niedziela, 31 lipca 2016

Podsumowanie zużyć lipca.

W UK póki co lata za bardzo nie było i nie ma. Mam nadzieję, że sierpień będzie cieplejszy i bardziej słoneczny. I że nie przecieknie mi przez palce jak lipiec.

W lipcu wykończyłam jedynie pielęgnację.

Lactacyd, oczywiście. Wersja fioletowa to moja ulubiona. Teraz mam zieloną i męczę się z dodatkiem mentolu, bo uczucie chłodzenia 'tam na dole' nie jest, moim zdaniem, przyjemne. Pianka pod prysznic Imperial Leather ładnie pachniała, ale bardzo wysuszała skórę. Tonik Ziai z serii Liście Manuka to przeciętniak, który nie miał zbyt dużego wpływu na moją cerę. Liczyłam na pomoc w ściągnęciu porów (zawiera kwas migdałowy), ale się przeliczyłam. Dobry antycellulitowy duet Lirene opisałam w poprzednim poście (klik). Krem do rąk Soap & Glory Hand Food wspominam bardzo miło. Ten maluszek miał bardzo przyjemny zapach i przynosił wyraźną ulgę moim suchym dłoniom. Choć dość wodnisty w konsystencji, był równocześnie treściwy i otulał skórę ochronną kołderką. Bardzo szybko jednak się skończył. Krem do oczyszczania twarzy Balance Me sprawdził się na szkolną czwórkę. Rozpuszczał makijaż twarzy, ale z oczami nie radził sobie dobrze; powstałą pandę musiałam usuwać micelem.


Naturalnego dezodorantu Crystal używałam na noc. Byłam z niego bardzo zadowolona. Tak samo, jak ze świetnego nawilżającego filtru SPF 30 od Pharmaceris, który nie tylko chronił przez promieniowaniem, ale również nawilżał twarz bez natłuszczania i był dobrą bazą pod makijaż. Micel Vis Plantis też zasłużył na pochwałę, bo, jak napisałam w osobnym poście (klik) był szybki, delikatny i skuteczny. No i polski odczywiście, a to jest nie do przecenienia.


O olejku do włosów Loton wspominałam tutaj. Coś tam nawilżał włosy, ale cudów nie było. Zmywalna farba Pixie Lott nałożona na naturalny kolor włosów zawiodła na całej linii. Włosy nie zmieniły koloru w najmniejszym stopniu (choć turban użyty po spłukaniu zjawiskowo się pobrudził), a jedynie zyskały fioletowy poblsk widoczny tylko jeśli się naprawdę dobrze przyjrzeć. Z kolei odżywka Biovax bambus i olej z awokado to mój hicior. Moje włosy są po niej gładziutkie i miłe w dotyku, i lśnią jak szalone.


Plastry na zrogowaciałe pięty SheFoot stosowałam przez cztery dni pod rząd (każde opakowanie zawierało dwie pary). Po pierwszej i drugiej aplikacji nie było żadnych rezultatów, ale po kolejnych dwóch pięty byly zdecydowanie bardziej miękkie w dotyku. Tak więc należałoby stosować ten produkt dość często, ale zrobiłaby się z tego dość droga impreza. Maseczki z glinką Ziai dobrze się u mnie sprawdzają, zwłaszcza podczas wyjazdów. Oczyszczają cerę i ściągają pory, czego chcieć więcej.



Bibułek matujących Beauty Formulas szczerze nie polecam. Cieniuteńkie, mało chłonne, łatwo się drą. Nie ratuje ich nawet fajna wielkość. Chińska gąbeczka-jajko, którą dostałam od Justyny, tak jak jej poprzedniczka pokruszyła się po około miesiącu codziennego stosowania. Dziś wyciągnęłam z zapasów gąbeczkę Blend it! i... wow, co za różnica. Na razie jestem zakochana. Widoczne na zdjęciu próbki i miniatury dostałam od Hexxany. Modern Muse EDP (nuta głowy: mandarynka; nuta serca: tuberoza, lilia, płatki kwiatów, wiciokrzew, jaśmin wielkolistny, chiński jaśmin; nuta bazy: paczula, liść paczuli, ambra, piżmo, madagaskarska wanilia, nuty drzewne) to zapach bardzo przyjemny, nie duszący, nosiło mi się go dobrze. Saszetki serum z witaminą C LIQ CC wystarczyły mi na około dwutygodniową kurację i wprawiły mnie w zachwyt. Już dosłownie po kilku dniach stosowania na dzień pod filtry moja skóra zrobiła się niezwykle przyjemna i gładka w dotyku, pory były ściągnięte, cera - rozświetlona. Cudo, cudo. Mam dwa inne serum z tą witaminą do wykończenia, a potem kupuję LIQ CC, na bank. Miniatury kremów Guerlain i Originals zrobiły na mnie pozytywne wrażenie; kremy sprawdziły się jako nawilżacze, miały przyjemną konsystencję.



