wtorek, 30 czerwca 2015

Wellness & Beauty, olejek do ciała z olejkiem z pestek mango i ekstraktem z papai

Dziś gratka dla tych z Was, którzy uwielbiają olejki w pielęgnacji ciała, a przy tym lubią intensywne, owocowe, słodkie zapachy. Tadam! Perełka od Wellness & Beauty, dostępna w Rossmannie za 10,99/150 ml.

Kupiłam, bo spodobał mi się skład oparty o naturalne oleje, nie parafinę (olej słonecznikowy, olej rycynowy, ekstrakt z owocu papai, olej z pestek mango, olej ze słodkich migdałów, olej arganowy, witamina E, trójglicerydy, witamina C, kompozycja zapachowa), a przy tym olejki - dostępne są trzy warianty - są tańsze a większe pojemnościowo od olejów Alterry.


Produkt zapakowano do plastikowej buteleczki z pompką. Opakowanie jest lekkie, bezpieczne (nie zbije się nawet jeśli wyśliźnie się z dłoni) i funkcjonalne, pompka działa jak marzenie.

Z racji tego, że w składzie mamy dużo oleju rycynowego, który jest tłusty i ciężki, sama gotowa mieszanka do bardzo lekkiej nie należy. Na suchą skórę nie radzę nakładać. Po aplikacji na mokry naskórek też czuć na nim wyraźny film. Mi on absolutnie nie przeszkadza, ale uczulam, jeśli ktoś nie lubi. Obietnice producenta o szybkim wchłanianiu należy traktować z przymrużeniem oka...

Ta wersja pachnie mango i papają.W moim odczuciu zapach owoców jest wiernie oddany, ale bardzo intensywny. Dla mojego nosa przyjemny, ale co bardziej wrażliwe osoby ta intensywność może przytłaczać.

Z działania olejku byłam bardzo zadowolona; skórę miałam nawilżoną, natłuszczoną i elastyczną, czyli taką, jaka miała być. Produkt wystarczył mi na ponad miesiąc codziennego stosowania, a mógłby trwać i dłużej, tylko że nie nakładałam go szczególnie oszczędnie.

Polecam!
 

sobota, 27 czerwca 2015

Kosmetyczne zdobycze czerwca.

W czerwcu obchodzę urodziny. Dla niewiedzących a zainteresowanych - skończyłam 29 lat. W okolicach wspomnianego "wydarzenia" zawsze jestem w Polsce, a kiedy jestem w Polsce, zawsze korzystam z okazji i robię większe zakupy. Fakt, że zwykle dostaję w prezencie trochę kaski, ani trochę nie przeszkadza. Poza tym rodzina i przyjaciele znając moje zainteresowania też czasem podarują jakieś kosmetyczne smakołyki. Przygotujcie się zatem na spore ilości kosmetycznego dobra, om nom nom. Oczywiście w przyszłości część mazideł zostanie przeze mnie opisana.

Prezent od Hexxany:




Powiem tak: WOW. Asia naprawdę robi niespodzianki szyte na miarę.


Prezent od mojej Przyjaciółki (znamy się już 10 lat, jak ten czas leci!) w blogosferze ukrywającej się pod pseudonimem Słomka:


Od daaawna chciałam wypróbować ten peeling enzymatyczny. A lakier do ust ma fantastyczny kolor, bardzo dobrze w nim wyglądam, ale to jeszcze Wam pokażę.

Rossmannowe zakupy zasponsorowane przez mojego najmłodszego brata, a poczynione w cierpliwym towarzystwie Słomki i Kataliny:


Kilka ulubieńców (Lactacyd, kremy do rąk z mocznikiem i zmywacz do paznokci Isana, szampon i maska Alterry), kilka nowości (cała reszta), w tym ostatnio chwalony w blogosferze rozświetlający korektor Wibo, którego jestem bardzo ciekawa.

Część prezentowa za nami, pokażę Wam jeszcze typowe zakupy.


Natura:


Wiecie, była promocja -40% na kosmetyki do makijażu, jeśli kupi się dwie sztuki. Strasznie chciałam dorwać cudowną matową pomadkę Astor w odcieniu Cheeky Girl i dobrałam do niej nawilżający balsam koloryzowany tej samej marki, ale ten drugi pierwsze wrażenie zrobił na mnie negatywne. Płyn micelarny był przeceniony, a że nigdy nie miałam, przygarnęłam i go. Miniaturę kremu pod prysznic Nivea dostałam w prezencie.


