sobota, 31 stycznia 2015

Zużycia stycznia w mini-recenzjach.

Nadszedł koniec miesiąca, zajrzyjmy więc, co schowało się w mojej siatce z "pustakami". Post ten nie ma na celu chwalenia się, ile to mazideł u mnie "wyszło", ale chodzi o wydanie opinii po zużyciu całego opakowania danego kosmetyku (bądź nie - w przypadku bubli lub wyrzutków), bo takie opinie są, moim zdaniem, najbardziej miarodajne.

 Zacznijmy od pielęgnacji:


Olejek pod prysznic Isany chwaliło wiele z Was. Jako że zimą moja skóra ma tendencję do wysychania, postanowiłam go wypróbować. I jestem bardzo zadowolona! Olejek, jak to olejki mają w zwyczaju, jest dość tłusty, a pod wpływem wody nie pieni się, a zamienia w kremową emulsję. Myje ciało i go nie wysusza - staram się codziennie nawilżać, ale jeśli raz na jakiś czas pominęłam ten krok, moja skóra po kąpieli z tym produktem nie buntowała się. Zapach ma bardzo słodki, całkiem przyjemny - nie wyczuwam tu żadnej ryby. Jedynym minusikiem tego taniego, dobrego kosmetyku jest niewydajność. Zużyłam go w trzy tygodnie.

Energetyzujący peeling do ciała Ziaja multomodeling to moje kolejne odkrycie. Najpierwsze wrażenie co prawda nie było pozytywne, bo dopiero w domu po wyciśnięciu na rękę zobaczyłam, że mazidło jest wściekle zielone i ma galaretowatą konsystencję (a peelingi o tej konsystencji zazwyczaj głaszczą skórę zamiast ścierać), bo przecież w nieprzezroczystej butelce takich rzeczy nie widać. Okazało się jednak, że kosmetyk jest świetny. Nie dość, że doskonale radzi sobie z martwym naskórkiem, to jeszcze skóra jest po nim niezwykle przyjemna w dotyku (gładka, sprężysta) i nie ma mowy o wysuszeniu i ściągnięciu. Do tego dochodzi przyjemny zapach i mamy rewelacyjny produkt złuszczający do ciała.

Jeśli nie myłam ciała olejkiem Isany, sięgałam po kostkę Alterry - tym razem w wersji pomarańczowej. Nie mam zastrzeżeń; mydło ładnie pachnie, dobrze się pieni i myję skórę. Wprawdzie zawsze po użyciu koniecznie musiałam się wysmarować czymś nawilżającym, ale tak to jest, kiedy lubi się mydła w kostce.

Express Remover z Maybelline to dość drogi (4,99 funtów) zmywacz do paznokci w gąbce. Na początku stosowania jest niezwykle szybki i skuteczny, ale im dalej w las i lakieru w środku więcej, tym jest gorzej. Służył mi przez około 2 miesiące i choć to moje drugie opakowanie nie przewiduję już powrotu. Wkładanie palców do środka kiedy gąbka jest już dość brudna od lakierów jest nieprzyjemne i kończę z jakimiś resztkami lakierów na skórze naokoło paznokci, a fu. Wolę jednak tradycyjne zmywacze.

Perfumy FM o numerze 03 dostałam od Eweliny (:*). Jest to słodko-pieprzny odpowiednik zapachu Givenchy Play for Her. Bardzo chętnie nosiłam go w zimne miesiące, bo lubię wtedy cięższe, słodsze, wyraziste aromaty. Produkt FM był do tego bardzo trwały, zapach czułam na sobie przez cały dzień. Moim jedynym zastrzeżeniem jest fakt, że akurat jeśli o perfumy chodzi, nie podoba mi się idea dokładnego odwzorowywania zapachu, nad którym osoba zatrudniona przez daną markę się napracowała...

No i trzy próbki: odżywka do włosów Phyto (po prostu przyzwoita, kondycjonująca odżywka), mały kremik do rąk Lush (świetne właściwości regenerujące; pięknie pachnie; zostawia po sobie wyczuwalny, otulający film) oraz lekkie serum do twarzy Caudalie (działa nawilżająco) - wszystkie próbki dostałam od Hexxany (:*).



O maśle do ciała Bielendy wanilia+pistacja produkowałam się tutaj. W skrócie: ślicznie, otulająco pachnie wanilią, dobrze się rozsmarowuje i wchłania, a przy regularnym stosowaniu rzeczywiście nawilża skórę. Niestety dość szybko mi się to masło skończyło, nie wystarczyło na cały miesiąc.