 Poza tym przewietrzyłam toaletkę i oddałam kilka świeżych (za ciemnych mi) podkładów, garść pojedynczych cieni i paletkę do konturowania znajomej, która zrobi z nich lepszy (częstszy) użytek niż ja.

piątek, 29 lipca 2016

Lirene, Dermoprogram, Terapia antycellulitowa 14 dni kriolipoliza + lifting termiczny

Osoby, które są ze mną od dawna wiedzą, że nie dogaduję się z kosmetykami Lirene. Jednakowoż W KOŃCU natknęłam się na coś od nich, co zrobiło na mnie naprawdę pozytywne wrażenie. Nie kupiłam zestawu sama - dostałam go od Hexxany. Sięgnęłam po mazidła bez większych oczekiwań, a zostałam zaskoczona widocznymi efektami. Po raz pierwszy szczere oklaski ode mnie dla marki.


Terapia antycellulitowa zainspirowana została dwoma zabiegami: kriolipolizą oraz liftingiem termicznym. Składa się z dwóch kroków: pierwszy, żel chłodzący, powinniśmy stosować na dzień, a drugi, żel rozgrzewający - na noc. Od razu powiem, że ja rankami mam takie urwanie głowy, że oba kroki stosowałam wyłączenie raz dziennie po wieczornej kąpieli. Najpierw zużyłam żel rozgrzewający, a po nim chłodzący. Każda tubka o pojemności 100 ml wystarczyła mi na około 12-14 dni stosowania.


Żel chłodzący ma postać niebieskawej emulsji i oczywiście pachnie mentolem. Chłodzi mocno i intensywnie, co w ciepłe wieczory było całkiem przyjemne. Żel rozgrzewający to biała emulsja o kwiatowym zapachu. Rozgrzewa naprawdę mocno; powiedziałabym, że pali aż miło, na granicy bólu. Oba kosmetyki dość szybko się wchłaniają po krótkim masażu, nie zostawiając nieprzyjemnego filmu.



Oczywiście po, w założeniu, dwutygodniowej (a praktycznie w moim przypadku miesięcznej) kuracji nie zauwyżymy nie wiadomo jak widocznej redukcji cellulitu. Zresztą ja od produktów z nazwy antycellulitowych żadnych cudów nie oczekuję; chcę tylko i aż ujędrnienia skóry - zwłaszcza, że próbuję (słowo-klucz, bo jeszcze się nie udało) wrócić do rozmiaru sprzed roku, czyli de facto zgubić 6-8 kg, a redukcja wagi może (choć nie musi) wiązać się z utratą elastyczności skóry. Opisywany dziś duet ujędrnia naprawdę świetnie - już po kilku zastosowaniach skóra zrobiła się zauważalnie napięta i gładsza w dotyku. Teraz, kilka dni po wtarciu w cielsko ostatniej porcji, owo napięcie zaczyna znikać, więc czym prędzej zamierzam sięgnąć po inne serum Lirene, bo dzięki Asi mam zapasik.


Składowym purystom lista ingrediencji raczej się nie spodoba. Może i jest na co kręcić nosem, ale duet działa. Być może stosowany zgodnie z zaleceniem działałby jeszcze widoczniej.


Szczerze polecam, jeśli oczekujecie widocznego ujędrnienia i napięcia skóry, a nie jesteście składowymi purystami. Odradzam osobom wrażliwym na efekty termiczne, bo są one naprawdę intensywne (rozgrzewający wręcz na granicy bólu).