Hebe:


Napaliłam się na szampony i odżywki Petal Fresh oraz antycellulitowy olejek Evree jak szczerbaty na suchary. Wzięłam też zachwalaną na blogach pastę Himalaya Herbals i przygarnęłam maskę do włosów, jako że na razie nie mam czasu na ich regularne olejowanie.


Po powrocie do UK skorzystałam też z promocji 2 for Ł10 na kosmetyki do ust i paznokci marki Revlon w drogerii Boots i wzięłam do wypróbowania ich nowość - szminki HD:



Jakby szminek było mi mało (never!), Justyna (Justita w blogosferze) miała do oddania kilka sztuk, które mi się od jakiegoś czasu pałętały po głowie:


No cóż, mam fazę na kolor na ustach, co zrobisz.

Czerwiec upłynął mi pod znakiem kosmetycznej rozpusty, więc w lipcu zapewne będę grzeczna.

czwartek, 25 czerwca 2015

Essie, Go Ginza

Lakier pochodzi z zestawu czterech miniaturek (5 ml każda) Essie z kolekcji Madison Ave-Hue, który dorwałam w Tk Maxx za 6,99 funtów.

Kolor: pastelowy, fioletowy róż
Wykończenie: krem
Konsystencja: w sam raz
Pędzelek: wąski, ale wygodny jak na miniaturkę
Krycie: dwuwarstwowiec
Wysychanie: nie testowałam, użyłam wysuszacza (Revlon)
Zmywanie: bezproblemowe
Trwałość: niestety na moich miękkich paznokciach zaczął odpryskiwać już drugiego dnia



This nail polish comes from a four-piece set from Madison Ave-Hue collection by Essie, which I bought in Tk Maxx for Ł6.99.

Colour: pastel purplish pink
Finish: cream
Consistency: just right
Brush: small and narrow but manageable
Opacity: a two-coater
Drying time: not tested (I used Revlon quick dry top coat)
Removing: no problems
Durability: only 2 days

poniedziałek, 22 czerwca 2015

Inglot, Sleeks Cream, 107

Błyszczyk kupiłam dość dawno temu, z ciekawości. Kosztował 25 zł/5,5 ml. I mimo że ma kilka wad, a do tego od błyszczyków wolę pomadki, paradoksalnie bardzo polubiłam ten produkt. Sama tego do końca nie rozumiem.


Wybrałam dla siebie odcień oznaczony numerkiem 107. Jest to dość intensywny, brzoskwiniowy róż. Zdecydowanie nie można go zaklasyfikować do rodziny nude. Opakowanie jest dość nietypowe. Mamy tu cieniutką, travel-friendly tubkę zakończoną na półokrągło, ale za to nakrętka jest z góry płaska i można postawić tubkę do góry nogami. Nietypowe rozwiązanie, nieprawdaż?

Co mi się w błyszczyku nie podoba? Po pierwsze, trochę zbiera się w bruzdach na wargach. Widać to z bliska, ale z normalnej odległości nie rzuca się to w oczy. Po drugie, błyszczyk potrafi rozlać się podczas aplikacji poza kontur ust, więc najlepiej wspomóc się konturówką. Nie nadaje się przez to do szybkiej aplikacji w biegu, oj nie. Bez lusterka ani rusz. Po trzecie, podczas dość częstego sięgania można szybko dostrzec ubytek w tubce. 


Przejdźmy jednak do pozytywnych stron produktu, które zadecydowały o mojej niewytłumaczalnej do niego sympatii. Bo przecież normalnie obraziłabym się na nieco problematyczne podczas aplikacji, zbierające się w bruzdach na ustach mazidło. Otóż, błyszczyk ma niezwykle komfortową formułę. W ogóle się nie klei, nie warzy na ustach i delikatnie nawilża naskórek. Nosi się go niezwykle przyjemnie. Poza tym pięknie waniliowo pachnie. Dodatkowo jest świetnie napigmentowany i kryjący. Krycie można budować dokładając warstwy, ale trzeba uważać z ilością - nadmiar na pewno zbierze się w bruzdach. Podoba mi się też efekt bezdrobinkowej tafli, jaki daje. No i w końcu odpowiada mi ten mały, gąbkowy aplikator. Nabiera odpowiednią ilość produktu i jest dość precyzyjny.