Następnie mamy krem Oxedermil na pękające pięty z 30% mocznika (post tutaj), który dość dobrze nawilża skórę stóp, ale ze zmiękczeniem zgrubiałych i szorstkich pięt sobie nie radzi. Do tego dochodzi nie do końca satysfakcjonująca korelacja ceny do pojemności (20 zł za 50 ml). Parafinowy krem do rąk Lirene (klik) również mnie nie zachwycił. Mam bardzo wymagającą skórę dłoni, a mazidło błyskawicznie się w nią wchłaniało, dając bardzo doraźne nawilżenie na bardzo krótki czas. Przyjemny zapach nie uratował kosmetyku w moich oczach.

Wielka, półlitrowa flacha oleju arganowego prosto z Maroka była prezentem od mojej przyjaciółki Słomki i Jej drugiej połówki (:* :*). Ze względu na bardzo intensywny zapach, pozwalający przypuszczać, że argan pochodził z kozich odchodów, mogłam olej ten stosować tylko na ciało (na twarzy czy włosach zapach za bardzo mi doskwierał), zmieszawszy go uprzednio z jakąś ładniej pachnącą oliwką. Olej natłuszczał i uelastyczniał skórę.

Kolejna pozycja na zdjęciu to oliwka Hipp. Wprawdzie wolę od niej oliwkę Babydream dla mam, ale ta też jest niezła. Zastosowań, jak wiadomo, jest całe multum; ja zużyłam ją głównie do nawilżania ciała po kąpieli, mieszając z wyżej wspomnianym olejem arganowym.

Olejek łopianowy Green Pharmacy z czerwoną papryką to bardzo dobry produkt. Niestety butelka ma ogromny otwór, przez który wylewa się za dużo kosmetyku, więc po prostu przelałam go do innej buteleczki. Olejek jest pomarańczowawy i nie ma wyraźnego zapachu. Podczas kilku pierwszych zastosowań dawał uczucie ciepła na skalpie, ale po jakimś czasie przestałam to odczuwać. Stosowałam go tylko na skórę głowy i mam wrażenie, że włosów wypada mi mniej. Poza tym zrobiły się cokolwiek długie, ale nie wiem, ile w tym stymulacji włosów do wzrostu przez ten produkt, a na ile to "zasługa" tego, że ostatnio podcinałam końcówki w październiku... Dodam jeszcze, że powoli tracę serce do olejowania włosów. Szczerze mówiąc nie lubię paradować z tłuszczem na głowie, nawet tylko przed domownikami, a na noc nie mogę oleju zostawić, bo ranki są u nas bardzo zabiegane i nie ma czasu na mycie głowy.

Jakiś czas temu dostałam od Gosi (:*) drugie w swojej karierze opakowanie francuskiej glinki czerwonej ze Zrób Sobie Krem. Pisałam o tym produkcie tutaj. Ładnie oczyszcza i detoksykuję moją skórę, jeśli nie trzymam jej na twarzy zbyt długo. Raz przetrzymałam ją powyżej 15 minut i w akcie zemsty wylazł mi na poliki i nos rumień, który utrzymywał się przez kilka godzin. Poza tym ta glinka robi okropny bałagan w łazience. Ale działa!

No i w końcu dokopaliśmy się do kulki Nivea. Często ją kupuję; u mnie ten drogeryjny antyperspirant się sprawdza.


Powoli rozpracowuję również swoją kolorówkę:


O tuszu do brwi Maybelline z dziwną szczoteczką w kształcie maczugi pisałam tutaj. U mnie się sprawdził, bo zależy mi głównie na przyciemnieniu włosków; nie muszę sobie nic dorysowywać. Nieprecyzyjność szczoteczki mi nie doskwierała, ponieważ mam dość nieokrzesane brwi. Bardzo polubiłam ten rodzaj kosmetyku - aplikacja maskary zajmuje mniej czasu niż aplikacja kredki czy cieni do brwi.

Znalazło się zapodziane opakowanie błyszczyku Missguided (klik), który zużyłam jeszcze w grudniu. W domu, z dala od oczu nieznajomych, zużyłam też błyszczyk Essence o ładnym kolorze, który został jednak spartaczony przez okropne drobiny holograficznego brokatu (klik).

No i w końcu, "wyszły" dwa maluchy do paznokci: Essence colour&go 47 red-y to go (klik) oraz 84 midnight charm (klik), a za ich nieestetyczne słocze bardzo przepraszam. Teraz dużo staranniej aplikuję lakier na paznokcie niż kiedyś.