środa, 27 lipca 2016

Makeup Geek, Eyeshadow Pan (Confection, Bleached Blonde, Moondust, Hipster, Twilight), Foiled Eyeshadow Pan (Charmed) oraz Duochrome Eyeshadow Pan (Rockstar)

Gdyby nie Justyna, pewnie długo jeszcze nie zaliczyłabym spotkania pierwszego stopnia z cieniami Makeup Geek. Jakoś nie znajdowały się na moim celowniku, choć czytałam o nich w samych superlatywach. A to był błąd. Justyna podarowała mi dwa odcienie - wybrała bardzo "moje" kolory - Hipster i Twilight, po czym dała (wraz z Joanną) cynk o promocji na kosmetyki MUG w sklepie Beauty Bay. Tym sposobem zakupiłam pięć kolejnych panów. W cenie regularnej cienie z serii podstawowej oraz duochromy kosztują 4,95 funtów, a folie - 7,95 funtów. Ja zapłaciłam połowę mniej.


Cienie przychodzą w kartnikach, które wbrew pozorom dobrze zabezpieczają produkt podczas transportu. Do przechowywania krążków najlepiej mieć paletę magnetyczną, np. z Inglota. Tym samym cienie MUG dają nam możliwość skomponowania własnej palety kolorów.

Ja posiadam:
Charmed: stalowo-oliwkowy metalik (cień foliowy)
Rockstar: duochrom przechodzacy z beżu w róż - jeden z moich ulubieńców
Confection: matowy rozbielony łosoś (najsłabiej napigmentowany, ale dobrze sprawdza się do rozcierania granic cieni)
Bleached Blonde: odcień plażowego piasku o perłowej bazie ze złotym shimmerem; na słoczach na ręce mi się nie podoba, ale na oku prezentuje się całkiem ładnie i pasuje do mojej tęczówki
Moondust:  śliczny chłodny perłowy brąz z lekko różowawą poświatą
Hipster: satynowy czekoladowy brąz
Twilight: satynowy lekko przybrudzony wrzos, mój kolejny ulubieniec

Za wyjątkiem pastelowego Confection reszta cieni jest świetnie napigmentowana. Nie sprawiają żadnych problemów podczas aplikacji i rozcierania. Praca z nimi to sama przyjemność, a na bazie trzymają się na miejscu przez długie godziny. Tylko jeden cień z mojej siódemki ma tendencję do osypywania, bo jest suchszy od innych - to Bleached Blonde. Cień foliowy Charmed jest niemal mokry, kremowy w dotyku; reszta ma przyjemną, jedwabistą konsystencję. Naprawdę niewiele można tym cieniom zarzucić.

Pany  mają taki sam rozmiar jak kółeczka Inglota. Objętościowo otrzymujemy 1,8 g cienia.


Przygotowałam dla Was kilka propozycji makijażowych z cieniami w akcji. Wiem, że wszystkie są proste jak budowa cepa, ale wybrałam sobie zestaw do szybkich dzienniaków.

#1
Charmed, Rockstar, Moondust, Hipster; zielona kredka Zoevy; na ustach Golden Rose matte lipstick crayon 10



#2
Rockstar, Confection,Moondust, Hipster, Twilight; kredka Classics 205; na ustach Golden Rose matte lipstick crayon 17



#3
Confection, Bleached Blonde, Hipster, Twilight; kredka Avon Supershock Bronze; na ustach Kobo matte lips 409 rare red



#4
Charmed, Confection, Twilight, fiolety z paletki Vintage Romance Sleeka; kredka Sephora crayon jumbo; na ustach Golden Rose matte lipstick crayon 10



I jak się Wam podoba mój zestawik? Macie jakieś doświadczenie z cieniami Makeup Geek? Jeśli o polskie blogi chodzi, o cieniach MUG możecie poczytać u Justyny tu, u Hexxany tu, u Candy Killer tu,tu, tu, tu i tu, u Angeliki (Dressed in mint) tu i tu, u makijazzowo tu, czy u Wiktorii Gajewskiej tu. Jest co podziwiać, dziewczyny pięknie te cienie pokazały :)

poniedziałek, 25 lipca 2016

Vis Plantis, Herbal Vital Care, płyn micelarny 3 w 1

Kosmetyki marki Vis Plantis, należącej do Elfa Pharm, dostać można w Naturze. Dla laika wydają się one być ciekawe składowo i zachęcają nietuzinkowymi czasem substancjami aktywnymi, np. w ofercie jest krem do twarzy z syntetycznym peptydem mającym być odpowiednikiem jadu żmii. Nie o kremie dziś jednak, a o kosmetyku tak podstawowym i potrzebnym jakim jest micel.

Jeśli miałabym ten produkt scharakteryzować za pomocą trzech przymiotników, powiedziałabym, że jest skuteczny, łagodny i szybki. I na tym można by w zasadzie zakończyć niniejszą opinię.


