środa, 29 lipca 2015

Bielenda, uszlachetniony olejek arganowy do oczyszczania i mycia twarzy +pro retinol

Z opakowania (nie dało się zrobić dobrego, wyraźnego zdjęcia, na którym widać by było wszystkie te informacje):


Preparat w formie lekkiego HYDROFILNEGO olejku przeznaczonego do OCZYSZCZANIA i MYCIA skóry twarzy, która w wyniku starzenia i czynników zewnętrznych traci swoją naturalną sprężystość, jędrność i elastyczność. Zawiera niezwykle efektywne połączenie łagodnych substancji myjących, szlachetnego olejku arganowego z bogactwem pro-retinolu, co sprzyja znacznej poprawie jakości naskórka, jego regeneracji i odbudowie. Wyjątkowa lekka olejowa formuła zamieniająca się pod wpływem wody w delikatną piankę, skutecznie rozpuszcza wszelkie zanieczyszczenia podatne na działanie tłuszczu i wody: zmywa makijaż, upłynnia sebum, oczyszcza skórę z zanieczyszczeń i odświeża ją. Olejek daje efekt satynowej miękkości naskórka, wygładzenia, nie obciąża skóry przy jednoczesnej natychmiastowej redukcji uczucia suchości i dyskomfortu.
Olejek współgra z naturalnym odczynem naszej skóry, nie wysusza jej i nie narusza jej naturalnej bariery ochronnej.
STOSOWANIE: zwilżyć skórę twarzy i dłoni. Nanieść na dłonie niewielką ilość olejku (1 dozę), równomiernie rozprowadzić na skórze aż do powstania delikatnej pianki, dokładnie spłukać skórę letnią wodą. W razie dostania się produktu do oczu, obficie przemyć je wodą.

Paraffinum Liquidum (Mineral Oil), Glycine Soya (Soybean) Oil, PEG-20 Glyceryl Trisostearate. Argania Spinosa Kernel Oil, Retinyl Palmitate, Tocopherol, Tocopheryl Acetate Elaeis Guineensis (Palm) Oil, Parfum (Fragrance)

Olejek kupiłam w Rossmanie na promocji i zapłaciłam za niego około 14 zł. Normalnie kosztuje 17,99 zł/140 ml. Przed zakupem sprawdziłam skład i świadomie zdecydowałam się na kosmetyk oparty o parafinę. Jeśli jak ognia unikacie tej substancji, ostrzegam. Ja uwielbiam wstępnie rozpuszczać makijaż olejkiem hydrofilnym, a akurat nie miałam możliwości zamówienia sobie ulubieńców z Biochemii Urody czy E-naturalnie, więc postawiłam na propozycję drogeryjną.

I powiem Wam, że sprawdza się wcale nieźle. Wprawdzie olejek nie przebija wspomnianych wyżej zawodników, to nie ta liga, ale jeśli potrzebne nam jest coś od ręki, co dostępne jest normalnie w drogeriach, czemu nie.

Ponieważ produkt bazuje na parafinie, jest wyraźnie tłustszy i cięższy od naturalnych odpowiedników. Jest też dość mocno perfumowany, a aromat mogę opisać jako ciężki, słodki i kwiatowy. W połączeniu z wodą olejek zamienia się w białą emulsję.

Producent w pierwszej kolejności obiecuję poprawę jakości naskórka. Cóż, po wspólnych 3,5 miesiącach (cowieczorne stosowanie) takiego działania nie zauważyłam, ale też i na nie nie liczyłam. W końcu jest to głównie produkt myjący, który ma krótki kontakt ze skórą. Trzeba myśleć realistycznie. Mnie zależało na kosmetyku, który wstępnie rozpuści makijaż, po czym szybka poprawka micelem i demakijaż skończony. I tu olejek Bielendy sprawdza się przyzwoicie, skutecznie rozpuszczając makijaż twarzy i pozbywając się sebum. Producent nie zaleca go do mycia oczu, ale ja się do tego zalecenia nie zastosowałam i nie miałam z tego tytułu większych nieprzyjemności w postaci podrażnień. Niestety w przypadku makijażu oczu olejek nie dorównuje naturalnym kolegom i zawsze robi mi się panda,z którą szybko rozprawiam się micelem. Parafina zawarta w składzie nie spowodowała u mnie wysypu, ale zawsze dobrze spłukiwałam olejek wodą, po czym przecierałam twarz micelem. Warto dodać, że kosmetyk nie wysusza skóry i nie odczuwam żadnego ściągnięcia czy suchości po zastosowaniu produktu.