Na sam koniec zostawiłam sobie wyrzutki:


Po 10 miesiącach od otwarcia moje prasowane cienie Lily Lolo zmieniły zapach z nieprzyjemnego na jeszcze gorszy i zaczęły wywoływać u mnie okropne łzawienie. Według producenta dobre są do użytku przez rok od otwarcia. O paletce Smoky Rose pisałam szerzej tutaj, a o dwójeczkach Chic Nudes i Plum Crazy- tutaj. Na zdjęciu powyżej cienie wyglądają na niemal nieużywane, a sięgałam po nie dość często. Po prostu są niesamowicie wydajne i nawet przy codziennym stosowaniu przez rok jedna osoba nie byłaby w stanie ich zużyć (po cielaczka z dwójeczki Chic Nudes sięgałam niemal codziennie przez te 10 miesięcy, więc wiem, co piszę). Byłam ciekawa prasowanych kosmetyków tej marki, mam jeszcze rozświetlacz, z którym na razie nic się nie dzieje, ale już wiem, że zdecydowanie wolę ich sypańce (podkład, cienie). O wiele lepiej się u mnie sprawdzają, łatwiej się z nimi pracuje i nie ma obawy, że zjełczeją. Z prasowanymi kosmetykami Lily Lolo definitywnie kończę przygodę, bo niczym mnie nie porwały.

piątek, 30 stycznia 2015

Oxedermil, Krem na pękające pięty mocznik 30%

Przeczytawszy u Karminowych Ust niezwykle pozytywną opinię na temat kremu do stóp z mocznikiem Oxedermil (klik) w te pędy (a raczej jak tylko pojawiła się możliwość, czyli podczas wizyty w Polsce)  poleciałam do apteki i kupiłam gagatka. Moim problemem nie są wprawdzie pękające pięty, ale pojawiające się na nich ogromne zrogowacenia sprawiające, że skóra jest w tym miejscu gruba i nieprzyjemnie szorstka. Nienawidzę tego, sięgam po tarkę prawie codziennie, a i tak problem występuję.

Mój krem ma zupełnie inne opakowanie niż produkt pokazywany na wspomnianym blogi naszej koleżanki. Albo zmieniła się szata graficzna, albo kupiłam inną wersję.

Miałam nadzieję, że mocznik i kwas mlekowy wyraźnie zmiękczą skórę na piętach, dzięki czemu łatwiej będzie ją usunąć. Chciałam też, aby pięty były cały czas zmiękczone i wyglądały przyzwoicie.


Produkt zapakowano do małej, odkręcanej tubki o prostej szacie graficznej. Stosując kosmetyk raz dziennie, co wieczór, wykończyłam go w jakieś trzy tygodnie. Co niespecjalnie mnie dziwi, bo jest go tutaj tylko 50 ml, za które trzeba zapłacić plus minus 20 zł.

Mazidło wydaje się w swojej konsystencji być hybrydą żelu i kremu. Jest białe i bezzapachowe. Nie daje często spotykanego w tego typu produktach efektu chłodzenia.


Po aplikacji krem potrzebuje kilku minut na wchłonięcie. Na skórze zostaje jednak wyczuwalny film. 

Czy produkt spełnił moje oczekiwania? Na pewno jest to dobry nawilżacz i natłuszczacz skóry stóp. Niestety na moich twardych, zrogowaciałych piętach większego wrażenia nie zrobił. Wprawdzie skóra w tym miejscu była troszkę zmiękczona, jeśli po aplikacji kremu nakładałam na stopy skarpetki, ale szczerze przyznam, że miałam apetyt na dużo więcej. No cóż, szukam dalej.

Nie jest to zły produkt i nie chcę, żebyście odniosły takie wrażenie. Jednak ze skóry jak u słonia nie zrobi skóry jak u niemowlaka, cudów nie ma.

wtorek, 27 stycznia 2015

Revlon, ColorStay 16 Hour Eye Shadow, 530 Seductive

Paletkę kupiłam jakieś półtora roku temu za 7,99 funtów. Wyznaczyłam sobie w owym czasie misję znalezienia jakiś ładnych fioletów. I te fiolety są dość ładne, owszem, ale sama paletka nie przyspiesza bicia mojego kosmetycznego serca i nie sięgam po nią z dużą częstotliwością. Poza tym mnie jednak lepiej w cieplejszych fioletach.


Cienie zapakowano w plastikową kasetkę z przezroczystym wieczkiem. Lusterka nie ma, jest za to bezużyteczna pacynka. W zestawieniu 530 znajdziemy perłowo-shimmerowy rozbielony cień lila, perłowy cień lila i dwa jagodowe maty - jaśniejszy i ciemniejszy. Wszystkie odcienie utrzymane są w dość chłodnej tonacji. Moim zdaniem najciemniejszy cień powinien być jeszcze ciemniejszy, żeby lepiej definiować zewnętrzny kącik. Najchętniej zastąpiłabym też  najjaśniejszy cień cielistym matem do rozcierania i pod łuk brwiowy. Pigmentacja jest średnia, ale można ją delikatnie budować. Najlepiej jednak cienie się prezentują na kolorowej bazie (fioletowej kredce lub cieniu w kremie). Na bazie makijaż nimi wykonany utrzymuje się na miejscu przez cały dzień. Cienie trochę zanikają podczas blendowania.

Ot, zwykłe cienie. Nie są ani złe, ani dobre; nie polecam, nie odradzam.