Dodam jednak, że butelka ze względnie miękkiego plastiku jest bardzo funkcjonalna (korek na zatrzask) i łatwa w obsłudze, gdyż otwór wylotowy nie jest zbyt duży i nie powoduje marnowania produktu.

Bezbarwna ciecz o konsystencij wody nie jest perfumowana i pachnie jedynie sumą swoich skłaników. Płyn lekko się pieni. Micel nie podrażnia oczu ani skóry twarzy, nie zapchał mnie. Nie wiem tylko, jak skuteczny jest w przypadku wodoodpornych kosmetyków, gdyż takich nie używam.

Bardzo fajny, niezwykle skuteczny polski wyrób. Znacie?

piątek, 22 lipca 2016

Dwie kredki Gosh: Let's Twist Eye Liner (Green Gate) oraz Velvet Touch Eye Liner (011 Sky High)

Jak wynika z moich wcześniejszych kredkowych wpisów, Hexxana uraczyła mnie jakiś czas temu pęczkiem różnych i różnistych kredek do powiek. Znakomita ich większość okazała się bardzo dobra, ale oczywiście musiały znaleźć się jakieś czarne owieczki. Szkoda, że z Gosha, bo np. ich cień w kredce, forever eyeshadow metallic eye shadow stick w odcieniu 01 silver rose (klik), należy do ścisłego grona moich ulubieńców. Z kolei do cieni marki się nie przekonałam (klik). Ani do kredek, o czym poniżej. Obie mają lekko perłowe wykończenie, mimo iż pochodzą z różnych serii.


Zacznijmy od tej prawdziwej czarnej owcy, czyli kredki wykręcanej. Taka forma kredki ma swoje plusy (nie trzeba temperować) i minusy (brak precyzji, chyba że mamy ochotę poprawiać pędzelkiem). Problemy miałam z nią następujące:

* dość twardy sztyft, który zmuszał mnie do wywierania większego nacisku na powiekę, co nie było przyjemne, a do tego doprowadziło do ułamania się grafitu

* średnia pigmentacja, której nie da się za bardzo budować

* pigment  nie rozkłada się równomiernie, tworzą się grudki 

Kolor, jak widać, też "nie mój". Jedyne, co mam naprawdę dobrego o niej do powiedzenia, to że nie ma tendencji do rozmazywania i kserowania się czy spływania z powieki.


Kredka niebieska okazała się nieco lepsza od poprzedniczki. Można ją temperować, dzięki czemu grafit jest zaostrzony i daje nam precyzję podczas apikacji. Kredka jest też względnie miękka i bardzo dobrze napigmentowana. Niestety u mnie spływa z górnej powieki na skórę pod oczami, tworząc tam niebieską pandę. A tego w kredkach nienawidzę.

Znacie? Podzielacie moje zdanie?

niedziela, 17 lipca 2016

Maybelline Color Elixir Lip Lacquer, 120 Fuchsia Flourish oraz 400 Alluring Coral

Zdaje się, że błyszczyki, które dziś Wam opiszę, nie są dostępne w Polsce stacjonarnie. W Anglii pojawiły się dobrze ponad rok temu i wtedy też kupiłam w jakiejś promocji dwie sztuki (normalnie kosztują 6,99 funtów/5 ml). Wiele z Was jednak podróżuje i ma okazję trafić na te kosmetyki za granicą, postanowiłam więc coś o nich naskrobać. Zresztą od roku nosiłam się z tym zamiarem - czasem z niewiadomych przyczyn potrafię odkładać napisanie notki na wieczne nigdy, ech.

Spośród jedenastu dostępnych w UK kolorów wybrałam dwa intensywne, rzucające się w oczy odcienie. Jeśli chodzi o kolory delikatniejsze, bardziej dzienne, wpisy o takich znajdziecie na przykład u Iwetto (klik - 705 Blush Essence), Sroki (klik - 705 Blush Essence, 105 Petal Plush, 725 Caramel Infused) i Justyny (klik - 010 Celestial Coral).

A wracając do mojej toaletki, zagościły w niej te dwa oto gagatki:


Producent opisuje ten produkt jako hybrydę pomadki, błyszczyku i balsamu nawilżającego. I coś w tym jest. Moje sztuki dają na ustach naprawdę intensywny kolor, ładną taflę i rzeczywiście wykazują nawilżające właściwości, dzięki czemu noszą się bardzo komfortowo. Niestety nie do końca odpowiada mi zapach tego kosmetyku; jest dziwny, chemicznie słodki.


