutecznemu serum do twarzy z witaminą C. Dziś natomiast opowiem o innym serum - o innym przeznaczeniu, żeby nie było, ale pochwał również niestety i w tym przypadku się nie doszukacie.

Od lat metodą prób i błędów poznaję potrzeby mojej tłustej, płytkounaczynionej cery. Mam już spore pojęcie na temat tego, co jej służy, a czego powinnam unikać. Na przykład, peelingi mechaniczne mocno podrażniają mi naczynka i cera od razu wygląda gorzej, więc zastępuję je enzymatykami oraz produktami na bazie delikatnych kwasów. Mam doskonałe doświadczenia z glukonolaktonem (tu pisałam o świetnym toniku z kwasem PHA 6% z Biochemii Urody) oraz kwasem laktobionowym (tu opisałam fantastyczne serum Iwostinu Perfectin Re-Liftin 7% kwasu laktobionowego). Nic więc dziwnego, że uznałam, iż kosmetyk zawierający obie te substancję będzie niczym ambrozja dla mojej skóry. Niestety nie w tym przypadku.

Serum mieszka w buteleczce z niebieskiego szkła. Dozuje się je za pomocą pipety. Produkt jest bezbarwny i ma bardzo wodnistą konsystencję. Po zastosowaniu  musimy jeszcze dodatkowo dowilżyć cerę (a przynajmniej moja się tego domagała).


Kosmetyk mieszkał w mojej łazience przez nieco ponad dwa miesiące. W pierwszym miesiącu stosowałam go co drugą noc, a w kolejnym - niemal codziennie.

Czego oczekiwałam? Oczywiście spełnienia obietnic producenta - patrz sekcja "efekt" na pudełeczku na zdjęciu powyżej. I muszę przyznać, że przez pierwsze trzy tygodnie serum działało bez zarzutu - rumień rzeczywiście był pod kontrolą, co przełożyło się na względnie równy koloryt cery; poza tym skóra była przyjemnie gładka w dotyku i rozświetlona, a pory nieco obkurczone. I kiedy już myślałam, że być może Bandi przebije wspomniane we wstępie serum z Iwostinu, produkt... przestał działać. Z butelczyny w tamtym momencie ubyło jakaś 1/3 zawartości. Resztę zużywałam z większą niż co drugi dzień częstotliwością, ale niczego to już nie zmieniło. Moja skóra zupełnie przestała na serum reagować i wyglądała tak samo czy aplikowałam produkt, czy nie.  Szczerze mówiąc zupełnie nie rozumiem tego stanu rzeczy, a zawód jest tym bardziej bolesny, że to polska marka i naprawdę chciałam napisać o kosmetyku w ochach i achach. Nie tym razem...

czwartek, 21 czerwca 2018

Ava, aktywator młodości, witamina C z acerolą

Moja skóra kocha witaminę C. Skuteczne sera z jej stabilną postacią dają u mnie wspaniałe rezultaty - rozświetlają i odmładzają cerę, poprawiają jej fakturę, wzmacniają naczynka oraz, jeśli wierzyć teorii, mają między innymi działanie przeciwstarzeniowe, walczą z wolnymi rodnikami i stymulują produkcję kolagenu, czego oczywiście nie da się zaobserwować gołym okiem. Skąd wiem, że witamina C mi służy? Otóż miałam już do czynienia z wspaniałymi kosmetykami Filorgii (radiance boosting concentrate - klik) czy LIQ PHARM (CC light - klik oraz CE - klik) i mogłam się o tym empirycznie przekonać.

Dlatego tym bardziej jest mi przykro, że serum z witaminą C naszej polskiej Avy niestety nie dorosło powyżej wspomnianym produktom do pięt.

Serum ma postać żółtawego, lekko żelowego olejku. Nie zostawia jednak tłustego filmu na skórze i bardzo dobrze współpracuje z filtrami do twarzy. Samodzielnie nie nawilża dostatecznie i koniecznie trzeba nałożyć na niego jakiś krem. Mieszka w buteleczne z ciemnego szkła, a aplikuje się go za pomocą pipety. Kosmetyk mnie nie podrażnił, nie zapchał ani w żaden inny sposób nie zaszkodził.