Cienie w akcji:


niedziela, 25 stycznia 2015

Lirene Dermoprogram, krem do rąk i paznokci parafinowy

Krem dostałam od Hexxany (:*)

Przeznaczony jest do skóry bardzo suchej (czyli takiej jak moja; zimą pojawia się u mnie nawet egzema); ma też wzmacniać paznokcie. Zdawałoby się, że to coś dla mnie, zwłaszcza, że krem kuracja parafinowa Bielendy jest moim ulubieńcem (klik). A jednak...


Produkt zamknięto w czerwonej tubce o pojemności 100 ml. Kosztuje 7,99 zł. Krem ma rzadkawą konsystencję i bardzo przyjemny zapach kojarzący mi się z trawą cytrynową. Błyskawicznie się wchłania, chyba że to moja sucha skóra tak go spija. Tuż po wchłonięciu wizualnie wygładza dłonie (sylikon?), ale nie znosi uczucia suchości skóry.


Identycznie jak krem regeneracja (klik) mazidło nawilżało tylko doraźnie, na kilkanaście minut po aplikacji. Potem dłonie znowu były suche i wołały o nawilżenie. Skórkom ani paznokciom krem również zupełnie nie pomógł. Ostatecznie musiałam stosować go zamiennie z moją ukochaną mocznikową Isaną, inaczej stan skóry dłoni  stopniowo by się pogarszał. 

Nie wykluczam natomiast, że posiadaczki nieproblematycznej skóry dłoni byłyby z kremu zadowolone - zwłaszcza że przyjemnie pachnie i szybko się wchłania.

sobota, 24 stycznia 2015

Essence, colour & go, 176 headphones on!

Lakier to jeden z moich prezentów świątecznych.

Dostępność: Natura
Cena: 8,99 zł
Pojemność: 8 ml
Kolor: czarna baza ze srebrnym i niebieskim brokatem
Wykończenie: brokatowe
Konsystencja: gęsta
Pędzelek: szeroki, ścięty na półokrągło
Krycie: do satysfakcjonującego krycia potrzebowałam trzech warstw
Wysychanie: nie testowałam, użyłam wysuszacza (Insta-Dri, Sally Hansen)
Zmywanie: problemowe, jak to przy glitterach
Trwałość: 2 dni na moich miękkich paznokciach



Availability: Wilko
Price: Ł2.99
Volume: 8 ml
Colour: black base with silver and blue glitter
Finish: glitter
Consistency: thick
Brush: broad, flat
Coverage: a 3-coater
Drying time: not tested (I used Sally Hansen Insta-Dri top coat)
Removing: problematic, as with all glitters
Durability: 2 days

czwartek, 22 stycznia 2015

Jak spartaczyć błyszczyk?

Drogi producencie,

fanką błyszczyków od jakiegoś czasu nie jestem, ale oczywiście kilka sztuk mam. Większość sama do mnie przyszła, jak bohater dzisiejszego wpisu, niedostępny już (na szczęście) limitowany błyszczyk Essence 02 renesmee red.

Jak do mnie trafił? W czasie królowania w Polsce LE *the twighlight saga breaking dawn part 2* koleżanka go sobie kupiła. Spodobał jej się i pomyślała o mnie, zaciekłej testerce mazideł wszelakich, i kupiła i dla mnie jedną sztukę. A że darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby, ładnie jej podziękowałam.

A teraz do sedna, jak, drogi producencie, spartaczyć błyszczyk? Otóż stwarzamy bazę w ładnym kolorze, na przykład nienachalnej malinowej czerwieni. Dorzucamy efekt tafli, tak bardzo lubiany przez wiele użytkowniczek błyszczyków. A na koniec sypiemy garść ogromnych brokatowych drobinek, które mienią się na "niecodzienne" kolory żółci, zieleni i czerwieni. Koniecznie muszą być szorstkie, co by przy pocieraniu ust użytkowniczka zrobiła sobie niechciany peeling. Obecność rzeczonych drobin usprawiedliwiamy "inspiracją" popularnym filmem dla młodzieży z Robem Pattisonem.


Żeby jednak ułatwić nienawidzącej marnotrawstwa użytkowniczce zużycie produktu (w domowych warunkach, bo do ludzi mało kto tak wyjdzie) dajemy produkt w małej (uff!) pojemności 4 ml i upewniamy się, że jest bardzo nietrwały. Konieczność reaplikacji co 45 minut? Po holograficznym brokacie w ładnej bazie wkrótce nie zostanie ślad...

wtorek, 20 stycznia 2015

Bielenda, appetizing body spa, masło do ciała wanilia + pistacja

Zimą chętnie sięgam po masła, bo przez chłód na zewnątrz oraz grzejniki wewnątrz moja skóra się odwadnia. Lubię też o tej porze roku otaczać się słodkimi zapachami "spożywczymi", bo są miłe i otulające. Z tego tytułu nie wahałam się długo, kiedy natknęłam się w Rossmannie na masło Bielendy wanilia i pistacja. Zapłaciłam 14,99 zł za 200 ml.


