czwartek, 16 sierpnia 2018

Guerlain, Rose Aux Joues, 03 Peach Party

Dziś nacieszymy sobie oczy luksusowym puzderkiem, które przywędrowało do mnie od Hexxany.

Zacznijmy od opakowania: w eleganckim kartoniku mieszka zamszowy futeralik (niestety mocno przyciąga kłaczki różnego pochodzenia), a w nim nasz skarb - czarne puzderko, wyposażone w róż, lusterko, (nieprzydatny) pędzelek oraz magnetyczne zamknięcie. 

Po otwarciu puzderka oczom ukazuje się piękne tłoczenie, a  w nos uderza zapach, który jest ponoć identyczny z aromatem sławnych meteorytów. Nie miałam okazji tego zweryfikować.


Wykończenie tego konkretnego różu jest satynowe, a sam kosmetyk jest średnio napigmentowany, co gwarantuje, że nie zrobimy sobie nim rumieńców widocznych z księżyca. Specjalnie zestawiłam go z Galifornią marki Benefit, żeby pokazać różnicę w pigmentacji.

Róż Guerlain ma suchą i pylącą konsystencję. Widocznie kruszy się pod najdelikatniejszym dotknięciem pędzla i trzeba trochę z nim popracować, żeby przykleił się do policzka, ale za to kładzie się na nim równą warstwą.  Z mojej tłustej cery kosmetyk ewakuuje się po jakiś pięciu godzinach. Robi to jednak równomiernie, bez plam i prześwitów.


Ostatecznie znalazłam temu różowi nowy, dobry dom. I nie przez jego suchość, kruszenie się czy nietrwałość (wszak noszę w pracy makijaż znacznie dłużej niż pięć godzin). Jako posiadaczka chłodnawej karnacji nie czuję się dobrze w różach wpadających w brzoskwinię. Na zdjęciach powyżej nie wyglądam w nim źle, to prawda, ale to jednak nie jest "to". A jeszcze jak da znać o sobie rumień, to te różne odcienie różowości nieładnie mi się na twarzy gryzą.

Mam nadzieję, że ten uroczy róż przyniesie nowej właścicielce trochę radości :)

wtorek, 7 sierpnia 2018

Podsumowanie zużyć lipca. Zakupy lipca.

Oj, zaczęło się na całego. A konkretnie - sezon turystyczny w Blackpool. Tak mnie wciągnął wir pracy, że przez ostanie dwa tygodnie czasem nie pamiętałam, jak się nazywam, i nie dało się wygospodarować tej godzinki na napisanie posta czy choćby przeczytanie paru stron książki. Gdzieś tam w międzyczasie jedynie czytywałam Wasze blogi. Do końca października będę żyć w takim niedoczasie, z utęsknieniem wypatrując choć kilku chwil oddechu. A że chyba właśnie taka chwila nadarza się teraz, piszę posta. Wszak tradycji musi stać się zadość - miesiąc bez choćby krótkiego podsumowania zużyć to miesiąc stracony ;)

Żel do higieny intymnej Vianka (klik) to jeden z moich ulubieńców w tej kategorii. Jest delikatny i nie podrażnia, za co niezmiernie go cenię. Polubiłam też emulsję do mycia twarzy tej samej marki (klik), która służyła mi głównie do porannego mycia twarzy, krem do rąk Eveline (będzie osobna notka; bardzo przyzwoity), dezodorant Fenjal, który daje mi ochronę w nocy podczas snu, oraz żel pod prysznic Isany - tani i dobry. Antyperspirant Rexona stress control był dużo lepszy od kulek tej marki, więc oceniam go pozytywnie. Maskę dyniową z Sephory dostałam od Agaty. Muszę przyznać, że ładnie oczyściła mi skórę i lekko ściągnęła pory, ale użycie kremu nawilżającego po zabiegu było konieczne. Balsam do ciała z Avonu, który kiedyś dostałam od kuzynki, zgodnie z moimi przewidywaniami ładnie pachniał, ale poza tym niewiele dobrego robił. Miniatur kremu SVR niestety nie mogłam przetestować, bo produkt zepsuł się w nieotwartych opakowaniach z dobrą datą...


Krem do rąk Eveline przez przypadek załapał się do drugiego zdjęcia. To moje zmęczenie i gapiostwo dają o sobie znać. W sezonie przespanie pięciu godzin to luksus; zazwyczaj muszę zadowolić się czterema, pracując przez pozostałe dwadzieścia... Poziom stresu - all time high.

Pianka pod prysznic Radox to kosmetyk, jak mawia Czarszka, w sam raz na raz. Myła dobrze, ale wysuszała skórę, a zapach miała mocno chemiczny. Nie zmartwiłam się, kiedy dobiłam dna.

Płyn do mycia pędzli marki Theatric z Rossmanna był niestety słaby - mocno perfumowany, a przy tym wysoce nieskuteczny. Obok alkoholu izopropylowego nawet nie stał...






 Po tych dwóch próbkach nie mam zbyt wiele do powiedzenia na temat kremu z Retinolem marki Norel. Nie podrażnił mnie. Witaminowy olejek pod oczy IOSSI, prezent od Justyny, służył mi doskonale przez ostatnie miesiące. Właśnie dobrałam się do drugiego opakowania i na pewno poświęcę mu osobny wpis pochwalny. Emma Hardie moringa balm, którego miniaturę dostałam od Hexxany, był bardzo przyjemny w stosowaniu. Pięknie pachniał i dobrze rozpuszczał makijaż twarzy (do oczu się raczej nie nadaje). Kosmetyk nie emulguje, ale mimo to nie zostawia na skórze irytującego, tłustego filmu.


Podkład Lily Lolo w odcieniu China Doll (klik) był moim pewniakiem na lato. Był wydajny, na skórze wyglądał bardzo naturalnie i widocznie jej służył, bo jakby mniej się zanieczyszczała. Moim zdaniem latem nie ma nic lepszego niż minerały!

Bibułki matujące Thearic w wersji różowej (klik) to  moje najukochańsze sebum-odsysacze na rynku. 

Wykończyłam niedostępną już w sprzedaży (wielka szkoda!) pomadkę Maybelline Color Whisper w odcieniu 160. Bardzo, bardzo lubiłam ten kolorek, jak i całą serię (klik).

Krem CC Olay to nic godnego uwagi (klik). Jak coś jest do wszystkiego, to.... 











***
Na samym początku lipca byłam na chwilę w Polsce na chrzcinach mojej słodkiej brataniczki. Zrobiłam wtedy krótki wypad do Rossmanna po niezbędniki (dosłownie!) i były to całe kosmetyczne zakupy lipca, bo już na inne nie miałam czasu:



No i wszystko. Do napisania, jakkolwiek nieregularne ono będzie ;)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...