środa, 30 sierpnia 2017

Pierwsze (i nie ostatnie) spotkanie z marką Skin & Tonic London.

Moje pierwsze, bardzo zachęcające spotkanie z marką Skin & Tonic London zawdzięczam Hexxanie i jej szalonej urodzinowej paczce. Zostałam totalnie rozpieszczona, a w otrzymanym zestawie odkryłam prawdziwe perełki pielęgnacyjne.



Kosmetyki, które dostałam, charateryzują się świetnymi, naturalnymi, krótkimi składami, w większości ładnymi zapachami oraz, znowu w większości, funkcjonalnymi opakowaniami o ładnej szacie graficznej. Dlatego cały zestaw właściwie z marszu trafił na moją półkę; paląca ciekawość nie dała mi czekać.

Nie ma w tym zestawie żadnego niewypału. Wiadomo jednak, że wyłuskałam tu swoich ulubieńców, opiszę więc poszczególne produkty w kolejności do najbardziej ulubionego.


Skin & Tonic, Gentle Scrub

Po otwarciu tego słoiczka naszym oczom ukazuje się różowy proszek o dziwnym zapachu wysuszonej, kwaskowatej róży. Aromat ten nie przypadł mi do gustu. Kosmetyku można używać na dwa sposoby: wymieszać z wodą na pastę i stosować jako peeling mechaniczny lub dodać do proszku ulubione składniki (u mnie hibiskusowy tonik Sylveco, jakiś olejek do twarzy, kwas hialuronowy) i przygotować maskę. Pierwszy sposób nie do końca się u mnie sprawdził. Moje naczynka nie lubią mocnego ścierania, a przy delikatnym nacisku nie uzyskiwałam specjalnie satysfakcjonującego efektu. Jako maska kosmetyk sprawdzał się poprawnie: wchłaniał sebum i inne nieczystości, pomagał podsuszać wypryski, a po zmyciu skóra była przyjemna w dotyku. Niemniej do gentle scrub akurat raczej nie wrócę, zabrakło "tego czegoś".


Skin & Tonic, Naked Lip Balm
Ten trzyskładniowy balsamik do ust jest zupełnie bezzapachowy i nie pozostawia żadego posmaku na ustach. Ma dość zbitą, twardą konsystencję, ale lekko topi się w kontakcie z ustami. Będzie niesamowicie wydajny. Zwykle aplikuję go na noc, a rano budzę się z ładnie nawilżonymi wargami.


Skin & Tonic, Rose Mist

Stosowałam tę mgiełkę w charakterze toniku i sprawdziła się bardzo dobrze. Lekko nawilżała skórę i zauważalnie gasiła grę naczyń, uspokajała rumień. Różany zapach był nieco "lepki" acz przyjemny. Jedyne, co mi nie pasowało, to atomizer, który pryskał wielkimi kroplami zamiast drobną mgiełką, ale nie zniechęci mnie to do powrotu do tego kosmetyku.


Skin & Tonic, Steam Clean

Czyli moje pierwsze masełko do demakijażu, które okazało się naprawdę dobre, ale uświadomiło mi, że jednak osobiście wolę rozpuszczać mejkap i inne zabrudzenia olejkiem hydrofilnym (to najzwyczajniej w świecie kwestia preferencji). Ale do rzeczy. W dotyku masełko przypominało wazelinę i ładnie pachniało eukaliptusem. Z makijażem twarzy produkt radził sobie znakomicie, całkowicie rozpuszczając kolorówkę. Nie radził sobie natomiast do końca  z maskarą i kreskami, a ja dla wygody lubię wszystko "machnąć" jednym kosmetykiem. Doceniam fakt, że mając masło na oczach mogłam je otworzyć bez ryzyka, że zaraz wszystko się zamgli. Dla wielbicieli masełek do mycia twarzy pozycja obowiązkowa do wypróbowania; ja zostaję przy olejkach, które emulgują.


Brit Beauty Oil

Jak ja uwielbiałam ten olejek! Cudownie pachniał neroli i był względnie nietłusty. Aplikowało się go bardzo łatwo za pomocą sprawnie działającej pipety. Zwykle mieszałam cztery krople kosmetyku z kwasem hialuronowym i wcierałam w twarz i szyję na noc. Budziłam się z przepięknie nawilżoną, ukojoną, elastyczną, rozświetloną cerą o bardzo ładnej teksturze; pory rzeczywiście były obkurczone. Cudeńko, o którym nie mam niczego złego do powiedzenia.