Cieszę się, że przetestowałam ten kosmetyk. Mam łatwo dostępną, drogeryjną alternatywę dla ukochanych naturalnych olejków hydrofilnych na czasy, kiedy z różnych powodów nie mogę ich sobie zamówić. Ba! Bielenda zadowoliła mnie na tyle, że kupiłam ich kolejny olejek hydrofilny, tym razem w wersji sebum control. Jestem ciekawa, jak sprawdzi się ten  gagatek, bo składy dość znacząco się różnią...

czwartek, 23 lipca 2015

Max Factor, Masterpiece Max high volume & definition mascara

Tusz, który dziś opisuję, to swojego rodzaju powrót do przeszłości. Uwielbiałam go na początku studiów i zapisał się w mojej pamięci jako prawdziwy pogrubiający cudotwórca. Jednak po zużyciu dwóch czy trzech tubek z niego zrezygnowałam, gdyż niestety nie jest to produkt długowieczny (i wtedy, i teraz był zdatny do użytku przez około 2,5 miesiąca, potem wysycha), a jako studentkę nie było mnie za bardzo stać na wydawanie prawie 60 zł na jedno mazidło co 2-3 miesiące. Czy miłe wspomnienia przekuły się na rzeczywistość te kilka lat później? I tak, i nie.


Czarno-złote opakowanie maskary wygląda schludnie i elegancko. Right up my alley. Dalej, mamy tu silikonową, średniej wielkości szczoteczkę, która ładnie rozczesuje rzęsy, ale radzę za wszelką cenę unikać dziabnięcia się w oko. Mi się zdarzyło i naprawdę nie było to przyjemne.

Jeśli chodzi o kolor, wybrałam wersję Black Brown i rzeczywistość odpowiada nazwie. To taka brązowa czerń właśnie, świetny odcień do neutralnego makijażu oka. Dużą zaletą tuszu jest fakt, że nie ma tendencji do osypywania czy rozmazywania się, ale za to dość trudno się go zmywa. Ja sięgam po prostu po olejek zamiast męczyć się z micelami. Dobre dwufazy też powinny się sprawdzić.


Efekty? Bardzo dobre, ale nie fantastyczne. Jest rozdzielenie i wydłużenie; jest delikatne pogrubienie. Efektu sztucznych rzęs na takich rzęsach, jak moje nie da się uzyskać.

Moim zdaniem Masterpiece Max to bardzo dobry, trwały tusz dający przyzwoity efekt, jednak ze względu na szybkie wysychanie uważam, iż nie jest warty prawie 60 zł. Za to kupiony na promocji - jak najbardziej. Zapewne jeszcze się spotkamy.

wtorek, 21 lipca 2015

Revlon, Super Lustrous Lipstick, 424 Amethyst Shell (pearl)

Linia pomadek Super Lustrous Revlonu jest ponoć na rynku od siedmiu dekad i liczy 82 kolory w czterech wykończeniach (kremowym, matowym, perłowym i błyszczącym). Można zatem powiedzieć, iż jest to kosmetyk kultowy. A ja czasem jestem łasa na testowanie kultowych produktów. Tutaj niestety robiłam zakupy w pośpiechu, nie zmacałam testera i nie zauważyłam, że chwytam za pomadkę o perłowym wykończeniu. Falstart! Będę musiała kiedyś kupić (7,99 funtów) inną szminkę z tej linii, bo nie cierpię na sobie tego akurat wykończenia...


Złoto-czarne opakowanie jest eleganckie i bardzo cieszy oko. Pomadka jest bezzapachowa. Sztyft nie jest ani twardy, ani miękki. Pigmentację można określić jako dobrą, a intensywność koloru budujemy przez dokładanie warstw. Trwałość na ustach w moim przypadku wynosi bez jedzenia i picia około 3 godziny.

424 Amethyst Shell to cukierkowy róż. Bardzo ładny. I tylko to perłowe wykończenie jest dla mnie nie do przeskoczenia, ale tu mogę winić wyłącznie siebie i swoją nieuwagę podczas zakupów. 


Jeśli, jak ja, nie lubicie perłowych pomadek, zalecam podczas zakupów szminek z tej linii bardzo uważnie przyjrzeć się małej nalepce na spodzie pomadki, gdzie producent małym druczkiem określa wykończenie. Sama mam nauczkę na przyszłość...

niedziela, 19 lipca 2015

Essie, Strut Your Stuff

Kolejny prezent od Słomki :) Dziękuję :*

Dostępność: Hebe, Superpharm, online
Cena: ok. 35 zł
Pojemność: 13,5 ml
Kolor: żywy turkus
Wykończenie: krem
Konsystencja: rzadkawa
Pędzelek: szeroki - wersja europejska
Krycie: dwuwarstwowiec
Wysychanie: kilkanaście minut
Zmywanie: bezproblemowe
Trwałość: pierwsze odpryski pojawiły się trzeciego dnia



Availability: Boots
Price: GBP 7.99
Volume: 13.5 ml
Colour: turqoise
Finish: cream
Consistency: thinnish
Brush: broad, very comfortable
Opacity: a two-coater
Drying time: about 15-20 minutes
Removing: no problems
Durability: 3 days

piątek, 17 lipca 2015

Micele dwa: L'Oreal, Skin Perfection Micellar Water vs. Garnier, Micellar Cleansing Water

Nie wiem, czy wiecie, ale w UK wody micelarne pojawiły się kilka lat później niż w Polsce. Serio, nie żartuję niestety. Ponieważ szczerze nie znoszę mleczek do demakijażu, przez kilka lat micele sprowadzałam z naszego kraju. Do tej pory moim ulubieńcem była woda micelarna Bourjois, ale muszę przyznać, że propozycje L'Oreal i Garnier sprawują się równie dobrze, a do nich mam teraz lepszy dostęp niż do Burżujka.