Trwałość raczej standardowa - bez jedzenia i picia produkt utrzymuje się na moich ustach do trzech godzin, w międzyczasie mocno ale równomiernie blednąc.

Nie wykluczam, że kiedyś skuszę się na jakieś inne odcienie :)

piątek, 19 czerwca 2015

Eveline, Extra Soft, Krem-koncentrat do rąk i paznokci 5% Urea

Osoby zaglądające tu regularnie wiedzą, że mam problematyczną skórę dłoni i uwielbiam kremy z mocznikiem, gdyż składnik ten mi akurat bardzo pomaga w doprowadzeniu dłoni do ładu. Mam swoich ulubieńców (Isana, Isana, love you), ale nie oznacza to, że nie pozwalam sobie na testy innych produktów. Tym oto sposobem kupiłam w Rossmannie za 5,59 złotówek kolejną propozycję Eveline. I po raz kolejny zostałam pozytywnie zaskoczona. Tu muszę nadmienić, że z jakiegoś niewytłumaczonego powodu nie ufam pielęgnacji tej marki, mimo iż większość ich kosmetyków się u mnie sprawdziła. Paradoks taki.


Biały krem o delikatnym kosmetycznym zapachu i konsystencji śmietanki Eveline zapakowało w biało-niebiesko-czerwoną tubkę z klapką. Kosmetyk szybko się wchłania, zostawiając na dłoniach ochronny, ale nietłusty i nielepki film.

W moim odczuciu krem spełnia większość obietnic producenta. Rzeczywiście przynosi natychmiastową ulgę suchej, ściągniętej skórze dłoni oraz przywraca jej miękkość i elastyczność. Poza tym wykazuje właściwości regenerujące; poradził sobie z egzemą między palcami. Jedyne, z czym sobie u mnie nie poradził, to zmiękczenie skórek wokół paznokci. Na te twarde, zadzierające się paskudy mało co działa (choć widzę pierwsze efekty stosowania olejku z Golden Rose) :/


Krem z mocznikiem Eveline serdecznie polecam, podobnie jak wersję Aksamitne Dłonie (klik).

poniedziałek, 15 czerwca 2015

Rimmel, Scandaleyes Waterproof Kohl Kajal, 004 Taupe

Kreska towarzyszy mi niemal w każdym makijażu; bez niej czuję się dziwnie. Do make-upu dziennego chętnie sięgam po kreseczki w odcieniach brązu. Jednym z produktów, który miał mi to zapewniać, jest kredka Rimmela z serii Scandaleyes. Kupiłam ją w drogerii Superdrug za około 5 funtów, bo słocz na ręce miał śliczny kolor.


Kredka jest miękka i nie szarpie powieki podczas aplikacji. Nie kseruje się też jakoś nadmiernie i jest w miarę trwała - u mnie potrafi przetrwać cały dzień.

Nie jestem jednak z niej zadowolona. Nie wiem, jak to się dzieje, ale o ile słocz na ręku jest świetny, intensywny, na oko kolor się nie przenosi. Zrezygnowałam ze stosowania kredki na górną powiekę, bo podczas aplikacji magicznie znika jej pigmentacja i intensywność, a tak delikatny efekt mnie nie satysfakcjonuje:


Znalazłam dla kredki inne zastosowanie - używam jej na dolną linię wodną przy makijażu typu smokey eye. Jak się okazuje, wbrew obietnicom producenta nie jest jednak wodoodporna, gdyż znika stamtąd po jakiś 5-6 godzinach.

Nie jestem z tego produktu zadowolona i tego konkretnego koloru nie polecam.

sobota, 13 czerwca 2015

Essie, Madison Ave-Hue

Lakier pochodzi z zestawu czterech miniaturek (5 ml każda) Essie z kolekcji Madison Ave-Hue, który dorwałam w Tk Maxx za 6,99 funtów.