Bardzo polubiłam się z aplikatorem - karbowana gąbeczka w kształcie łezki umożliwia precyzyjną aplikację mazidła już za jednym wynurzeniem z tubki. Ta ostatnia swoją drogą ma bardzo ciekawy design: jest prostokątna z ładną, błyszczącą nakrętką, a sam blyszczyk znajduje się w plastikowej wstawce w kształcie sztyftu pomadki. Ta wstawka zdaje się być plastikowa, odpowiada danemu odcieniowi błyszczyka i jest nieprzezroczysta, przez co niestety nie widać stopnia zużycia kosmetyku ani jego wykończenia (niektóre odcienie zawierają drobinki).


120 Fuchsia Flourish:

Czyli intensywna fuksja. 


400 Alluring Coral:

A to intensywny koral. Niestety ten konkretny odcień wykazuje dużą tendencję do zbierania się w bruzdach wargowych. Fuksja robi to w stopniu minimalnym a ten tu gagatek - no same zobaczcie...

Błyszczyki są dość lepkie, ale nie w nieprzyjemny sposób. Są też bardzo trwałe, nawet mimo jedzenia i picia - błyszcząca warstwa zostaje ze mną przez około 2,5-3 godziny, a po jej zniknięciu na ustach nadal mam intensywny stain. Co ciekawe, naskórek warg nadal jest nawilżony. Stain wygląda dobrze przez kolejne 2-3 godziny, po czym zaczyna nierównomiernie zanikać (co nie jest niczym zaskakującym przy tak intensywnych barwach) i warto zrobić poprawki. Wystarczy po prostu zaaplikować kolejną warstwę kosmetyku, bez zmywania poprzedniej. Zaznaczam jednak, że nie wiem, czy delikatne, dzienne odcienie są tak samo trwałe; nie wiem też, czy zbierają się w bruzdach wargowych jak mój nieszczęsny koral.

Podobam się sobie w obu odcieniach i odpowiada mi to, jak komfortowo się te produkty noszą. Szkoda, że koral zbiera się w bruzdach wargowych, przez co noszę do tylko "po domu"...

piątek, 15 lipca 2016

Norel Dr Wilsz, maska algowa plastyczna owoce leśne

W maskach algowych zakochałam się kilka lat temu za sprawą doskonałych alg od Organique (maska algowa papaja, maska algowa borówka, maska algowa żurawina), które nadal są moimi ścisłymi ulubieńcami. Miałam okazję poznać również propozycję Bielendy (aloesowa algowa maska do twarzy) i trzy rodzaje alg od E-naturalne (maska z acerolą, maska z kakao, maska pod oczy), i wszystkie wykazywały odczuwalne właściwości odżywcze i łagodzące rumień. Dla takich efektów nie narzekam nawet na konieczność samodzielnego przygotowania zabiegu i jego względną czasochłonność. Wszak algowy proszek trzeba dobrze wymieszać z wodą mineralną, szybko nałożyć grubą warstwą na skórę zanim mikstura zglucieje w miseczce, odczekać 15-20 minut, a potem oderwać (jak każdą maskę peel-off) i "wyczyścić" to, co się nie oderwało wodą bądź tonikiem.

Maskę algową owoce leśne Norel dostałam od Hexxany. Asia poczęstowała mnie również hojną odsypką wariantu na trądzik różowaty. Co ma do powiedzenia na ich temat producent można przeczytać tu (owoce leśne) i tu (trądzik różowaty).


Oba warianty bardzo przypadły  mi do gustu, ale muszę szczerze napisać, że u siebie nie widziałam żadnych różnic w ich działaniu.

Algi, jak to algi, troszkę zajeżdżają rybą. Nie jest to jednak zapach intensywny ani nieprzyjemny. Samo noszenie tych masek na twarzy jest niezywkle przyjemne i relaksujące ze względu na miłe uczucie chłodzenia. Jako posiadaczka cery naczynkowej i jeszcze-nieutrwalonego-ale-chyba-już-nie-na-długo rumienia bardzo je doceniam. Po każdej takiej sesji rumień gdzieś się chowa, koloryt cery jest wyrównany, a skóra gładka, rozświetlona, napięta i niezwykle przyjemna w dotyku.