Jednak brak szkodzenia to przecież za mało. Miałam odnośnie aktywatora młodości mniej więcej takie same oczekiwania, jak wobec innych kosmetyków z witaminą C. A tymczasem nie zauważyłam w tym przypadku żadnego szczególnego działania. Zabrakło rozświetlenia cery, rozjaśnienia świeżych przebarwień po wypryskach, wygładzenia naskórka i poprawy jego kolorytu. W sumie czy stosowałam to serum regularnie czy sobie odpuszczałam ten krok w pielęgnacji, nie było żadnej różnicy w wyglądzie mojej cery.

Szkoda Avo, szkoda. Ponoć sodium ascorbyl phosphate to stabilna postać witaminy C, więc może zabrakło jakiegoś promotora przenikania? Nie znam się na tym, ale tak bym obstawiała, bo wszystkie skuteczne sera z witaminą C, jakie miałam okazję poznać, zawierały glikol propylenowy, a tu tej substancji nie ma...

niedziela, 17 czerwca 2018

Rimmel, Salon Pro with Lycra, 313 Cocktail Passion

Lakier Rimmela dostałam w prezencie od Hexxany :* Właśnie rozejrzałam się po stronach drogerii Boots oraz Superdrug i wygląda na to, że seria Salon Pro została zastąpiona serią Gel Effect Nail Polish (£5,99), która ma jednak w ofercie pokazywany dziś odcień.

Pojemność: 12 ml
Kolor: przytłumiony neonowy koralo-róż; bardzo ciekawy
Wykończenie: kremowe
Konsystencja:w sam raz
Pędzelek:płaski, szeroki, ścięty na półokrągło
Krycie: dwuwarstwowiec
Wysychanie: nie testowałam, użyłam wysuszacza (Sally Hansen Insta-Dri)
Trwałość: jestem pod ogromnym wrażeniem, bo na moich miękkich i słabych paznokciach rzadko co trzyma się dłużej niż dwa dni, a ten gagatek Rimmela wygląda dobrze przez nawet cztery dni



I got this nail polish from a friend. As far as I can tell, Rimmel swapped the Salon Pro with Lycra series for Gell Effect Nail Polish series but the shade Cocktail Passion is still available.

Volume: 12 ml
Colour: muted pink-coral neon
Finish:cream
Consistency:just right
Brush:broad, comfortable
Opacity: a two-coater
Drying time: not tested (I used Sally Hansen Insta-Dri quick dry top coat)
Removing: no problems
Durability: 4 days on my soft, weak nails - a brilliant result

sobota, 16 czerwca 2018

Olay, Regenerist, CC Complexion Corrector

Opisywany dziś kosmetyk - hybrydę kremu pielęgnacyjnego i podkładu - podesłała mi do przetestowania Hexxana. Jeśli o pielęgnację twarzy chodzi, mam chłodny stosunek do Olay, bo żaden z ich kosmetyków, które kiedyś testowałam, na dłuższą metę mnie nie zachwycił.

Niestety tak jest i tym razem.

Muszę przyznać, że pierwsze wizualne wrażenie produkt robi dobre. Ta spirala z kremu i podkładu wygląda ciekawie, a samo opakowanie z pompką i tłokiem jest pratyczne i funkcjonalne. Na rzucającym się w oczy kartoniku zawarto interesujące konsumenta informacje. 

Krem jest bezzapachowy.


Pierwsze schody zaczynają się już na poziomie odcienia. Niby ma być uniwersalny, a jednak dla mnie osobiście jest nieco za ciemny. Po aplikacji na twarz dzieje się rzecz dziwna - przy zerowym kryciu skóra jest jednak nieco ciemniejsza niż była i trzeba też smarować szyję, co by nic się nie odcinało. 