Swoje butle kupiłam w drogerii Savers za 2,99 funtów każda. A różnią się pojemnością - micel L'Oreal o pojemności 200 ml kosztuje tyle samo, co odpowiednik Garniera o pojemności 400 ml.


Oba micele zostały zapakowane w plastikowe, przezroczyste butelki z klapką. Butelka od L'Oreal jest płaska i prostokątna; opakowanie Garniera to fajna, pękata butelczyna. Żadna z butelek nie sprawia problemów przy dozowaniu produktu - otwory nie są za duże. Oba micele mają postać przezroczystej wody.

Porównując składy obu produktów zauważymy, że są one niemal identyczne. Jedynie jeden ze składników, Poloxamer 184, w micelu L'Oreal jest na czwartym, a u Garniera na szóstym miejscu w składzie.


W działaniu obu produktów nie ma praktycznie żadnej różnicy. No, może micel L'oreal o sekundę szybciej rozpuszcza makijaż oka niż brat z Garniera (brat, bo Garnier należy przecież do koncernu L'Oreal). Przy obu potrzebuję po płatku na każde oko i dwa płatki na twarz, aby usunąć makijaż do czysta. Produkty ładnie odświeżają skórę nie pozostawiając lepkiego filmu. Najbardziej jednak lubię stosować je do "poprawek" po wstępnym rozpuszczeniu makijażu olejkiem hydrofilowym. Wtedy wystarczy mi jeden nasączony micelem płatek i buzia i oczy są czyste.

Oba micele sprawdzają się u mnie tak samo dobrze, dlatego zapewne pozostanę przy Garnierze, który wychodzi o połowę taniej od swojego niemal identycznego odpowiednika z L'Oreal.

środa, 15 lipca 2015

Earthnicity, próbki podkładów Biscuit i Sunrise - pierwsze wrażenia

 Dziś pozostanę jeszcze w temacie kosmetyków mineralnych.

Kiedy robi się ciepło, chętnie zamieniam klasyczne podkłady na minerały. Taki makijaż przede wszystkim jest lekki i pozwala skórze oddychać, dzięki czemu w moim przypadku produkuje ona nieco mniej sebum w nieco wolniejszym tempie. Licząc na znalezienie podkładu idealnego dla siebie (choć lubię swój podkład z Lily Lolo) i mając ochotę na poznanie czegoś nowego kilka miesięcy temu zamówiłam sobie różne próbki różnych formuł różnych marek. 

Jeśli chodzi o Earthnicity, na chybił-trafił uznałam, że odcienie na poziomie Alabaster czy Porcelain będą dla mnie za jasne i wybrałam do wypróbowania Biscuit oraz Sunrise. Niestety z kolorami nie trafiłam (są za ciemne), co nie oznacza, że nie przetestowałam produktów. Każdy sampler wystarczył mi na około 10 dni codziennego stosowania. Aplikowałam zwykle dwie cienkie warstwy.


Tu ciekawostka: w Polskim sklepie z ofertą Earthnicity (klik) wybierać można spośród dwunastu odcieni. Brytyjski sklep marki (klik) sprzedaje ich tylko dziesięć i to właśnie Biscuit i Sunrise nie załapały się do brytyjskiej oferty. Osobiście jestem tym faktem bardzo zaskoczona, bo moim zdaniem dziesięć odcieni to o wiele zbyt mało.



Polski dystrybutor udziela nam o podkładach Earthnicity takich informacji:

86,99 zł
HIT NA LATO
Podkłady mineralne Earthnicity zapewnią skórze matowe wykończenie, dające niezwykle naturalny efekt, który utrzymuje się cały dzień. Ponadto gwarantują stabilną ochronę przed promieniami UVA i UVB, ponieważ zawierają one naturalny filtr przeciwsłoneczny na poziomie SPF 15. Kosmetyki są odporne na wodę, dzięki czemu ochronią cerę przed niebezpieczeństwem poparzeń i zagwarantują trwałość makijażu nawet podczas deszczowej pogody.

Dzięki połączeniu naturalnych składników i lekkiej formuły, zapewnisz skórze swobodne oddychanie - zmniejszysz tym samym ryzyko zatkania porów i powstawania zaskórników. Zawartość tlenku cynku i dwutlenku tytanu wycisza stany zapalne i łagodzi podrażnienia. Idealne rozwiązanie dla alergików i osób cierpiących z powodu zmian skórnych, ze względu na krótką listę bezpiecznych składników. Sypka formuła z zawartością tlenku cynku oraz brak fazy wodnej zmniejszają ryzyko rozwoju bakterii, co jest niezwykle ważne w leczeniu wszystkich odmian trądziku. Produkty nie są testowane na zwierzętach i bez obaw mogą być stosowane przez wegan.