Producent zapakował masło do plastikowego słoiczka. Rozwiązanie typowe dla tego rodzaju kosmetyków, więc przejdźmy dalej. Mazidło ma konsystencję gęstej śmietanki, dobrze się rozsmarowuje bez smug i szybko wchłania, zostawiając po sobie leciutki, przyjemny film. Pachnie świetnie! Na pierwszy plan wysuwa się słodka, apetyczna wanilia. Zapach kupił mnie od pierwszego wsadzenia nosa pod ochronną folię (oł je, mamy zabezpieczenie przed palcami-grzebalcami) i do końca nie zrobił się męczący. Nie jest intensywny, jest w sam raz.

Masło nawilża dobrze. Na początku doraźnie, ale jeśli stosuje się je regularnie, w moim przypadku co wieczór, rzeczywiście poprawia stan nawilżenia skóry. Bardzo pomogło nawet moim przesuszonym kolanom. Obietnice o ujędrnianiu i uelastycznianiu skóry oraz przywracaniu jej sprężystości raczej traktowałabym z przymrużeniem oka. Nie po to jednak masło kupiłam. Chciałam nawilżenia i je otrzymałam, więc byłam z produktu bardzo zadowolona.

Jeden jedyny minusik to fakt, że kosmetyk skończył mi się po trzech tygodniach. Nie żałowałam go sobie, fakt. Nie jestem też tak szczupła jak kiedyś, więc powierzchnia do smarowania jest większa... Oh, well.

Serdecznie polecam fankom jadalnych zapachów!

sobota, 17 stycznia 2015

Maybelline, Brow Drama, Sculpting Brow Mascara (dark brown)

Tusz do brwi Maybelline dostałam od Hexxany, u której się nie sprawdzał. A u mnie - wręcz przeciwnie! Jestem z maskary bardzo zadowolona, choć zdaję sobie sprawę, że nie jest to produkt dla każdego. Musicie jednak wiedzieć, że jest to mój pierwszy tusz do brwi i nie mam porównania z innymi tego typu produktami.


W czarnym, plastikowym opakowaniu zamykającym się na 'klik' znajduje się 7,6 ml produktu. Używam kosmetyku od prawie czterech miesięcy (kilka razy w tygodniu) i niestety już mi się kończy. Jednak cztery miesiące wydajności to bardzo przyzwoity wynik

Na początku posta napisałam, że nie będzie to produkt dla każdego, a to ze względu na kształt szczoteczki. Wygląda ona jak malutka maczuga i myślę, że nie sprawdzi się na wąskich oraz "krótkowłosych" brwiach, bo jest nieprecyzyjna. Poza tym produkt barwi same włoski, nie da się nim zatem wypełnić ewentualnych ubytków. Jeśli musicie sobie dodatkowo brwi zagęszczać, tu także tusz się nie sprawdzi. Natomiast na moich względnie szerokich brwiach o długich włoskach i trochę nieokrzesanym kształcie "maczuga" się spisuje - nanosi produkt równomiernie, zaczesuje włoski i utrwala je aż do momentu demakijażu. Z tuszem nic się przez ten czas nie dzieje; nie znika, nie osypuje się.


Asia podesłała mi odcień dark brown. Z tego, co się orientuję, dostępne są jeszcze wersje dark blonde, medium brown oraz tusz bezbarwny. Na początku trochę się tego "dark" obawiałam, ale niepotrzebnie. Mimo iż jestem średnią blondynką, wyglądam w nim nieźle, zwłaszcza przy ciemnym makijażu oczu. No i najważniejsze - to jest chłodny kolor, nie ma w nim ani grama rudości.

Jak napisałam, osobiście jestem zadowolona. Mi brak precyzyjności szczoteczki nie przeszkadza, a w odcieniu dark brown wyglądam i czuję się dobrze :)

czwartek, 15 stycznia 2015

Wibo, Glamour Sand, 2

Wypatrzyłam ten lakier u Karoli i wiedziałam, że muszę go mieć. Jest przepiękny!

Dostępność: Rossmann
Cena: 7,99 zł
Pojemność: 8,5 ml
Kolor: fuksja ze srebrnymi, różowymi, fioletowymi i niebieskimi drobinkami
Wykończenie: piaskowe
Konsystencja: w sam raz
Pędzelek: klasyczny
Krycie: dwuwarstwowie
Wysychanie: bardzo szybkie, kilka minut
Zmywanie: bezproblemowe
Trwałość: trzeciego dnia miałam bardzo wytarte końcówki



wtorek, 13 stycznia 2015

Ambio sun expert, ochronny krem do twarzy na słońce spf 50

Krem kupiłam przypadkiem - wpadłam do apteki DOZ po matujący filtr Vichy, a filtry Ambio były w promocji za niecałą dyszkę. No to wzięłam przy okazji, bo filtruję się codziennie, więc mały zapas nie szkodził. Poza tym chciałam wypróbować coś nowego w nadziei na odkrycie taniej perełki.