Kupuje mnie marka Skin & Tonic i mam zamiar na dłużej się z nią zaprzyjaźnić. Muszę im oddać, że w tych kilkuskładnikowych recepturach kryje się ogromna moc. Jestem oczarowana!

Macie na koncie jakieś doświadzenia ze Skin &  Tonic London?

wtorek, 29 sierpnia 2017

Perfecta, Fenomen C, krem-kompres do rąk i paznokci

 Moje dłonie przedstawiają na chwilę obecną obraz nędzy i rozpaczy. Gorący okres w pracy to między innymi ciągly kontakt z detergentami. W efekcie skóra rąk jest sucha, o kilka rozmiarów za mała, spierzchnięta, szorstka, i naprawdę wymaga nawilżenia i regeneracji. Ratuję się jak mogę częstymi peelingami i ciągłym smarowaniem rąk, ale kremy nie mają latwo.

Propozycją Perfecty zainteresowałam się ze względu na dość ciekawy, pełen różnych ekstraktów skład. No i ten "fenomen" w nazwie ;) Swoją tubkę nabyłam drogą kupna w drogerii Hebe, ale nie pamiętam ceny. Nie więcej niż kilkanaście złotych.

Jak widać, producent zapakował kosmetyk w pomarańczowo-koralowo-złotą tubkę z klapką. Może ta pstrokata czata graficzna nie jest najpiękniejsza, ale samo opakowanie uznaję za łatwe w obsłudze i funcjonalne.
 Krem ma postać białej emulsji o cytrynowo-cukierniczym zapachu. Jego konsystencję można zaliczyć do otulających; potrzebuje kilku minut na wchłonięcie. Osobiście właśnie takie formuły lubię najbardziej, bo nieco dłużej działają na moich sucholcach.





Krem zainteresował mnie zawartością szeregu ekstraktów. Jest w nim też mój ukochany mocznik, choć dopiero w połowie składu. Oczywiście wszystko to plywa sobie w zupce wodno-parafinowej z dodatkiem gliceryny i silikonu, ale w kremach do dłoni oleju mineralnego nie demonizuję. Wręcz często mi pomaga.

No a co z działaniem? Zanim zaczął się u mnie kompletny przesusz, krem sprawował się poprawnie. Odżywiał, nawilżał, wygładzał. Teraz... działa połowicznie. Nieprzesuszone partie skóry na moich dłoniach (czyli de facto ich wierzch od knykci w stronę przedramienia) SĄ nawilżone i gładkie, ale wszelkie przesuszone miejsca - zwłaszcza spód dłoni, knykcie i między palcami, nadal są suche i łuszczą się.... choć z doświadczenia wiem, że mogłoby być jeszcze gorzej. O dziwo nie pojawiła się jeszcze egzema. I to chyba zasługa tego kremu. Na razie zatem nie mogę wystawić mu bardzo dobrej oceny, ale w przyszłości muszę jeszcze do niego wrócić. Może jesienią/zimą?

Znacie?

czwartek, 24 sierpnia 2017

Karaja, maskary Lash Lift Express oraz Lash Design

Dwie maskary całkowicie mi nieznanej włoskiej marki Karaja podarowała mi w prezencie niezawodna Hexxana. Na wypadek gdybym bardzo pragnęła sama je kupić, z łatwością znalazłam je na amazonie za 15 funtów za sztukę (za 12 ml Lash Lift Express lub 7 ml Lash Design).

Ale sama kupić ich  nie chcę, gdyż uważam, że ich cena jest niestety nieadekwatna do jakości. Wręcz ośmielę się stwierdzić, że na moich rzęsach zachowują się jak tusze z najtańszej półki.




Obie maskary oryginalnie zapakowane są w srebrne kartoniki. Aplikatorami oczywiście się różnią, bo mają dawać zupełnie inny efekt. Lash Lift Express ma "zwykłą" spiralkę z nylonowego włosia, podczas gdy w wersji Lash Design mamy do czynienia z silikonowym aplikatorem z krótkimi, rzadko rozstawionymi wypustkami i z rządkiem wypustek dłuższych.