Dewizą kosmetyków mineralnych Earthnicity jest minimalizm. Łączą one w sobie prostotę i są polecane dla wszystkich kobiet, niezależnie od karnacji czy typu cery. Charakteryzują się prostym składem; zawierają jedynie mineralne pigmenty. Nie ma mowy o parabenach, konserwantach i innych drażniących substancjach czy sztucznych barwnikach. Szybka i łatwa aplikacja pozwala na szybkie wykonanie makijażu, który dobrze pokrywa niedoskonałości oraz jest bardzo trwały. Jest to bezapelacyjny przełom w makijażu, który pozwoli niejednej z nas zachować świetny wygląd przez cały dzień bez zbędnych wyrzeczeń. Gorąco polecany miłośniczkom eleganckiego szyku i naturalnego wyglądu.

Brzmi świetnie, ale nie wszystkie te obietnice pokrywają się z rzeczywistością. Zacznijmy od tego, że podkłady nie dają matowego wykończenia na skórze. Wręcz przeciwnie, są satynowe, niemal rozświetlające. Wygląda to bardzo ładnie i naturalnie, ale do matu na twarzy tu daleko. Satynowość utrzymuje się na mojej tłustej skórze przez przynajmniej 5-6 godzin i nie zmienia się w smalcowaty poblask. Podkłady nawet po tych kilku godzinach wyglądają ładnie i dość świeżo, co trudno mi uzyskać w przypadku zwykłych podkładów płynnych. W razie potrzeby wystarczy lekko tu i tam docisnąć bibułkę matującą i makijaż wygląda dobrze. Na mojej twarzy podkłady te nie wykazywały tendencji do ciastkowania w miarę produkcji sebum, co uważam za naprawdę ogromny plus. Ani razu również nie zebrały mi się w żadnych liniach czy załamaniach na skórze, ani w porach. A czytałam, że minerałki tak czasem potrafią. Co do ochrony przeciwsłonecznej, dla mnie SPF 15 to za mało, więc podkłady aplikowałam na matujący filtr Vichy SPF 50. Producent obiecuje też wodoodporność produktu - tego nie weryfikowałam, ale przyznam, że trudno mi w nią uwierzyć.

Dalej producent obiecuje, że produkt nie wywoła żadnych podrażnień, alergii, ani nie zapcha porów. Rzeczywiście większych problemów skórnych podczas stosowania produktów nie miałam. Jedynie po pierwszych dwóch aplikacjach wyszedł mi na twarz rumień, ale być może cera musiała się przyzwyczaić do regularnego maziania pędzlem kabuki. Po tych dwóch razach wszystko już było w porządku w rumieniowym aspekcie.

Podkłady mają bardzo lekkie krycie, więc osobom z problemami do ukrycia gorąco polecam zastosowanie korektora. Zwykle aplikowałam na twarz dwie warstwy podkładu, a poziom uzyskiwanego krycia oceniłabym może na 10-15%. Dołożenie trzeciej warstwy specjalnie wiele nie zmieniało. Mi ten fakt nie przeszkadzał, bo rzeczywiście wolę zakryć niedoskonałości korektorem zamiast "tynkować" całą twarz, ale też nie mam tych niedoskonałości tak wiele. Stosuję podkłady do wyrównania kolorytu skóry, a nie zakrycia problemów. I takim osobom ten podkład polecam. Jeśli szukacie większego krycia, tu go nie znajdziecie:

 Jak widać Biscuit jest dla mnie za ciemny i za różowy, a Sunrise za ciemny.

Próbki pokazały mi, że podkłady Earthnicity są w prządku (nawet jeśli nie trafiłam z odcieniami), o ile nie oczekujecie dużego krycia od podkładu. Jednakże podobnie sprawuje się u mnie tańszy o około 20 zł podkład Lily Lolo - uzyskuję nim bardzo podobny efekt. Z tego tytułu pełnowymiarowego podkładu Earthnicity nie kupię, bo po co przepłacać.

niedziela, 12 lipca 2015

Róże Annabelle Minerals (Romantic, Sunrise, Nude, Coral, Honey, Rose) - porównanie, słocze i pierwsze wrażenia.

Mam wrażenie, że minerały spod szyldu naszej rodzimej marki Annabelle (klik) rozpanoszyły się w blogosferze. I dobrze, czemu nie. Kiedy czytałam kolejne i kolejne pochlebne opinie, rosła we mnie chęć wypróbowania zwłaszcza podkładów. Nie o nich jednak będzie dziś mowa. Bowiem zamawiając interesujące mnie próbki, za niecałą dyszkę dorzuciłam do zakupów też wzornik odcieni róży. 

Wzornik wygląda tak, że dostajemy sampler każdego różu w woreczku strunowym. Zdawać by się mogło, że w środku nie ma dużo produktu, ale to złudzenie. Do jednorazowej aplikacji potrzebujemy naprawdę niewielkiej ilości proszku, a więc nawet taki sampler wystarczy na zaskakująco długi czas.

W ofercie marki Annabelle znajduje się sześć odcieni różów:


Muszę przyznać, że niektóre z nich są naprawdę niebanalne. Myślę, że każdy znajdzie coś dla siebie. Dodam też, iż w moim odczuciu ich cena (niecałe 40 zł) nie jest wygórowana, a wręcz konkurencyjna na rynku kosmetyków mineralnych.