Czy algi Norel przebiły w moim odczuciu ulubieńców z Organique? Nie, ale niewiele im brakuje. Są naprawdę dobre i godne uwagi. Ja być może jestem tutaj troszkę nieobiektywna, bo algi Organique to moja pierwsza miłość, a tę, jak wiadomo, zawsze trochę się idealizuje i nigdy się jej nie zapomina...

środa, 13 lipca 2016

Golden Rose, Silky Touch Pearl Eyeshadow, 122

Robiąc zakupy kilka miesięcy na wtedy nowootwartym stanowisku Golden Rose w CH Auchan w Rumii, dostałam w prezencie ten oto cień. Nie miałam wpływu na kolor, który mi się trafił, ale szczęśliwie jest on bardzo ładny, tylko spójrzcie:


122 to bardzo ciepły, wręcz rudawy brąz o satnowym wykończeniu. Jest przyjemnie jedwabisty w dotyku i nie sprawia żadnych problemów podczas aplikacji czy rozcierania. Pigmentację ma średnią, dlatego warto pod niego zastosować kolorową bazę - no chyba, że lubimy delikatny efekt.

Opakowanie jest plastikowe i zamyka się na klik, a przy tym nie stanowi zagrożenia dla paznokci.


Ot, zwyklaczek, ale bardziej na plus niż na minus.

poniedziałek, 11 lipca 2016

Astor, soft sensation lipcolor butter, 012 Unguilty Pleasure

Jako niepoprawna pomadkoholiczka z ustawicznie szepczącym "testuj, testuj, testuj" głoskiem w głowie skusiłam się pewnego dnia na szminkę w kredce Astor, reklamowaną przez producenta jako hybrydę koloru, balsamu pielęgnacyjnego i błysku.

Jakkolwiek nie jest to zły produkt stwierdzam, że mogłabym się bez niego obyć.


Na pierwszy rzut oka opakowanie w kolorze pomadki (łatwo znaleźć dany kolor, super) ze złotymi napisami wygląda bardzo ładnie. Po jakimś czasie jednak złotko zaczyna obłazić, co już estetyczne nie jest.

Zasrzeżenia też mam do ściętego czubka. Bo po co tworzyć kredkę, jeśli potem daje się jej taki czubek, przez co tracimy szansę na mega precyzyjną aplikację?

Zapach mazidła jest natomiast bardzo ładny, jak waniliowy budyń. Lubię to.


Mój odcień, 012, to fuksja. Kolor nie jest bardzo intensywny, ale widoczny. Mamy tu dość błyszczące wykończenie, ale jednak nie błyszczykowe. Takie wykończenie dają często pielęgnacyjne balsamy do ust. Pomadka Astora naskórek ust nawilża, kiedy sie na nich znajduje. Jak już zniknie, znika też poczucie nawilżenia i odżywienia. Produkt przy tym do najtrwalszych nie należy, gdyż bez jedzenia i picia nie wyciągniemy z niego więcej niż 2,5-3 godziny. Kosmetyk zjada się raczej równomiernie, kolor nie wgryza się w wargi; dość mocno brudzi kubki.

Nie jest to zły produkt, ale czy wart 27 zł? Moim zdaniem nie.

piątek, 8 lipca 2016

Sinful Colors, Kylie demi-matte, 2076 Karma

Dziś pokażę lakier, który kupiłam całkiem niedawno w drogerii Superdrug. Patronką kolekcji jest wyskakująca-nam-już-z-lodówki Kylie Jenner, ale nie to mnie skusiło. Skusił mnie uroczy złoty shimmer w pięknej, brudnawo wrzosowej bazie. Dopiero w domu zorientowałam się, że kosmetyk ma półmatowe wykończenie, ale chyba by mnie to nie powstrzymało od zakupu. Zawsze można dodać top coat, prawda?

Proszę, zignorujcie fatalną pustynię na skórkach. Gdybym do zdjęć je naolejowała, nie byłabym w stanie pokazać Wam wykończenia tego lakieru.