Moim zdaniem będzie to dobry produkt na plażę, ale na co dzień, pod makijaż, niestety ideałem nie jest - przynajmniej nie na mojej tłustej cerze.


Produkt zapakowano w wygodną tubkę z klapką. Jest estetycznie i funkcjonalnie.

Krem jest koloru białego, ale nie bieli twarzy w najmniejszym stopniu. Zapachu  nie wyczuwam. Niestety jeśli chodzi o konsystencję, kosmetyk jest dość tłusty, i tu leży pies pogrzebany...

Działać filtr działa, niezaprzeczalnie. Nie wysypało mnie po nim. Na wielki plus zaliczam fakt, że skóra mi się nie odwodniła w zimnej pogodzie i przy włączonych grzejnikach, a nie stosowałam pod ten kosmetyk żadnego innego kremu czy serum. I wszystko byłoby dobrze, gdyby dało się zmatowić tłusty poblask, jaki krem zostawia po wchłonięciu się... Niestety, ani bibułki matujące, ani puder nakładany pod podkład nie pomagają. Twarz się świeci, makijaż szybciej robi się nieświeży i spływa. Znam filtry, które na co dzień są dużo bardziej komfortowe w noszeniu (matujące Vichy czy La Roche-Posay). Dlatego ten kosmetyk polecam posiadaczkom cer tłustych raczej na plażowanie, kiedy szkoda nam co dwie godziny smarować się droższym filtrem, niż na co dzień.

sobota, 10 stycznia 2015

Bell, 2skin pocket rouge (051) versus biedronkowy Bell skin2skin rouge (21) oraz Ladycode by Bell Blush Colour Luminous skin (02)

Rzecz miała miejsce jakieś 14-15 miesięcy temu. Przed narodzinami córeczki przyjechała do mnie przyjaciółka, a wkrótce potem dołączył do nas jej facet. Przed przyjazdem pytał, czy nie mam na coś ochoty. A tak się składa, że miałam. Miałam ochotę na małe porównanie. Poprosiłam rzeczonego faceta o kupienie dla mnie różu w Biedronce. Wiedziałam, że kolorówka z Biedronki (mam na myśli Ladycode) produkowana jest przez Bell, a musicie wiedzieć, że bardzo lubię ichni róż z serii 2skin pocket. Więc chciałam sprawdzić, jak się mają produkty Ladycode do Bell. Facet spisał się świetnie!

Posiadam i porównam dla Was: Bell 2skin pocket w odcieniu 051, skin2skin w odcieniu 21 oraz Ladycode blush w odcieniu 02.


Wszystkie trzy róże są w dość podobnych opakowaniach z kiepskiej jakości plastiku. Plastik ów rysuje się i często w jednym czy drugim różu wypada mi z nawiasów wieczko. 

Najdroższy (ale wciąż tani) róż z całej trójki to Bell 2skin pocket za 9,99 zł. Róże z Biedronki kosztowały najprawdopodobniej około 5 zł za sztukę.


Bell 2skin pocket 051 to twarzowy brzoskwiniowy odcień. Na policzkach wypada mniej więcej tak:



Skin2skin w odcieniu 21 to podobny, ale jaśniejszy kolor:




Róż Ladycode 02 jest bardziej różowy i dużo delikatniejszy od poprzedników:



Muszę przyznać, że choć jest to ten sam producent, róże różnią się jakością. Róż Bell jest zupełnie inny w dotyku niż dwaj koledzy - bardziej miękki i aksamitny. Przekłada się to na wygląd na skórze: mimo iż wszystkie trzy sztuki mają satynowe wykończenie, biedronkowe róże mają twardszą i bardziej kredową konsystencję, nie wyglądają więc na skórze tak miękko jak róż Bell.

Róż Bell 2skin pocket to w moim odczuciu tania perełka. Ma świetną konsystencję, jest dobrze napigmentowany, rozprowadza się jak marzenie i pozostaje na swoim miejscu (na mojej tłustej skórze) przez około 10 godzin.

Biedronkowe róże nie sprawiają problemów podczas aplikacji, ale nie pracuje się z nimi aż tak przyjemnie, jak z różem Bell. Róż Ladycode jest też najsłabiej napigmentowany z całej trójki. Trwałość biedronkowych różów jest niższa w porównaniu z "oryginałem"- róż Bell dla Biedronki widzę na policzkach przez 7-8 godzin, a róż Ladycode jeszcze krócej - jakieś 5-6 godzin.