Proszki są dobrze napigmentowane, więc nie należy przesadzać z ilością, żeby nie zrobić sobie na polikach efektu matrioszki, choć moim zdaniem nie z każdym kolorem udałoby się ten efekt uzyskać. Mogę się jednak mylić. Może po prostu tylko na mojej twarzy niektórych odcieni nie widać, a u Was będzie inaczej.

Produkty na starcie zapuntkowały u mnie tym, że są dość kremowe, mają odpowiednią przyczepność do pędzla i skóry, nie osypują się i dają się bardzo ładnie rozetrzeć na policzkach nie tworząc plam ani prześwitów.

Do zdjęć nałożyłam większą ilość produktu niż zwykle, żeby lepiej uchwycić efekt aparatem. 


Róż Honey oczami producenta: Róż mineralny w ciepłym, ceglastym odcieniu. Idealny do stosowania jako bronzer. Mi osobiście ani trochę nie przypadł do gustu. Jak dla mnie ten kolor jest dziwny, zbyt ciepły na bronzer. Nie zgodzę się, że jest ceglasty. Ja tu cegły nie widzę, prędzej musztardę. Moim zdaniem nie imituje koloru opalenizny. Możliwe jednak, że po prostu tylko na mnie tak dziwacznie wygląda i nie pasuje do moich naczynek i ogólnego odcienia skóry.


Opis różu Sunrise, czyli Róż mineralny w odcieniu brzoskwiniowym, idealnie oddaje rzeczywistość. Bardzo ładna, klasyczna brzoskwinia dla miłośniczek ciepłych policzków. Nie do końca moje klimaty, bo wolę chłodniejsze odcienie, ale doceniam jego niewątpliwy urok.


Coral z kolei, czyli jak chce producent Róż mineralny w zdecydowanym, karmazynowym odcieniu, ma bardzo mylącą nazwę, bo koralu w nim nie ma. Każdy opisuje ten kolor inaczej; ja widzę tu brąz z domieszką czerwieni. Moim zdaniem to najbardziej oryginalny odcień w palecie. Zaskakuje mnie w nim to, że na słoczach na ręce wygląda na chłodny, a na mojej twarzy bardzo się ociepla.


Rose, czyli według producenta Róż mineralny w odcieniu lilaróż, to kolorystycznie mój ulubieniec. Ani ciepły, ani chłodny, bardzo ładnie ożywia twarz. Mam wrażenie, że ubrana w niego wyglądam młodo i świeżo. Zdjęcia chyba to potwierdzają?


Delikatnego, chłodnego różu Romantic, jak opisuje go producent, z kolei prawie na mnie nie widać. Ma niemal identyczny odcień, co towarzyszący mi na co dzień rumień, więc po prostu gubi się na mojej cerze. Uważam, że jest to dobry  kolor dla prawdziwych bladziochów.


Odcień Nude, przez producenta opisywany jako Róż mineralny w odcieniu przygaszonego, pudrowego różu, jest kolorem najbardziej uniwersalnym. Będzie dobrze wyglądać na większości karnacji i pasować niemal do każdego makijażu. Niestety i on gubi się gdzieś w moim rumieniu...

Róże Annabelle nosiłam na polikach non stop przez około miesiąc, a wciąż mam sporą ilość produktu w woreczkach. Odkryłam jedną, ale sporą w moich oczach wadę kosmetyku: na mojej tłustej cerze róże trzymają się niestety jedyne 4-5 godzin, po czym znikają bez śladu, niezależnie od tego, czy aplikowałam je na podkład mineralny, czy płynny. To dla mnie za krótko, bo nie mam w zwyczaju dokładać różu na policzki w ciągu dnia. Doceniam fakt, że kosmetyk ulatnia się równomiernie bez tworzenia plam i prześwitów, ale w najbliższej przyszłości nie planuję zakupu własnego słoiczka. Może kiedyś skuszę się na Rose. Może z czasem moja cera przestanie się aż tak przetłuszczać, co wpłynie na wzrost trwałości tych różów? Kto wie.

Zapomniałabym. Róże mają zdrowo matowe wykończenie.

czwartek, 9 lipca 2015

Sleek, Face Contour Kit (Light)

Paletkę Face Contour Kit dostałam dawno temu od Lady In Purplee (:*).

Producent zapakował kosmetyk w charakterystyczną dla marki, solidną plastikową kasetkę z lusterkiem. Kasetka jest podzielona na dwie części: większa to puder bronzujący, a druga - rozświelacz.


Oba kosmetyki są drobno zmielone i nie wykazują większych tendencji do kruszenia czy osypywania się. Z tego też tytułu są bardzo wydajne (tak wydajne, że zapewne w końcu wyrzucę paletkę ze względu na jej wiek - wątpię, że uda mi się ją zużyć). Nie tworzą plam przy aplikacji, łatwo je rozetrzeć i trzymają się na moich tłustych policzkach cały dzień.