Niby kosmetyk szybko się wchłania i nie jest specjalnie tłusty, ale na mojej twarzy zostawia niepożądane u cer tłustych mokre wykończenie, a co za tym idzie, nawet po przypudrowaniu już po 2-3 godzinach bardzo się wyświecam. Wtedy też mazidło zaczyna sobie trochę wędrować i zbierać się w bruzdach, na przykład wokół nosa.

Jak dla mnie ochrona przeciwsłoneczna na poziomie SPF 15 do żadna ochrona, więc w tej kwestii bym temu produktowi absolutnie nie zaufała.

Działanie pielęgnacyjne? Wystarczy rzut okiem na typowo drogeryjny skład, żeby wiedzieć, że nic z tego nie będzie. Nawilżenie na poziomie przeciętnym. Obiecane wygładzenie to tymczasowy efekt silikonów. W działanie przeciwzmarszczkowe i prasujące zmarszczki już istniejące nie wierzę nawet przez sekundę. A obietnica redukcji przebarwień powoduje u mnie jedynie pusty śmiech. W formule próżno szukać stabilnej witaminy C, glukonoloktanu lub innych kwasów, czy też retinolu. Co takiego w nim ma owe przebarwienia redukować? Chyba placebo.

Podsumowując - nawilżacz przeciętny, ochrona przeciwsłoneczna prawie nieistniejąca, dodatek podkładu zupełnie bez sensu, bo krycia kosmetykowi nie daje a bladziochom jedynie przyciemni odcień skóry, co nie jest pożądanym efektem; słowem - jak coś jest do wszystkiego...

środa, 13 czerwca 2018

Alterra, olejek do włosów

Bardzo lubię olejki w swojej pielęgnacji i chętnie testuję różne różnistości, o ile spodoba mi się skład. Tak było, kiedy w Rossmannie wypatrzyłam olejek do włosów Alterry (12,99 zł/50 ml). 


Olejek ma lekko żółtawy kolor i piękny, owocowo-kwiatowy zapach. Nie należy do gatunku suchych, więc, jak radzi sam producent, należy uważać z ilością. Mieszka w plastikowej buteleczce ze sprawnie działającą pompką. Bardzo się cieszę, że producent postawił na plastik, bo w razie draki, czyli wyśliźnięcia się butelki z otłuszczonych dłoni, nie trzeba sprzątać bałaganu ;)


Ja, osoba dorosła o prostych jak druty, średnioporowatych kłakach, stosowałam ten kosmetyk do olejowania włosów przed myciem. Moje kłaki są zdrowe, więc dużego pola do popisu olejek nie miał. Zauważyłam, że delikatnie je nawilżał i dodawał im blasku.

Za to na suchych lokach mojej prawie-pięciolatki produkt sprawdził się wyśmienicie w charakterze odżywki bez spłukiwania, nakładanej po myciu włosków. Nawilżał je, wygładzał, pomagał redukować puch, ułatwiał rozczesywanie - słowem, spisał się na medal. Jego działanie zależy więc od typu włosa [cóż za błyskotliwa konkluzja Kingo, pac pac po pleckach]. Ja na pewno przytulę butelczynę jeszcze nie raz, o ile (oby nie!) nie trafi do kategorii 'cena na do widzenia', co w Rossmannie nie jest niestety niczym niespotykanym.

niedziela, 10 czerwca 2018

Benefit, róż Galifornia

Kiedy Benefit wyszedł z Galifornią, naoglądałam się mnóstwa cudownych zdjęć na Waszych blogach. I w pewnym momencie poczułam nieodpartą pokusę wypróbowania go na sobie. Ponieważ jednak nie narzekam na brak różów w kosmetyczce, kupiłam w Sephorze format podróżny (85 zł/4 g), który mieszka w równie cudnym pudełeczku, co standardowa wersja, ale nie ma na nim tego pięknego słonecznego tłoczenia.


Opakowanie, jak to u Benefitu, jest tekturowe, zawiera małe lusterko oraz moim zdaniem kompletnie bezużyteczny pędzelek. Albo tylko ja nie potrafię się nim umalować. 