Chciałam wiedzieć i wiem. Bardzo polecam róż Bell. Róże z Biedronki nie są złe, ale nie dorównują oryginałowi.

piątek, 9 stycznia 2015

Najładniejsze lakiery roku 2014, przegląd bardzo subiektywny

W rok 2015 wkraczam ze 191 lakierowymi buteleczkami. Tak, to uzależnienie. Tytułem podsumowania zeszłego roku ponownie pokażę Wam lakiery, których kolory i wykończenia spodobały mi się najbardziej:

Ciate mini, Locket

Ciate mini, Fit For A Queen

Orly, Star Spangled

Barry M, Vintage Violet

Barry M, Bright Red

Wibo, one coat manicure, 14

Wibo, chic matte, 5

Wibo, trend extreme nails, 6

Bourjois, rouge escarpin

Essie, Fiji od Słomki

Catrice, llilactric

Rimmel, 60 seconds, rose libertine

Który podoba się Wam najbardziej?

czwartek, 8 stycznia 2015

Kolorówka - odkrycia i ulubieńcy 2014 roku.

Większość z zeszłorocznych kolorówkowych ulubieńców (klik) nadal należy do tej kategorii, więc nie będę ich ponownie umieszczać na tegorocznej liście. Nadmienię tylko, że są to baza pod cienie Rival de Loop, paletka cieni Inglot Integra 21, cienie Lily Lolo Golden Lilac i Smoky Brown, cienie w kremie Maybelline Color Tattoo (Permanent Taupe, On and On Bronze, Creamy Beige), cielista kredka Rimmel Scandaleyes 005 nude, korektor Collection Lasting Perfection w odcieniu 1 Fair oraz puder bambusowy z Biochemii Urody. Wszystkich używam z dużą częstotliwością.

Listę kosmetyków kolorowych, które szczególnie polubiłam w 2014 roku, otwiera paletka Urban Decay Naked 3 (klik).



Odcienie z tej paletki bardzo do mnie pasują, a za ich pomocą można wykonać ponadczasowe, klasyczne makijaże dzienne i wieczorowe. Z cieniami pracuje się bez zarzutu: są świetnie napigmentowane, dobrze się ze sobą łączą i rozcierają.


Jeśli o kreski chodzi, szczególnie upodobałam sobie kredki Sephory contour eye pencil 12 hr wear (klik).

Obecnie mam trzy (nie uwieczniłam jeszcze niestety najnowszej z nich, więc na zdjęciach widzicie dwie sztuki); były prezentami od przyjaciółek z liceum i od Słomki. Uwielbiam je za piękne kolory, miękkość i świetną trwałość na moich opadających powiekach. Na chwilę obecną są to zdecydowanie moje ulubione kredki. Muszę jednak nadmienić, że w 2014 roku polubiłam również rysowanie kreski cieniem.


Przejdziemy teraz do wielofunkcyjnych paletek. W ubiegłym roku moje serce podbiły dwa takie produkty. Pierwszym z nich jest paleta Pupa Rose PUPY od Agaty (klik).


Wprawdzie nie polubiłam się z mocno brokatowymi, nietrwałymi i niepasującymi mi kolorystycznie błyszczykami z tej palety, ani z samym źle zamykającym się opakowaniem, ale cienie i róż są fantastyczne. Wszystkie trzy kosmetyki prasowane są dobrze napigmentowane i mają przyjemną, jedwabistą konsystencję. Róż ma przepiękny odcień przybrudzonego, brzoskwiniowego różu i pasuje dosłownie do każdego makijażu. Jest matowy, trwały, ładnie się nakłada, nie tworzy plam - to jeden z moich ulubionych tego typu kosmetków. Cienie mają bardzo uniwersalne kolory, które pasują chyba do wszystkich tęczówek - chłodne złoto o perłowym wykończeniu oraz satynowy, czekoladowy brąz ze złotymi drobinkami. Dodatkowo różu można używać w charakterze cienia (świetnie wygląda w załamaniu), a złotego cienia jako rozświetlacza na szczytach kości policzkowych, co czyni paletę jeszcze uniwersalniejszą.


Drugą paletą, którą uwielbiam i gdyby kazano mi pozbyć się wszystkich kosmetyków i zostawić jeden, właśnie tę paletkę wskazałabym bez wahania, to Balm Jovi Rockstar Palette marki The Balm, którą dostałam od Kataliny (klik).