Lash Lift Express zapakowano w czarną, tłuściutką tubkę. Aplikatorem operuje się wygodnie. Zadaniem tej maskary jest nadawanie rzęsom objętości oraz podkręcanie ich. U mnie produkt ten daje po prostu zwykłe poczernienie rzęs; o efekcie podkręcenia bez zalotki (a nie używam) mogę zapomnieć. Spektakularnej firanki rzęs poprzez dokładanie warstw nie udało mi się za pomocą tego tuszu uzyskać. Co gorsza, po całym dniu noszenia gagatek ten potrafi spłynąć na dolną powiekę i się tam rozmazać. 

gdzie ta obiecana objętość?


nie jest to jakiś zły efekt, na co dzień może być



Lash Design natomiast ociera się o miano bubla. Wypada drożej od Lash Lift Express, bo kosztuje tyle samo za mniejszą pojemność,  a jakościowo jest w tyle za powyżej opisaną maskarą. Aplikatorem bardzo łatwo dziabnąć sobie w oko i pobrudzić powiekę. Zdarzało mi się to nagminnie. Poza tym za każdym razem po wyjęciu aplikatora ze srebrnej, niesamowicie "palcującej się" tubki, na jego czubku zostawał wielki glut produktu, który byłam zmuszona wycierać w chusteczkę. Z tego powodu kosmetyk skończył się po niecałym miesiącu stosowania.... Płakać nie ma jednak za czym. Tusz ten ma wydłużać optycznie rzęsy i to czyni, zabierając im jednocześnie jakąkolwiek objętość. Dodajmy, że czerń jest jakby wyblakła i cały makijaż wygląda raczej smętnie. A do tego po kilku godzinach tusz zaczyna się osypywać, co jest nie do wybaczenia.




Cóż.... to zdecydowanie była jednorazowa przygoda.

poniedziałek, 21 sierpnia 2017

Dermedic, Angio Preventi, płyn micelarny skóra wrażliwa, naczynkowa

Będąc w czerwcu w drogerii Hebe kupiłam krem z filtrem SPF 50 marki Dermedic. Do kremu dodano gratis w postaci małej butelki płynu micelarnego do skóry wrażliwej i naczynkowej, takiej jak moja.

Do opakowania produktu nie mam zastrzeżeń. Jest estetyczne i funkcjonalne. Dozowanie kosmetyku nie sprawiało żadnego problemu.


Ze swojego podstawowego zadania, czyli demakijażu, micel wywiązuje się bez zarzutu. Szybko i skutecznie radzi sobie z niewodoodpornym makijażem twarzy i oczu bez żadnych podrażnień.

Ale! Producent obiecuje też właściwości kojące i łagodzące (nie zaobserwowałam) oraz łagodzenie objawów rozszerzonych naczynek, cokolwiek to znaczy, co jest oczywiście bzdurą. Niemniej jest to przyzwoita woda micelarna o krótkim, niezłym składzie. A do pielęgnacji, umówmy się, służą inne kosmetyki niż micel.

piątek, 18 sierpnia 2017

Max Factor, max effect mini nail polish, 45 Fantasy Fire

Fantasy Fire przez długi czas był dla mnie nieuchwytny. Do czasu, kiedy Kasia wypatrzyła dwie ostatnie sztuki w szafie marki w gdyńskiej Hebe. Mimo że na brak lakierów narzekać nie mogę, musiałam się skusić.

Tylko spójrzcie, jak pięknie mieni się w buteleczce:


Jest to lakier typu topper. Jeśli nakładać go samodzielnie, do prawie pełnego krycia potrzeba 7-8 warstw (vide  mój mały palec). Bardzo przejrzysta baza ma podton ciepłego fioletu. Naważniejsze są tu drobinki dające multichromowy efekt (najładniej wyglądają przy dwóch warstwach - na zdjęciach) - ale tylko na ciemnych lakierach (czerń, granat, ciemny fiolet, ciemny brąz). Na jaśniejszych kolorach najbardziej wybijają się różowe drobinki:


Mały pędzelek jest precyzyjny; maluje się bez problemu. Pojemność buteleczki to 5 ml. Na lakier trzeba niestety mocno polować. Trwałość zależy od trwałości koloru bazowego. 


wtorek, 15 sierpnia 2017

Pharmaceris, Fluid Matujący Zwężający Pory (01 Ivory) oraz Fluid Ochronno-Korygujący (01 Ivory)

Hexxana, jakiś czas temu przedstawiała na swoim blogu dwa podkłady Pharmaceris (klik). Poprosiłam przy tamtej okazji Asię o odlewki, bo chciałam sprawdzić, jak te produkty zachowałyby się na mojej wciąż tłustej, trzydziestoletniej cerze. Zamiast odlewek dostałam prawie pełne opakowania (szalona kobieto :*)! Po początkowej inspekcji okazało się, że najjaśniejsze odcienie są dla mnie za ciemne, więc zrobiłam sobie solidne odlewki do testów, a resztę podesłałam koleżance o ciemniejszej karnacji. Dzisiaj podsumuję spotkanie z fluidami Pharmaceris.