Dostępność: swój kupiłam w drogerii Superdrug
Cena: zaplaciłam 2,99 funtów
Pojemność: 15 ml
Kolor: przybrudzony wrzos ze złotawym pyłkiem o półmatowym wykończeniu
Konsystencja: dość gęsta
Pędzelek: szeroki, ale wygodny
Krycie: w zasadzie  może to być jednowarstwowiec (ja z przyzwyczajenia nałożyłam dwie warstwy)
Wysychanie: szybkie (jak to maty)
Zmywanie: bez większych problemów
Trwałość: całkiem dobra jak na tak tani lakier - trzeciego dnia miałam jedynie starte końcówki, ale o dziwo nie było odprysków (a moje paznokcie nie dość, że miękkie, to się bez przerwy łuszczą, co zresztą widać po ich fakturze; tak, stosuję odżywki i oleje)



Availability: I bought mine in Superdrug
Price: £2.99
Volume: 15 ml
Colour: dusty purple with gold sparkles; semi-matte finish
Brush: broad but comfortable
Coverage: it can be a one-coater
Drying time: short
Removing: no problems
Durability: it wore off of the tips on the third day

środa, 6 lipca 2016

Ulubieńcy wiosny 2016 | Pat & Rub, Ava, Pharmaceris, Organique, Isana, Decleor, L'biotica, Evree, Shefoot, Sigma, Classics, Sleek, The Balm, Golden Rose

Jakkolwiek bardzo lubię czytać posty o ulubieńcach miesiąca moich ulubionych blogerek, sama nie mam weny do pisania podobnych postów. Postanowiłam jednak zacząć serię ulubieńców cokwartalnych. Mam nadzieję, że się Wam spodoba ten pomysł.

Dziś podsumuję tegoroczną wiosnę. Macie w Polsce lato (w Blackpool jest tak zimno, że nie da wyjść się na zewnątrz bez kurtki), więc nie ma na co dłużej czekać :)

Zacznijmy od pielęgnacji.

Pat & Rub, tonik łagodzący (recenzja)
Tonik uwiódł mnie właściwie od pierwszego użycia. Ma bardzo funkjonalne opakowanie, ładnie ziołowo-kwiatowo pachnie, może pochwalić się świetnym, naturalnym składem, a przede wszystkim rzeczywiście działa na skórę uspokajająco i pomaga mi łagodzić rumień. Dodatkowo delikatnie nawilża skórę. Dostałam go od Hexxany :*


Ava, przeciwzmarszczkowe serum pod oczy
Dzięki serum naszej rodzimej marki odkryłam, że moja skóra pod oczami kocha peptydy. Od kilku miesięcy nakładam ten kosmetyk grubą warstwą (niczym maskę) na noc i każdego ranka cieszę się dobrze nawilżoną i uelastycznioną skórą, która wygląda na lekko "wypchniętą" przez co linie mimicze są mniej widoczne. Bardzo, bardzo sobie chwalę ten kosmetyk.


Pharmaceris, nawilżający krem ochronny do twarzy SPF 30
Wiosną, latem i wczesną jesienią filtry to pozycja obowiązkowa w mojej codziennej pielęgancji. Widoczne na zdjęciu kremy Pharmaceris kupiłam z braku laku jeszcze w zeszłym roku. Było już po sezonie i to były dosłownie ostatnie kremy z ochroną przeciwsłoneczną, jakie ostały się w aptece. Naprawdę nie spodziewałam się, że wersja z mniejszym faktorem (SPF 50 jeszcze czeka na swoją kolej) tak przypadnie mi do gustu. Oprócz tego, że filtr spełnia swoje podstawowe zadanie, jest po prostu świetnym kompanem na co dzień. Nie jest tłusty, nie bieli, szybko się wchłania, rzeczywiście nawilża skórę bez obciążania jej i stanowi dobrą bazę pod makijaż. A to w przypadku tego typu kosmetyków wcale nie jest takie oczywiste.


Organique, basic cleanser, peeling enzymatyczny (recenzja)
Moja naczynkowa cera bardzo źle reaguje na wszelkie peelingi mechaniczne. Od kilku już lat trzymam się zatem złuszczaczy enzymatycznych, których peeling Organique jest przyzwoitym przedstawicielem. Skóra po jego użyciu faktycznie jest czystsza, zmatowiona, pory - ściągnięte i ogólny koloryt - wyrównany. Działa. Był prezentem urodzinowym od Słomki :*


Isana Young, żel do mycia twarzy i demakijażu oczu (recenzja)
Jakkolwiek moim numerem jeden do wstępnego demakijażu są olejki hydrofilne, muszę przyznać, że kosmetyk Isany bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Jest to pierwszy taki żel, który rzeczywiście nie podrażnia oczu, dzięki czemu faktycznie można nim makijaż wstępnie rozpuścić i potem "poprawić" micelem. Produkt rewelacyjnie spisuje się też do porannego mycia twarzy, gdyż jest bardzo łagodny i nie odziera skóry z warstwy hydro-lipidowej.