Bronzer jest dość ciepły i nada się raczej do imitowania opalenizny niż do konturowania. Ja po prostu stosuję go zamiast różu, jeśli chcę sobie w danym makijażu ocieplić buzię, bo nie opalam się i nie czuję potrzeby dorabiania sobie opalenizny kosmetykiem. Dziwnie bym się czuła po prostu.

Rozświetlacz jest boski. Ma kolor szampana i daje na policzkach efekt tafli bez wkurzających drobinek. Naprawdę udana propozycja.


Nie mam zastrzeżeń do jakości kosmetyków; uważam jednak, że nazwa paletki (face contour kit) jest myląca. Wszak pudry do konturowania powinny być chłodne i dawać efekt cienia na twarzy. I taki też puer konturujący widziałabym tu chętniej niż ten ciepły bronzer. Co do rozświetlacza - życzyłabym sobie, żeby ten boski maluch był dostępny w sprzedaży osobno, bo to naprawdę dobry kosmetyk jest.

wtorek, 7 lipca 2015

Essie, Watermelon

Słomka chyba siedzi mi w głowie, bo dostałam od niej kolejny lakier Essie, który był na mojej prywatnej wish-liście :) Dziękuję :*

Dostępność: Hebe, Superpharm, online
Cena: ok. 35 zł
Pojemność: 13,5 ml
Kolor: czerwony koral
Wykończenie: krem o wysokim połysku
Konsystencja: w sam raz
Pędzelek: szeroki - wersja europejska
Krycie: dwuwarstwowiec
Wysychanie: kilkanaście minut
Zmywanie: bezproblemowe
Trwałość: 4 dni, co na moich miękkich paznokciach jest świetnym wynikiem



Availability: Boots
Price: GBP 7.99
Volume: 13.5 ml
Colour: reddish coral
Finish: high shine cream
Consistency: just right
Brush: broad, very comfortable
Opacity: a two-coater
Drying time: about 15-20 minutes
Removing: no problems
Durability: 4 days

niedziela, 5 lipca 2015

Liebster Blog Award

Na tego TAGa odpowiadałam na blogu kilkakrotnie na przestrzeni kilku ostatnich lat. Tym razem do tablicy wywołały mnie Kasia oraz Anastazja. Chętnie odpowiem na pytania Dziewczyn, ale tym razem swoich już nie będę układać ani nikogo tagować, bo raz, że wymyślałam kilkakrotnie po 11 pytań a dwa nie wiem, kto już brał udział w zabawie, a kto nie - ostatnio TAG ten przewija się na mojej liście czytelniczej, a obserwuję sporo blogów i nie mam czasu na ich wertowanie i weryfikowanie, kto brał udział w zabawie, a kto nie. Proszę o wyrozumiałość :)

Do dzieła!

Pytania od Kasi.

1. Co chciałabyś robić w życiu?
Rozwinąć swój biznes (otworzyliśmy pensjonat w Blackpool, zapraszam!), ponownie zostać mamą, pisać nadal bloga i może napisać w końcu książkę.

2. Dlaczego prowadzisz bloga?
Przyjaciółki w Polsce, a tu nie znam nikogo podzielającego moją pasję. A przecież muszę się gdzieś wygadać na temat kosmetyków ;) Poza tym blog to dla mnie codzienny kontakt z językiem polskim i źródło nowych, cennych znajomości.

3. Gdybyś mogła spełnić jedno życzenie, co by to było?
Żeby moi najbliżsi żyli jak najdłużej w jak najlepszym zdrowiu.

4. Jedna cecha charakteru, którą w sobie najbardziej cenisz.
Pracowitość.

5. Jedna cecha charakteru, której u siebie najbardziej nie lubisz.
Niecierpliwość. Nie lubię na nic długo czekać a poza tym łatwo się niecierpliwię, kiedy córcia jest w moim odczuciu niegrzeczna.

6. Jeden element Twojego wyglądu, który podoba Ci się najbardziej?
Mam ładne usta.

7. Jeden element Twojego wyglądu, który chciałabyś najbardziej zmienić?
Chciałabym nie mieć tendencji do tycia w brzuchu i boczkach. 

8. Miejsce na ziemi, w którym chciałabyś mieszkać najbardziej.
Polska. Serio.

9. Książka, która wpłynęła na Twoje życie.
Seria o "Harrym Potterze", bo zadecydowała o moim zamiłowaniu do fantastyki jako gatunku.

10. Film, który wpłynął na Twoje życie.
Chyba jeszcze takiego nie obejrzałam...

11. Osoba, która ma na Ciebie największy wpływ.
Mój partner. Oboje jesteśmy uparci, więc często jesteśmy zmuszeni szukać jakiś kompromisów. 



Pytania od Anastazji:

1. Dokąd pojedziesz w wymarzoną podróż? 
Na Karaiby. Stamtąd pochodzi mój facet.

2. Jaką książkę możesz polecić na czas plażowania?
Hm, nie trafiłam ostatnio na nic z kategorii "lekkie i przyjemne" (moja ostatnia lektura traktowała o życiu w getcie warszawskim), więc na ten moment nic nie przychodzi mi do głowy...
   