Kolor: fuksjowy róż ze srebrnymi drobinkami
Wykończenie: z drobinkami
Konsystencja: w sam raz
Pędzelek: wąski, ale wygodny jak na miniaturkę
Krycie: dwuwarstwowiec
Wysychanie: nie testowałam, użyłam wysuszacza (Revlon)
Zmywanie: bezproblemowe
Trwałość: niestety zaczął odpryskiwać już drugiego dnia (ale to może być wina moich miękkich paznokci)



This nail polish comes from a four-piece set from Madison Ave-Hue collection by Essie, which I bought in Tk Maxx for Ł6.99.

Colour: fuchsia pink
Finish: glitter
Consistency: just right
Brush: small and narrow but manageable
Opacity: a two-coater
Drying time: not tested (I used Revlon quick dry top coat)
Removing: no problems
Durability: only 2 days on my soft nails

środa, 10 czerwca 2015

Maybelline, Color Sensational, 103 Iridescent Rose Diamonds

Wyznaję zasadę, że jeśli nosić nudziaki, to takie z kapką różu. Niestety nawet one (tzn. teoretycznie nie w odcieniu skóry, sprawiające, że usta całkowicie znikają z twarzy) czasem potrafią wyprać nas z koloru i w moim przypadku tak jest z pomadką Maybelline, którą dziś pokażę. Dostałam ją kawałek czasu temu od Hexxany.


Pomadkę zamknięto w ładnym dla oka opakowaniu, co zresztą jest charakterystyczne dla Maybelline. Mechanizm wysuwania działa bez zarzutu. Sztyft nie jest ani za twardy, ani za miękki; kolor rozkłada się na ustach równomiernie. Nie zauważyłam tendencji do wysuszania ust, ale nawilżającego działania też nie ma co oczekiwać. Kosmetyk jest bezzapachowy.

Szminka jest półtransparentna; zostawia ślad koloru. Dodatkowo zawiera dość spore srebrne drobinki, które wyraźnie czuć na ustach, jeśli potrzemy o siebie wargi. Jak się pewnie spodziewacie, trwałość nie jest powalająca - dwie, dwie i pół godziny bez jedzenia i picia to maksimum, które da się z niej wyciągnąć. Po tym czasie na ustach zostają same drobinki.

Ponieważ moje usta z natury są bardzo blade, mało napigmentowane, a szminka daje im tylko ślad koloru, całość sprawia, że z daleka prawie moich ust nie widać, a całej twarzy w ogóle brakuje koloru. Jednym słowem - nie wyglądam najatrakcyjniej.


Poza tym nie lubię drobinek w produktach do ust; przeszkadzają mi.

Tym razem, mimo całej sympatii do pomadek i innych kosmetyków marki, jestem na nie - ze względu na kolor i wykończenie.

poniedziałek, 8 czerwca 2015

Bielenda, skin clinic professional, super power mezo, terapia korygująca (tonik, serum, krem, maseczka w płachcie)

Kiedy pod koniec zeszłego roku dowiedziałam się o nowościach w asortymencie Bielendy, a szczególnie o linii skin clinic professional, i poczytałam sobie o tych kosmetykach, poczułam nie tyle zainteresowanie co ogromną chęć (no dobra, pożądanie, there, I said it) przetestowania na sobie wariantu z 10% kwasem migdałowym. Mam tłustą cerę z przebarwieniami i rozszerzonymi porami, i walczę z nadprodukcją (w moim odczuciu) sebum. Dodatkowo czytałam, iż kwas laktobionowy, który jest jednym ze składników aktywnych w tych kosmetykach, wpływa dobrze na rumień i naczynka. Poprosiłam zatem o  swój zestaw w prezencie bożonarodzeniowym. Dlaczego zestaw? Po pierwsze, kosmetyki mają się wzajemnie uzupełniać, a po drugie - producent obiecuje, że równoległe stosowanie serum i kremu gwarantuje cofnięcie biologicznego wieku skóry o 10 lat. 


Kosmetyków używałam od początku stycznia z następującą częstotliwością: tonik codziennie wieczorem, serum co drugi dzień, bo wychodzi mi po nim rumień i obawiałam się, że codzienne stosowanie skończy się nowymi teleangiektazjami ("pajączkami"), krem co drugi dzień wieczorem razem z serum oraz maseczkę raz na jakiś czas. Wszystko oprócz serum, którego zostało jeszcze na kilka aplikacji, właśnie zdenkowałam.