Decleor, aromaessence ylang-ylang (recenzja)
Bardzo miło wspominam olejkowe serum Decleor. Przepięknie pachniało, a skóra po nim była nawilżona, niezwykle przyjemna w dotyku i po prostu w znakomitej kondycji. Poznałam je dzięki Hexxanie.


Isana Med, szampon 5% Urea (recenzja)
Tania, ogólnie dostępna perełka. Ten szampon nie tylko spełnia swoje podstawowe zadanie, ale też zauważalnie dobrze wpływa na włosy i skórę głowy. Pomógł mi poradzić sobie ze spustoszeniem na skalpie wywołanym bublowatym szamponem Petal Fresh.


L'biotica Biovax, odżywka bambus&olej z awokado
Zachwyt od pierwszego użycia. Moje proste, średnioporowate włosy są po tej odżywce gładziutkie i przyjemne w dotyku, i lśnią jak szalone. Nic tylko miziać.


Evree, regenerujące serum do paznokci
Skusiłam się na nie po przeczytaniu wielu pozytywnych opinii na blogach. Dołączam się! Serum ma przepiękny skład, wygodne opakowanie i regulanie stosowane rzeczywiście nawilża skórki i paznokcie. Mały geniusz.


Evree, regenerujący krem do stóp (recenzja)
Mam dość problematyczne stopy z szybko rogowaciejącymi piętami. Ten krem pomagał owe pięty zmiękczać, a poza tym naprawdę dobrze nawilżał skórę. Najlepszy krem do stóp, jaki do tej pory miałam.


Shefoot, złuszczająca maska do stóp (recenzja)
Szybko i sprawnie usunęła z moich stóp grubą warstwę martwego naskórka. Mój hicior.


Ścisła pielęgnacyjna czołówka za nami, przejdźmy zatem do ulubieńców kolorówkowych.

Sigma, palety Smoke Screen i Warm Neutrals (SS, WM)

Naprawdę genialne cienie. Świetnie napigmentowane, piękne zestawienia kolorystyczne, doskonała trwałość - właśnie to otrzymujemy spod szyldu Sigmy. Moje jedyne zastrzeżenie jest takie, że cienie w paletce Warm Neutrals się osypują. Poza tym - bajka. Muszę jednak przyznać, że cienie Zoevy kocham na równi z Sigmą. Paletę Smoke Screen sprezentowała mi na zająca Hexxana, a paleta Warm Neutrals była prezetem urodzinowym od Kasi :*


Classics, waterproof eyeliner 205 (recenzja)
Ze względu na swój nietuzinkowy kolor to właśnie ta kredka najczęściej lądowała wiosną na moim oku. Doskonale komponuje się z cieniami Sigmy i Zoevy. Podesłała mi ją do testów Magdalena :*


Sleek, blush by 3 palette, Santa Marina 087 (recenzja)
Środkowy puder co prawda nie przypadł mi do gustu, ale róże jak najbardziej tak. Mają piękne, nietuzkowe kolory, a sama paletka doskonale spisuje się na wyjazdach, gdyż daje nam wybór. Przejęłam ją w spadku od Justyny :*


The Balm, Pretty Smart Lip Gloss, Bam! (recenzja)
Szybki kosmetyk do ust o kolorze pasującym do każdego makijażu, który można zaaplikować w biegu bez lusterka? Bam! i już. Błyszczyk jest prezentem gwiazdkowym od Kasi.


Golden Rose, Matte Lipstick Crayon 11 (recenzja)

Kocham mat na ustach, a te kredki z Golden Rose mają piękne kolory, zapewniają precyzję przy aplikacji i komfortowo się noszą. Uwielbiam. Jedensateczkę podesłała mi Justyna, której nie do końca odpowiadał odcień. A ja jestem w nim zakochana.


A największym niekosmetycznym ulubieńcem wiosny,  a nawet poprzedniej jesieni i zimy jest mój ukochany kanał fitness - Fitness Blender. Dzięki Kelli i Danielowi nie muszę wychodzić z domu, żeby ruszyć tyłek, jestem zmotywowana i wiem dużo więcej na temat zdrowego stylu życia niż kiedyś. Dzięki tej genialnej parze uzależniłam się od ruchu i ćwiczę kiedy tylko mogę. Jeśli praca pozwala - nawet 6 razy w tygodniu.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...