Daleko mi do zachwytów.

Zacznijmy jednak pozytywnie. Opakowania kosmetyków może i nie cieszą specjalnie oka, ale są higieniczne, lekkie i funkcjonalne. Mazidła wydobywamy za pomocą sprawnie działających pompek.


Listę zarzutów mam jednak dłuższą... Najbardziej oczywisty to oczywiście odcienie. Bo ja znam wieeele Polek (sama zresztą się do tej grupy zaliczam), dla których widoczne wyżej najjaśniejsze kolory byłyby za ciemne. Zwłaszcza fluid matujący jest ciemny i żółty, i robił mi na twarzy kurczaka. Byłam zmuszona mieszać go z białym podkładem. Fluid ochronno-korygujący wypadał na twarzy jaśniej i aż tak nie odznaczał się od szyi.

Oba podkłady mają gęstą, ciężką konsystencję. Nakładane palcami i pędzlem robiły mi na twarzy maskę widoczną z kilometra, osiadały na meszku, właziły w pory i generalnie na pewno nie upiększały. Dużo lepiej wyglądały zaaplikowane Beauty Blenderem.

Oba mają dość lekkie krycie, którego niestety nie mogłam budować. Moja skóra tolerowała niewielkie ilości podkładów; jeśli nałożyłam za dużo mililitrów na twarz bądź próbowałam budować krycie przez dokładanie warstw, nawet po przypudrowaniu wszystko szybko zaczynało spływać i ciastkować się.

A oto kurczak, który się ze mnie robił po aplikacji fluidu matującego:

 
Chwilę po wklepaniu podkładu jajkiem twarz miała całkiem ładne, satynowe wykończenie, ale nie trwało to długo. Moja skóra szybko zaczynała produkować sebum pod tym fluidem i już po trzech, góra czterech godzinach świeciłam się jak córa króla smalcu. Oczywiście po przypudrowaniu. Po kolejnej godzinie-dwóch podkład zaczynał się miejscami ciastkować, warzyć i włazić w pory. Nic przyjemnego...


Flud ochronno-korygujący wyglądał i zachowywał się na mojej twarzy nieco lepiej:


Już mnie tak bardzo nie zażółcał i miał ładne, satynowe wykończenie. Tutaj też po czterech godzinach skóra była gotowa na bibułki matujące, ale sebum było mniej niż w przypadku wyżej opisanego kolegi. Ten zawodnik nie miał tendencji do warzenia się, ciastkowania czy zbierania w porach, więc okazał się lepszy od wersji matującej, ale też nie zachwycił mnie na tyle, żebym chciała do niego wrócić. A poza tym podejrzewam go o zapychanie, bo za każdym razem kiedy sięgałam po niego przez 3-4 dni pod rząd, witałam na twarzy nowe bomby (co też widać na zdjęciach). Dodam, że od lat stosuję kilkuetapowy demakijaż, więc nie była to kwestia niedoczyszczenia przeze mnie skóry.

Jestem na nie. Mam nadzieję, że Justyna jest bardziej ode mnie zadowolona...

Znacie? Macie lepsze od moich doświadczenia z tymi fuidami?

sobota, 12 sierpnia 2017

Lawendowa Farma, mydła Kropla Rosy, Miód z Lawendą oraz Płatki Róży

Przy okazji uzupełniania zapasów mojego najukochańszego peelingu kawowego wszechczasów - czyli mydła Kawa z Cynamonem (klik) Lawendowej Farmy, skusiłam się również na miniatury trzech innych mydeł, ot dla wypróbowania.

Wszystkie zużyłam pod prysznicem do mycia skóry ciała, która to jest normalna w kierunku suchej. Od mydełek wiele nie oczekuję - chcę aby umilały kąpiel ładnym zapachem i nie wysuszały skóry.



Mydło Kropla Rosy nie zrobiło na mnie szczególnego wrażenia. Miało bardzo delikatny, ziołowo-kwiatowo-lawendowy zapach, zawierało masujące (nie ścierające!) płatki owsiane i niestety dość mocno wysuszało mi skórę.