Pracuje się z tym różem wyśmienicie. Jest jedwabisty w dotyku, dobrze ale nie przesadnie napigmentowany, nie robi plam, pięknie się rozciera i jest naprawdę trwały. Na mojej tłustej cerze potrafi przetrwać w stanie "do ludzi" nawet przez dwanaście godzin, a to naprawdę spory wyczyn.

Odcień Galifornia to matowa brzoskwinia ze srebrnymi mikrodrobinkami, których nie widać na skórze.


I wszystko byłoby pięknie gdyby nie fakt, że nie jest to kolor dla mnie. Nie pasuje do mojego chłodnego odcienia skóry i włosów, i gryzie się z rumieniem i  naczynkami. Niestety muszę temu pięknotkowi znaleźć inny dom. Mnie pasują bardziej różowe, różane i brązowawe blushery. Te wpadające w pomarańcz i brzoskwinię muszę sobie darować, bo nie wyglądam i nie czuję się w nich optymalnie.

sobota, 9 czerwca 2018

Rimmel, Salon Pro, 703 Rock N Roll

Ten piękny lakier dostałam od Hexxany :* Zdaje się, że w UK producent zastąpił serię Salon Pro serią Super Gel Nail Polish, ale sam odcień jest w niej dostępny w cenie £5,99.

Pojemność: 12 ml
Kolor: elegancka czerwień
Wykończenie:kremowe
Konsystencja:w sam raz
Pędzelek:szeroki, płaski, ścięty na półokrągło
Krycie: do pełnego krycia potrzebuję dwóch warstw
Wysychanie: nie testowałam, użyłam wysuszacza (Sally Hansen Insta-Dri)
Zmywanie: bezproblemowe
Trwałość: u mnie trzydniowa

Uwielbiam czerwień na paznokciach!



Even though Rimmel seems to have swapped the Salon Pro series with Super Gel Nail Polish series (£5.99), the shade Rock N Roll is still available. Which is great cause it's a nice one!

Volume: 12 ml
Colour: elegant red
Finish: cream
Consistency:just right
Brush:broad, comfortable
Opacity: a two-coater
Drying time: not tested (I used Sally Hanses Insta-Dri quick dry top coat)
Removing: no problems
Durability: 3 days on my soft, weak nails

środa, 6 czerwca 2018

Masło kawowe z e-nauralne.pl

Kiedy robiłam w kwietniu zakupy na e-naturalne.pl, niezmiernie zainteresowało mnie masło kawowe ze względu na wspaniały, krótki skład w postaci oleju z nasion kawy arabskiej (Coffea arabica (coffee) seed oil ) oraz oleju roślinnego (hydrogenated vegetable oil). W głowie przeznaczyłam je do smarowania obszarów mojego cielska objętych cellu, ale wiem, że użytkownicy smarują nim też rejny podoczne w celu zredukowania worków. Ja nie próbowałam, bo mimo chronicznego niedosypiania nie borykam się z tym problemem. Cienie natomiast nie są mi obce, ale nie o tym traktuje dzisiejszy wpis.

Produkt można dostać w kilku pojemnościach:
50 g za 17,90 zł
100 g za 33,60 zł
250 g za 73,50 zł
500 g za 136,50 zł

Mnie 100 g wystarczyło na ponad cztery tygodnie cowieczornego smarowania.


Od producenta:

Masło kawowe wytwarzane jest na bazie oleju uzyskanego z tłoczenia nasion kawy arabskiej. Posiada intensywny aromat świeżo palonej kawy. Ma działanie nawilżające, zmiękczające i przeciwzapalne. Działa antyoksydacyjnie chroniąc skórę przed niekorzystnym wpływem wolnych rodników. Doskonały produkt zwalczający cellulit oraz chroniący przed szkodliwym promieniowaniem UV. Dzięki zawartości kofeiny pobudza krążenie w naskórku, tym samym poprawia odżywianie przez krew, zapobiega obrzękom, zmniejsza widoczność cellulitu. Aplikowane w okolicy oczu może zmniejszać poranną opuchliznę i rozjaśniać cienie.
Masło posiada miękką konsystencję, bardzo dobrze rozprowadza się na skórze i doskonale wchłania. Można je stosować zamiast balsamu oraz dla pobudzenia np. po porannym prysznicu. Ze względu na rozkład kwasów tłuszczowych nasyconych masło kawowe ma działanie osłaniające i ochronne na skórę – tworzy na jej powierzchni warstwę zapobiegającą odparowaniu wody z naskórka.