3. Mam słabość do... 
Słodyczy i słonych przekąsek niestety.

4. Jakie jest Twoje życiowe motto, maksyma, którą się kierujesz? Twoja wartość nadrzędna.
 Nic nie jest w życiu tak ważne, jak Rodzina.
 
5. Co uważasz za swoje największe osiągnięcie w życiu?
Ją:


Mam nadzieję, że uda mi się wychować córeczkę na dobrego, wartościowego człowieka.


6. Ile czasu spędzasz na tworzeniu nowych wpisów blogowych? 
Zależy jakie to wpisy. Jedne potrafię napisać w kilka-kilkanaście minut (na przykład lakierowe), inne zajmują kilka godzin (denka, szersze przeglądy). Dużo czasu zajmuje ogarnięcie zdjęć. Z racji prowadzenia pensjonatu i bycia mamą mam ograniczony czas na blogowanie i bywa, że muszę sprężać się z pisaniem. Bywa też, że przez kilka dni z rzędu nie mam czasu na napisanie posta lub jestem zbyt zmęczona, żeby sklecić przyzwoicie brzmiące zdania. Kiedy tylko mogę (czyli mam czas i wyrobioną opinię), staram się pisać "na zapas".

7. Jakie czasopisma czytasz?
Od czasopism zdecydowanie wolę książki, najchętniej fantasy i historyczne. Czasem kupuję brytyjskie magazyny kobiece, kiedy są w nich jakieś ciekawe dodatki.

8. Z jakim bohaterem filmu/serialu utożsamiasz się?
Kiedy byłam dzieckiem, chciałam być Czarodziejką z Księżyca. Od tamtego czasu jednak nie było takiego filmowego lub serialowego bohatera, z którym bym się utożsamiała.

9. Wypoczynek nad morzem czy w górach?
Zdecydowanie w górach. Uwielbiam się po nich włóczyć.

10. Czynność, której nie znosisz wykonywać.
Sprzątać łazienki...

11. Gdybyś miała możliwość zamieszkania w innym kraju, jaki byłby to kraj i dlaczego?
Polska, serio. Ustawicznie tęsknię za rodziną i przyjaciółmi i chciałabym być bliżej nich. Poza tym w UK od jakiegoś czasu jest swojego rodzaju nagonka na imigrantów, co sprawia, że nie czuję się tu jak w domu. 



Mam nadzieję, że nie zanudziłam Was swoimi odpowiedziami. Miłej niedzieli!

sobota, 4 lipca 2015

Bourjois, Color Boost, Glossy Finish Lipstick, 02 Fuchsia Libre & 04 Peach on the Beach

Dzisiaj przedstawię Wam dwie szminki w formie kredki, które kupiłam za około 8 funtów za sztukę w czasie, kiedy zaczął się boom na tego typu pomadki . Wybrałam dwa odcienie: delikatną brzoskwinię oraz soczystą fuksję. Dziś o tej serii nie jest już głośno, ale moim zdaniem warto ją przypomnieć, gdyż są to naprawdę niezłe kosmetyki.


Pomadki są wykręcane, a forma kredki daje większą precyzję podczas aplikacji kosmetyku. Sztyft jest w obu przypadkach miękki (brzoskwinia ma bardziej miękki sztyft niż fuksja) i produkty nakładają się na usta równomierną, kremową warstwą. Dają mocne krycie. Pachną nieco plastikowo, dziwnie.

 Peach on the Beach to rozbielona brzoskwinia


Jeśli o wykończenie chodzi, mamy tutaj dwa w jednym. W moim przypadku przez około pierwsze dwie godziny po aplikacji usta są błyszczące, a potem na wargach zostaje barwnik (jakby pomadka była hybrydą błyszczyka i staina) i zaczyna się panowanie matu. W tym pierwszym etapie kosmetyk ma tendencję do brudzenia szklanek; po zejściu błysku brudzenia już tak nie zauważam. Pomadki nie wysuszają ust.

Fuchsia libre to soczysta fuksja, w której ja widzę malinowe nuty

Trwałość pomadek to cecha indywidualna. Wszystko zależy od tego jak często gadamy/jemy/pijemy/palimy papierosy. Ja muszę w obu przypadkach nanosić poprawki po około czterech godzinach (niezależnie od koloru trwałość jest podobna), co jest dla mnie bardzo dobrym wynikiem. Pomadki zazwyczaj zjadają się od środka ust.

środa, 1 lipca 2015

Zużycia czerwca.

Po dużych czerwcowych zakupach przyszła pora na sporawe denko. Jak to jest, że im robię się starsza, tym zużywam więcej kosmetyków [co to będzie po trzydziestce, strach się bać]?