Paletka jest fantastycznie dopracowana w każdym szczególe. Zawiera dwanaście cieni do powiek, pudrowy róż, rozświetlacz oraz dwa pomadko-róże w kremie. Opakowanie jest kolorowe, tekturowe ale mocne, z dwiema klapkami zamykającymi się na magnes. Bardzo podoba mi się fakt, że klapki oddzielają konsystencje kremowe od pudrowych, gdyż nic mi się nie osypuje do pomadek (a problem ten wystąpił w paletce Pupy, gdzie błyszczyki zbierają wszystkie pyłki z kosmetyków prasowanych). Całość jest leciutka i kompaktowa - idealna do zabierania w podróż. Cienie mają dość kruchą konsystencję. Należy naprawdę delikatnie przykładać do nich pędzelek, inaczej kruszą się. Jest to jednak ich jedyna wada. Poza tym są obłędnie napigmentowane, dobrze się aplikują i rozcierają. O ile nakładamy je w małych ilościach i stopniowo budujemy krycie, praca z nimi to sama przyjemność. Na bazie trwają na oku w niezmienionym stanie do demakijażu. Solid Gold to piękny złoty rozświetlacz. Jest bardzo trwały, tworzy na skórze ładną taflę. Róż Don't You Want Me? to odpowiednik Frat Boya marki. Piękny, niezwykle twarzowy odcień, znakomita trwałość (od nałożenia do demakijażu) oraz matowe wykończenie to przepis na róż idealny. Ma jednak tę samą konsystencję co cienie, więc kruszy się pod większym naciskiem pędzelka. Ze względu na świetną pigmentację trzeba aplikować go lekką ręką. Milly i Vanilly rzeczywiście spisują się i w roli różu (utrzymując się do demakijażu) i pomadek (tu na moich ustach ich trwałość wynosi około 3 godziny). Ogromnie podoba mi się ich matowe wykończenie. Nałożone na pomadkę ochronną nie wysuszają moich ust. Milly to łososiowy róż a Vanilly - czerwień.


Zejdźmy teraz nieco niżej, mianowicie do ust. Rok 2014 był w moim przypadku zdecydowanie rokiem matowych pomadek. Zaczęło się od Revlon Colorburst Matte Balm (klik).



Z dwóch posiadanych przeze mnie sztuk szczególnie upodobałam sobie odcień 205 Elusive. Wyglądam i czuję się w nim bardzo dobrze! W szminkach podoba mi się forma kredki, delikatnie miętowy zapach, świetna pigmentacja, dobra trwałość (u mnie 3-4 godziny bez jedzenia) oraz fakt, że nie wysuszają ust.


Pomadki Golden Rose velvet matte lipstick, zwłaszcza odcienie 02, 09 i 14, również spodobały mi się niezmiernie (klik).


Są bezzapachowe, dobrze napigmentowane, mają kremową konsystencję i pokrywają usta równą warstwą. Nie mają właściwości nawilżających, ale przy stosowaniu odpowiedniej pielęgnacji nie wysuszają ust. Na moich ustach bez jedzenia i picia utrzymują się około trzech godzin.


Jakkolwiek zdecydowanie wolę pomadki od błyszczyków (te drugie staram się obecnie pozużywać, żeby maksymalnie zredukować ich ilość w mojej kosmetyczce), jeden staino-błyszczyk bardzo mi się spodobał. Mowa o L'Oreal Rouge Shine Caresse w odcieniu 102 Romy od Asi (Kosmetyczny-Przekładaniec) (klik).


Gąbkowy aplikator w kształcie łezki jest bardzo wygodny i komfortowy w użytkowaniu. Kosmetyk ma wiśniowy zapach. Podczas aplikacji czuć, jakby na usta nakładało się wodę. Po chwili produkt  lekko wsiąka w wargi i zastyga. Zachowuje się jak połączenie stainu z błyszczykiem. Pierwsza warstwa w przypadku odcienia 102 daje bardzo delikatny kolor. Ja lubię go troszkę zbudować i zwykle aplikuję dwie warstwy, co daje satysfakcjonujący mnie efekt. Mazidło jest nieco lepkie, dzięki czemu dość trwałe, ale naprawdę nie ma tragedii. Wręcz przeciwnie, nosi się komfortowo. W moim przypadku o ile nie jem nic tłustego ani bardzo mokrego błysk utrzymuje się przez około trzy godziny. Potem na ustach widzę sam pigment, który wygląda dobrze przez kolejną godzinę. To chyba najtrwalszy błyszczyk, jaki kiedykolwiek miałam.

W końcu, nieoceniony pomocnik podczas malowania paznokci - wysuszacz Poshe super-fast drying topcoat od Słomki (klik).

Wysuszacz rewelacyjnie spełnia swoje zadanie. Po minucie można już dotknąć paznokcie, po 5-10 minutach manikiur jest suchy na mur-beton. Dodatkowo produkt ładnie nabłyszcza paznokcie. Nie zauważyłam, aby przedłużał trwałość lakierów, ale też jej nie skracał. Top ma tylko jedną wadę - potrafi czasem obkurczyć lakier po bokach i na końcówkach. Nie jest to jakoś strasznie nieestetyczne, ale bardzo uważne oko zauważy. Jeśli miałabym wybierać między Poshe a Good To Go od Essie, chyba wybrałabym Poshe. Oba preparaty działają bardzo podobnie, ale moim zdaniem Poshe ma wygodniejszy pędzelek. Bardzo polecam.


Widzicie tu jakieś znane sobie produkty?
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...