Serum i krem zapakowano w kartoniki, na których widnieje dużo informacji dotyczących tej linii, łącznie oczywiście z imponującymi obietnicami producenta oraz składem. Co do tego ostatniego, działanie kosmetyków linii opiera się na trzech kluczowych substancjach: kwasie migdałowym, kwasie laktobionowym oraz witaminie B3. Jakie dokładnie jest ich zadanie przeczytacie na kartonikach; nie będę tu tego przepisywać.



Tonik zamknięto w przezroczystej butelce z klapką. Ma typową dla tego typu produktów konsystencję wody i pachnie słodkawo, przyjemnie. Nie wysusza skóry, ale też nie powiedziałabym, że ją silnie nawilża. Na pewno w jakimś stopniu przygotowuje ją na kolejne mazidła.




Serum ma postać mocno rozwodnionego żelu. Umieszczono je w szklanej butelce z pipetą. Pipeta nabiera porcję produktu, która wystarcza na nałożenie i na twarz, i na szyję. Produkt dość szybko się wchłania, w czym pomaga krótki masaż. Mi po każdej aplikacji wychodził na policzki i nos rumień, ale po około godzinie koloryt twarzy wracał do normy. Po kilku minutach od nałożenia serum musiałam potraktować skórę twarzy kremem, inaczej odczuwałam nieprzyjemne ściągnięcie naskórka.



Krem również delikatnie i słodkawo pachnie. Ma postać lekkiego masełka. Jest dość odżywczy i w moją tłustą skórę nie wchłaniał się do końca - zostawiał błyszczący się film. Produkt stosowałam na noc, więc nie wiem, jak sprawdziłby się pod makijażem. Rano moja skóra była zauważalnie nawilżona i odżywiona, ale nie aż tak świetnie, jak po różanym kremie Dr Organic (klik).




Maska w moim odczuciu jest najsłabszym ogniwem serii. Doceniam formę nasączonej płynem płachty ze względu na prostotę użycia. Produkt delikatnie nawilża i rozświetla cerę, ale efekt nie jest tak dobry, jak na przykład po glinkach. To taka maseczka bankietowa, do szybkiej aplikacji przed jakimś wyjściem.


Ponieważ kosmetyki stosowałam równolegle, trudno wyrokować który z nich zapewnił mi jakie efekty. Zresztą najprawdopodobniej poszczególne produkty uzupełniały swoje działanie i być może było ono silniejsze i bardziej zauważalne niż na przykład przy stosowaniu samego toniku, samego serum czy samego kremu. Wnioski te wysuwam na takiej podstawie, że czytałam o serum, iż nic nie robi (stosowane samodzielnie), a ja po całej kuracji widzę jednak różnicę.

Ok, jakie efekty całej kuracji zaobserwowałam u siebie? Najłatwiej chyba będzie, jeśli odniosę się do nich komentując obietnice producenta:
  • skóra wygląda na młodszą - Tak, jest gęstsza, bardziej napięta.
  • jest gładka, jędrna, matowa, pełna blasku, o jednolitym kolorycie - Skóra twarzy rzeczywiście jest po kuracji gładsza, moje linie mimiczne na czole zostały lekko spłycone. Nie narzekałam na brak jędrności, ale jak wspomniałam wyżej, widzę że skóra jest gładsza i bardziej napięta. Poza tym rzeczywiście jest pełna blasku, co zapewne jest zasługą lekkiego działania eksfoliującego kwasu migdałowego. Efekt podobny jak po witaminie C. Co do produkcji sebum, niestety w moim przypadku nie doszło do jej ograniczenia. Strefa T i policzki jak tłuściły się w ciągu dnia, tak tłuszczą się nadal. Odnośnie ujednolicenia kolorytu cery - tak, doszło do niego. Mam wrażenie, że skóra jest nieco bledsza, przebarwienia są delikatnie rozjaśnione, ale jednocześnie wyraźnie widać na policzkach i nosie sieć rozszerzonych naczynek. Zastanawiam się, czy miałam je wszystkie wcześniej, czy jednak kwas migdałowy podrażniał mnie na tyle, że powstały nowe teleangiektazje. Trudno mi tu wyrokować.
  • pory zwężone, przebarwienia rozjaśnione, niedoskonałości zredukowane i mniej widoczne - Małe pory zostały zwężone do minimum, kratery są nieco mniejsze niż były, ale dalej je widać. Niemniej efekt jest w moim mniemaniu zadowalający. Świeże blizny potrądzikowe zniknęły, a te stare i utrwalone zauważalnie zbladły, choć niestety nie pozbyłam się ich zupełnie. Co do niedoskonałości - po pierwszych dwóch tygodniach od rozpoczęcia kuracji męczyłam się z ogromnym wysypem. Zacisnęłam jednak zęby i kosmetyki stosowałam dalej. Dziś już wiem, że po prostu skóra się w ten sposób oczyszczała. Po tym początkowym wysypie niedoskonałości pojawiają się bardzo rzadko i szybko znikają. Pod tym względem jestem z kosmetyków bardzo zadowolona.
  • Testy [...]wykazały, że serum w połączeniu z kremem cofa biologiczny wiek skóry o 10 lat - powiem tak: moja skóra wygląda lepiej niż przed kuracją, ale nie jest to skóra dziewiętnastolatki (za nieco ponad tydzień skończę 29 lat). Być może jestem po prostu za młoda, żeby zaobserwować aż tak spektakularne efekty.
Podsumowując, kuracja w moim przypadku spełniła część obietnic producenta. Osobiście jestem zadowolona. Pewnie, że chciałoby się, aby kosmetyki zadziałały jeszcze lepiej, ale moim zdaniem naprawdę nie ma co narzekać. Bielenda odwaliła kawał dobrej roboty stwarzając dla nas działające, szeroko dostępne i przystępne cenowo kosmetyki.