Z pielęgnacją sytuacja wygląda następująco:


Tak, znowu antyperspirant. Zużywam jedną kulkę miesięcznie, a nie stosuję jakiś szalonych ilości; takie moje zwyczajowe tempo. Tym razem Rexona, którą się nie zachwyciłam. Kulka delikatnie chroniła przez kilka godzin, później jednak potrafił pojawić się dyskomfort związany z mokrymi pachami. Balsam do ciała Baylis & Harding niewiele do mojego życia wniósł. Ani specjalnie nie nawilżał, ani ładnie nie pachniał (tzn. pachniał przyjemnie, ale słabiuteńko). Taki zwyklak jakich wiele. Miał dość wodnistą konsystencję i całkiem szybko się wchłaniał. Denerwowała mnie nakrętka, która wiecznie uciekała mi z dłoni. Zużyłam i zapomnę. No, zapamiętam, żeby kosmetyków tej marki nie kupować, ale to akurat był prezent. Z kolei olejek Wellness & Beauty z olejkiem z pestem mango i ekstraktem z papai (klik) sprawdził się u mnie świetnie jako podstawowy nawilżacz i natłuszczacz. Jest wprawdzie dość ciężki i zostawia na skórze wyczuwalny film, ale mi to nie przeszkadzało. Podoba mi się przyjazny skład, przyjazna cena i wakacyjny, owocowy zapach, choć był on dość intensywny. Na pewno będę do tego produktu wracać. Szampon Alberto Balsam z olejkiem z drzewa herbacianego kupiłam w "funciaku" do głębszego oczyszczania włosów i skalpu raz w tygodniu. Rzeczywiście był dużo mocniejszy od np. szamponów Alterry. Taki podstawowy szampon z SLSami, więc dobrze się pienił. Sprawdził się i nie wywołał u mnie łupieżu, co doceniam, bo wersja z zielonym jabłuszkiem tej samej marki spowodowała u mnie prawdziwy śnieg na skalpie i bardzo nieprzyjemne swędzenie. Płyn do higieny intymnej Facelle stosowałam zgodnie z przeznaczeniem. Był w porządku, ale wolę Lactacyd. Tu zdarzało mi się odczuwać czasem swędzenie intymnych okolic. Po niemal pólrocznej kuracji pożegnałam terapię korygującą z kwasem migdałowym super power mezo Bielendy (klik). W podlinkowanym poście opisałam poszczególne kosmetyki i efekty kuracji, więc zachęcam zainteresowanych do przeczytania notki. Powiem tylko, że byłam z kuracji zadowolona. Z żalem żegnam olejek śliwkowy i olejek z pestek malin kupione w ZSK. Stosowałam do twarzy i włosów, i oba sprawdziły się u mnie doskonale. Olejek śliwkowy naprawdę cudnie marcepanowo pachnie. Na wyjeździe w Polsce zużyłam trzy maski w płachcie marki Beauty Friends (wersje ziołową, cytrynową i witaminową), które dostałam od Hexxany. Doceniam wygodną w stosowaniu postać kosmetyków, ale po żadnej sesji nie odnotowałam zauważalnych zmian w stanie skóry. Nawet obiecywanego w każdym przypadku nawilżenia. Maski miały też dziwne, gorzkie zapachy. W czerwcu pożegnałam dwa świetne, mocznikowe kremy do rąk: moją ukochaną Isanę oraz Eveline extra soft (klik). Oba regenerowały suche placki na moich dłoniach i oba z czystym sumieniem polecam. Matujący filtr do twarzy Ziai SPF 50 niestety mnie nie zachwycił (klik). Wprawdzie chronił przez oparzeniami słonecznymi, ale zostawiał na twarzy koszmarnie tłusty film i makijaż nie chciał wyglądać na nim dobrze. Krem pod oczy Caudalie był dla mnie za lekki. Już po kilku godzinach noszenia makijażu zaczynałam odczuwać nieprzyjemne ściąganie skóry. Oliwkowe masełko Dr Organic kupiłam z myślą o skórkach i wcierałam je sumiennie w rzeczone rejony każdego wieczoru. Nie widziałam niestety widocznych efektów. Maska z glinką Bielendy (w saszetce) była poprawna, ale bez fajerwerków. Skóra została coś-tam oczyszczona, pory lekko ściągnięte, lecz czyste glinki działają lepiej.


Makijaż i paznokcie (oraz zabłąkana maska Beauty Friends - opinia powyżej):


Zielony zmywacz do paznokci Sally Hansen kupuję od czasu do czasu. Jest poprawny; robi robotę. Odżywka z jedwabiem Wibo służyła mi jako base coat. Chroniła paznokcie przed zabarwieniem, ale nie wpłynęła na zmianę ich stanu. Lakiery Miss Sporty w odcieniach 344 (klik) i 205 (klik) to kolejne ofiary moich szaleńczych mieszanek wynikających ze znudzenia posiadanymi kolorami. Maskarę Super Size Fat Lash (klik) marki Collection wyrzucam, bo nie chce mi się próbować z niej czegoś wykrzesywać. Wyblakły kolor, marny efekt - nie dla mnie te zabawy. O swoich doświadczeniach z próbkami podkładów mineralnych Earthnicity napiszę osobną notkę. Pierwsze wrażenia pozytywne. Last but not least, sławny Insta-Dri Sally Hansen. Działał świetnie (czyli szybko wysuszał większość lakierów) przez około 2/3 buteleczki, potem zaczął glucieć i ciągnąć się. Chyba wolę Poshe i Good to Go od Essie, choć Insta-Dri zły nie jest.

Gromadka zasiliła kosz, a ja zaczynam zbierać opakowania lipcowe :D
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...