Zastosowanie 1. W kosmetyce: produkty nawilżające, odżywcze, antycellulitowe, do twarzy i ciała. 
Zalecane stężenie Do 100% może być stosowane bezpośrednio na skórę.
Przechowywanie W chłodnym i ciemnym miejscu, w szczelnie zamkniętym opakowaniu.
Rozpuszczalność W tłuszczach.
(klik do źródła)


Produkt zamknięto w zwykłym plastikowym pojemniku farmaceutycznym, charakterystycznym dla sklepu e-naturalne.pl. Rzeczywiście pięknie i intensywnie pachnie świeżo paloną kawą. Samo masło jest dość zbite, ale łatwo się rozsmarowuje pod wpływem ciepła palców, aczkolwiek pozostaje dość tłustym masłem i nie zmienia się w olejek.  Producent pisze o szybkim wchłanianiu - u mnie kosmetyk nałożony w małej ilości zostawiał na skórze wyczuwalny film - może nie bardzo tłusty, ale jednak odczuwalny. Obawiałam się czy ze względu na beżowy odcień masło będzie brudzić skórę (a tym samym ubrania), ale niczego takiego nie zaobserwowałam.

Jeśli chodzi o działanie, to ten produkt to prawdziwa nawilżająco-ujędrniająca petarda. Serio, smarowane miejsca były pięknie nawilżone nawet przez całą dobę, a skóra zrobiła się bardzo przyjemna w dotyku oraz była wyraźnie napięta. Redukcji cellu co prawda nie zauważyłam, ale kto wie, czy i to by nie nastąpiło, gdyby nie używać tego produktu przez przynajmniej pół roku? Po świetnych rezultatach uzyskanych po jednym miesiącu jestem skłonna wierzyć, że coś by się ruszyło. Na razie mam w kolejce do wykorzystania cztery inne kosmetyki antycellulitowe, ale potem wracam do masła kawowego i z pewnością rozpatrzę zakup pół kilograma tego cuda.

Serdecznie polecam. Znalazłam to masło na stronie sklepu przez przypadek i spontanicznie zdecydowałam się na testy, ale ogromnie się z tego spontanu cieszę.

poniedziałek, 4 czerwca 2018

Zdobycze maja.

W maju nie szalałam z zakupami. 

Powoli kończy mi się korektor pod oczy, więc poszłam do drogerii po nowy. W zasadzie planowałam kupić ostatnio popularny Conceal & Define z Revolution, ale w szafie marki były tylko ciemne odcienie; jasne zostały wymiecione. Postanowiłam zatem postawić na inne, nieznane m,i korektory. Potrzebne mi też były nowe patyczki do odsuwania skórek.


 A poniżej produkty, które były mi potrzebne podczas pobytu w Polsce. Sól do stóp Venus jest fajna, ale preparat na skórki Eveline oceniam jako dużo słabszy od Sally Hansen, a przy tym rozmiękcza mi nie tylko skóri, ale i płytkę paznokcia!



I na tym by się skończyły majowe zdobycze, gdyby Hexxana nie przysłała mi z ponad dwutygodniowym wyprzedzeniem niezwykle hojnego prezentu urodzinowego, wypełnionego pozycjami z mojej wish-listy:











Dzięki Asi mam materiał do notek do końca roku ;) Bardzo Ci dziękuję :*

piątek, 1 czerwca 2018

Podsumowanie zużyć maja.