sobota, 6 czerwca 2015

Collection, Super Size Fat Lash Mascara

Bohaterki dzisiejszej notki używam od ponad dwóch miesięcy. I mimo że nie mogę nazwać jej totalnym bublem, nie jestem z niej zadowolona i rozpatruję wyrzucenie jej do kosza zanim ją wykończę.


Zacznijmy może od plusów. Standardowa, klasyczna spiralka raczej nie sprawia problemów podczas aplikacji, ale należy też dodać, że nie jest mistrzem rozczesywania rzęs. Denerwuje mnie nieco glut, który zbiera się na jej czubku, ale dużo tuszów tak ma. Poza tym maskara nie się nie grudkuje i jest odporna na rozmazywanie. Nie zrobiła mi pandy nawet kiedy złapał mnie deszcz, a nie miałam przy sobie parasolki. Przy tym nie stawia oporu podczas demakijażu.



Niestety jak dla mnie tutaj zalety się kończą. Co do wad, spójrzcie proszę na kolor maskary. Ta czerń jest tak wyblakła, że nie czarna. Nie ma dużej różnicy w kolorze między pomalowanymi a nie pomalowanymi rzęsami. Poza tym nie odpowiada mi do końca sucha formuła tuszu, gdyż przez nią i ten wyblakły kolor żeby cokolwiek na rzęsach uzyskać, trzeba nałożyć kilka warstw. Co i tak nie daje obiecywanych grubych, wielkich, odważnych firanek. Zdjęcia mówią same za siebie... Dodam też, że tuszowi czasem zdarza się delikatnie osypać.
 

Cała ta (nie)przyjemność za jedyne 4,99 funtów. Jeśli chcecie coś z tej marki, serdecznie polecam sławny już w sieci korektor. Maskara jest słaba i nie spełnia żadnej z obietnic producenta.  Przez jej sprany kolor nawet te z Was, które lubią delikatny efekt, nie będą zadowolone. Po co wyrzucać kasę w błoto.

czwartek, 4 czerwca 2015

Essie, Avenue Maintain

Lakier pochodzi z zestawu czterech miniaturek (5 ml każda) Essie z kolekcji Adison Ave-Hue, który dorwałam w Tk Maxx za 6,99 funtów.

Kolor: chaber
Wykończenie: krem
Konsystencja: w sam raz
Pędzelek: wąski, ale wygodny jak na miniaturkę
Krycie: dwuwarstwowiec
Wysychanie: nie testowałam, użyłam wysuszacza (Revlon)
Zmywanie: bezproblemowe
Trwałość: niestety zaczął odpryskiwać już drugiego dnia




This nail polish comes from a four-piece set from Madison Ave-Hue collection by Essie, which I bought in Tk Maxx for Ł6.99.