Maj śmignął mi nie wiadomo kiedy. I, jak zaraz zobaczycie, przyniósł zaległości w pisaniu zaplanowanych notek, tak mi czas przeciekł przez palce. Połowę ubiegłego miesiąca spędziłam w pracy, a połowę w Polsce, ale nie na siedzeniu przed komputerem, stąd mało notek ;) 

Jeśli o zużycia chodzi, bywało u mnie więcej pustych opakowań...


Rzadko mi się zdarza, aby jakiś kosmetyk pielęgnacyjny przeterminował się w moich niewielkich zapasach, bo zazwyczaj trzymam rękę na pulsie. Niemniej terminu przydatności maski enzymatycznej Ava niestety nie dopilnowałam (szkoda, bo naprawdę chciałam ją porządnie przetestować, ale w międzyczasie wpadły mi do kosmetyczki nadprogramowe produkty tego typu, a twarz mam jedną) i ostatecznie zużyłam ją do ciała, ot żeby nie wyrzucać pełnego opakowania do kosza. Zatem na temat działania produktu się nie wypowiem, ale pewnie kupię go w przyszłości ponownie, jak "wyjdą" mi inne enzymatyki. Natomiast do serum z witaminą C tej samej marki raczej już nie wrócę. Szkód żadnych nie czyni, ale pod względem skuteczności nie może konkurować z LIQ PHARM; koło tego ostatniego nawet nie stało. Zresztą mam w planach rozwinąć swoją opinię w osobnym poście. Z probiotycznego kremu do twarzy z SPF30 Bandi byłam ogromnie zadowolona, czemu również chcę dać wyraz w osobnej notce. To samo tyczy się masła kawowego z e-naturalne.pl. Fantastyczne mazidło, któremu należy się dedykowany wpis pochwalny. W małej plastikowej butelce mieszkało serum do włosów marki Whamisa, które dostałam od Hexxany. Nie zauważyłam żadnego szczególnego działania na moje kłaki.



Dwa małe słoiczki zawierały w sobie odlewki, które podesłała mi Justyna. W jednym był krem rozświetlajacy Resibo, o którym nie wiem, co myśleć, bo nie czuję jeszcze potrzeby stosowania baz rozświetlających pod makijaż i na filtr, a na noc przecież używanie tego typu kosmetyków nie ma sensu. W drugim - krem tonujący Origins, który pięknie wyglądał tuż po aplikacji, ale niestety na mojej tłustej cerze bardzo szybko się wyświecał. Zużyłam też enzymatyczną maskę algową marki Lynia z e-naturalne.pl. Cudo! Cudo! Cudo! Pięknie pachnie ananasem, łatwo schodzi, zostawia skórę oczyszczoną, gładziutką, elastyczną, ściąga pory i koi naczynka. Ogromnie żałuję, że nie skusiłam się od razu na kilka opakowań, no ale nie wiedziałam, czego się spodziewać. Zużyłam też przyzwoity rumiankowy żel do mycia twarzy marki Sylveco (klik) oraz godny uwagi hydrolat z werbeny spod szyldu Mokosh (klik). Dalej, dosłownie wymęczyłam ogromną butlę szamponu dodającego objętości O'Herbal (klik). Ponieważ podrażniał mi skórę głowy, prałam w nim pędzle, a i całe ciało zdarzyło mi się nim umyć, bo tak nie mogłam się doczekać, aż się skończy. Olejek do włosów Alterry był w porządku. Moje proste, średnioporowate kłaki delikatnie nawilżał, ale najepiej sprawdzał się na suchych loczkach mojej córci stosowany jako odżywka po myciu - zmiękczał je, dociążał, nawilżał. Żel pod prysznic Isany niczym mi nie podpadł - nie był za rzadki (co u tej marki często ma miejsce), pięknie pachniał i nie wysuszał skóry. Za tę cenę czego chcieć więcej? Antyperspirant Adidas był OK; bez rewelacji, ale też bez rozczarowania.

Regularności wpisów nie obiecuję, ale zaległe notki prędzej czy później się tu pojawią. Czadowego czerwca Wam życzę! To mój najulubieńszy miesiąc w roku :)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...