Colour: blue
Finish: cream
Consistency: just right
Brush: small and narrow but manageable
Opacity: a two-coater
Drying time: not tested (I used Revlon quick dry top coat)
Removing: no problems
Durability: only 2 days

wtorek, 2 czerwca 2015

Zużycia maja w mini-recenzjach. Drobne zakupy maja.

Pielęgnacja twarzy:


Micel L'Oreal Skin Perfection okazał się bardzo dobry - skutecznie usuwał makijaż twarzy i oczu bez żadnego podrażniania. Ja jednak używałam go głównie do "poprawek" po wstępnym rozpuszczeniu mejkapu olejkiem hydrofilowym. Którą to już z kolei pastę AloeDent wykończyłam? Nie wiem. Kupuję je na okrągło; są naturalne, nie zawierają fluoru, skutecznie myją zęby, świetnie odświeżają oddech i są wydajne. Uwielbiam. Kupuję w Holland&Barret. Tonikowi nawilżającemu Fitomed poświęciłam niedawno wpis (klik). Jest przyzwoity i rzeczywiście delikatnie nawilża, ale nie mogłam używać go częściej niż raz dziennie, bo inaczej mnie po nim wysypywało. Wolę jego oczyszczającego brata. Maska w płachcie Bielendy okazała się po prostu ok. Doceniam wygodę tej postaci i nie mogę powiedzieć, że produkt nic nie robi, bo delikatnie nawilża i wygładza skórę. Efekty jednak nie są jakieś zabójczo spektakularne, więc nie sądzę, abym miała kupić kosmetyk ponownie. Serum przeciwzmarszczkowe Caudalie dostałam od Hexxany. Zrobiło na mnie dobre wrażenie: miało lekką, lejącą się konsystencję i ziołowy zapach. Wchłaniało się do matu i delikatnie nawilżało i wygładzało skórę. Zawsze jednak jakiś czas po aplikacji nakładałam na twarz dodatkowo krem. Zdenkowałam również dwa kremy pod oczy Tołpy. Wersji z Białym Hibiskusem 30+ używałam na dzień (dobrze sprawdzał się pod makijażem), a po krem z serii Czerwony Ryż 40+ sięgałam na noc. O duecie pisałam tutaj. Kremy były OK, ale tylko OK. Nawilżały skórę pod oczami, ale zabrakło fajerwerków w postaci ujędrnienia i wygładzenia.


Pielęgnacja włosów i ciała:


Lubię szampony Alterry. Wersja z makadamią i figą nieco jednak obciążała moje włosy i co któreś mycie sięgałam po coś głębiej oczyszczającego. Odżywka Garnier Fructis sleek&shine była w porządku. Wygładzała i nabłyszczała włosy. Do mydła Baylis&Harding nie miałam specjalnych zastrzeżeń. Obficie się pieniło (skończyło się po trzech tygodniach cowieczornego stosowania), zupełnie nie wysuszało skóry, spełniało swoją rolę i jedyne, co bym w nim zmieniła to fakt, że zapach jest na tyle delikatny, że prawie niewyczuwalny. Troszkę szkoda, bo jest przyjemny. Jak co miesiąc pojawia się zużyta kulka Dove. To obecnie mój go to antyperspirant. Dna sięgnęły też perfumy Acqua di Gioia Armaniego. Pisałam o tym cytrusowo-miętowo-pieprznych świeżuszku tutaj. Był w porządku, ale raczej już nie wrócę.


Kolorówka:


Żegnam zużyte do cna, drugie już opakowanie bazy pod cienie Rival de Loop young. Cudo za gorsze. Działa, jest tania, mięciutka, przyjemna w użyciu - więcej tutaj. Zdenkowałam też rozświetlający cień Inglota 395 P (klik). Aplikowałam go w wewnętrznym kąciku lub zamiast klasycznego rozświetlacza na szczytach kości policzkowych. Widoczny na zdjęciu ogryzeczek to kredka Inika w odcieniu 05 graphite. Była naturalna. mięciutka i doskonale nadawała się do delikatnego, codziennego makijażu, o ile nakładałam ją na cienie, a nie na gołą skórę. Prezentacja tutaj. Czarnemu eyelinerowi Wibo rock with me mam niewiele do zarzucenia - służył mi przez jakieś 4 miesiące, gruba sztywna końcówka była dość łatwa w obsłudze, ale czasem zdarzało się, że nie było na niej wystarczająco produktu, aby zrobić jednolitą kreskę i trochę ciągnęło się wtedy powiekę, tworzyły się prześwity i trzeba było poprawiać. Chyba raczej nie wrócę; zresztą ostatnio mam fazę na miękkie kreski narysowane cieniem, choć nie zawsze mam czas na ich zrobienie. Do kosza trafia niezużyta, strasznie twarda i zostawiająca na powiece smętny ślad koloru kredka Bourjois Smoky Effect w odcieniu Dark Purple (klik). Ten bubelek nie będzie więcej zajmować miejsca na mojej toaletce, bo i po co. Wykończyłam też dwa niezbyt interesujące błyszczyki: Models Co Shine Ultra Lip Gloss w odcieniu Berry Pink (klik) oraz miniaturkę klejucha Clinique long last glosswear  w odcieniu 10 Air Kiss (klik).

Co do widocznych na zdjęciach lakierów- Essence LE Blossoms etc 04 bloom-a-loom (klik), Orly Country Club Khaki (klik), Miss Sporty 346 (klik), Editt Cosmetics thermo color change 15 (klik), Ciate pepperminty (klik), Essence c&g 52 out of my mind (klik), 31 hypnotic poison (klik), 91 glamorous life (klik), 28 plum perfect (klik) oraz LE cute as hell 04 date me! (klik) - nie pozużywałam ich wszystkich do końca, tylko zabawiłam się w domorosłego eksperymentatora i pomieszałam ze sobą różne kolory w różnych proporcjach w celu uzyskania nowych, innych odcieni. W ten sposób na chwilę zażegnałam nudę :)


Zakupy:


W drogerii Boots była promocja 3 for 2 na kosmetyki danej marki w prawie wszystkich szafach z kolorówką. Skorzystałam i zrobiłam mały zapas maskar. Padło na L'Oreal, bo mam ochotę przetestować ich narzęsne propozycje.



Przy okazji wizyty w Wilko zajrzałam do szafy Essence i zabrałam do domu szeroko polecane w blogo- i vlogosferze konturówki do ust. Zobaczymy, o co ten cały hałas. Jestem naprawdę ciekawa :)

poniedziałek, 1 czerwca 2015

Ziaja med, matujący filtr do twarzy SPF 50+ - wrażenia ostateczne

W tym poście z lipca zeszłego roku dałam Wam znać, czemu odkładam testy matującego filtra Ziai na chłodniejsze miesiące - w wakacje baaardzo szybko się po tym tłuścioszku świeciłam i byłam ciekawa, czy jesienią i zimą będzie lepiej. Kolosalnej różnicy nie zaobserwowałam.


Ponownie daję marce solidnego minusa za trzymanie się uciekających z rąk zakrętek, bo przecież nie ma przeciwwskazań przed zaopatrywaniem tego typu miękkich, plastikowych tubek w klapki. Drugi minus nie dla każdego będzie minusem, ale dla mnie jest - słodki, kosmetyczny zapach po pewnym czasie mocno mi się przejadł. To jednak tłustość tego kremu sprawia, że nie mam ochoty na powtórzenie zakupu.


Filtr spełnia swoją rolę i chroni przed promieniowaniem słonecznym. Do tego nie podrażnia i nie działa na mnie komedogennie. Niestety pod makijaż średnio się nadaje, bo bardzo szybko, dosłownie po 2-3 godzinach świecę się jak psu-wiecie-co. Niemniej przyznam, że miałam wrażenie, iż zimą tłusta warstewka trochę chroniła moją skórę twarzy przed niskimi temperaturami. Udało mi się też uniknąć problemów z suchymi skórkami, więc ostatecznie cieszę się, że produkt towarzyszył mi w chłodniejsze miesiące.

Ponieważ matujące właściwości mazidła są zerowe, zastanawiam się, czy paradoksalnie nie sprawdziłby się lepiej u posiadaczy skóry suchej i wrażliwej. Nadaje się też zimą na stok i latem na plażę, zwłaszcza.że nie jest drogi jak na filtr przeciwsłoneczny (ok. 20 zł/50 ml). Sama pod makijaż sięgnę po coś innego...
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...