Mydło Miód z Lawendą mogę opisać jako przyjemne. Zawierało w sobie drobinki owsa, ale nie dawały one efektu złuszczającego. Kostka delikatnie pachniała lawendą z goździkami, ładnie się pieniła i dobrze myła skórę, ale po kapieli koniecznie musiałam wysmarować się balsamem/olejkiem, bo skóra była ściągnięta.



Płatki Róży było moim faworytem z całej trójki. Pięknie pachniało różami i nie wysuszało mi skóry. Mogłam od czasu do czasu pominąć aplikację balsamu/olejku. Ogólnie naprawdę uprzyjemniało kąpiel.

Znacie Lawendową Farmę?

wtorek, 8 sierpnia 2017

Zoya, Jacqueline

Lakier dostałam w prezencie od Kasi :* Zaskoczył mnie dwukronie: z pomocą wysuszacza wyschnął w "normalnym" czasie (inne posiadane przeze mnie Zoye potrzebują kilku godzin na całkowite wyschnięcie) i okazał się kryjący (patrząc na butelkę myślałam, że będzie "frenczowy").

Pojemność: 15 ml
Kolor: żółtawy beż
Wykończenie: kremowe
Konsystencja: w sam raz, ale lakier mocno smuży (normalne przy tego typu odcieniach)
Pędzelek: klasyczny
Krycie: ponieważ lakier smuży podczas aplikacji, nie obędzie się bez przynajmniej dwóch warstw
Wysychanie: nie testowałam, użyłam wysuszacza (Sally Hansen, Insta-Dri)
Zmywanie: bezproblemowe
Trwałość: na moich miękkich paznokciach dwudniowa




This nail varnish was a gift from a friend.

Volume: 15 ml
Colour: yellowish beige
Finish: cream
Consistency: normal
Brush: classic
Opacity: you need at least two coats
Drying time: not tested (I used Sally Hansen Insta-Dri quick dry top coat)
Removing: no problems
Durability: 2 days on my soft, weak nails

piątek, 4 sierpnia 2017

Zdobycze lipca.

W lipcu nic kosmetycznego za własne pieniądze nie kupiłam, ale przyjaciele w podzięce za pewną przysługę podarowali mi kartę podarunkową do drogerii Boots. Więc poszłam i się rozpieściłam ;)

Na kosmetyki Soap&Glory była promocja 3 za 2. Jako że uwielbiam ich żele pod prysznic, wzięłam dwa nieznane sobie jeszcze warianty, a do nich dobrałam peeling do ciała. Foamous już towarzyszy mi pod prysznicem i jestem tym kosmetykiem zachwycona - cudownie pachnie i zostawia skórę po kąpieli komfortowo nawilżoną. Peeling natomiast bardzo ładnie ściera naskórek i również nawilża skórę, ale wygląda i pachnie jak owsianka, a ja nie wiem, czy lubię pachnieć owsianką. Chyba nie do końca...

Na tym miały się skończyć moje zakupy, ale niedaleko kasy stała szafeczka z kosmetykami Benefit w wersji podróżnej, czyli objętościowo zmniejszonymi o połowę. Idealna okazja na przetestowanie nieznanych sobie, a interesujących mazideł, toteż długo, jak na kosmetykoholiczkę przystało, się nie zastanwiałam...


Pięć rzeczy, więc w miarę skromnie ;)

środa, 2 sierpnia 2017

Podsumowanie zużyć lipca.

W lipcu moja doba była zdecydowanie za krótka i miałam niewiele czasu dla siebie. Aż dziw zatem, że zużyłam wszystko, co Wam zaraz pokażę.

Zacznijmy od kolorówki i perfum:
 

Przez cały lipiec pryskałam się końcówką bardzo przyjemnych perfum Flora by Gucci w wersji Glorious Gardenia (klik). Lubiłam tę kompozycję. Po ponad roku zużyłam w końcu "mineralną" bazę pod cienie Artdeco (klik). Była średniakiem i nie tęsknię za nią. Trochę tęsknię natomiast za maskarą tej marki, All In One Panoramic Mascara (klik). Świetny tusz, który nadawał moim rzęsom zauważalnej objętości. "Wyszła" mi też odsypka cienia mineralnego Miami Taupe z Lily Lolo (klik). Taki typowy nudziak na dzień do  makijażu typu makeup no makeup. Niezobowiązujący makijaż czasem nie obejdzie się bez niezobowiązującej, bezpiecznej pomadki. Taką była Maybelline Color Whisper w odcieniu 120 Petal Rebel (klik). A jeśli chodzi o bibułki matujące, KOCHAM różowe Theatric i mam kolejne opakowania w zapasie.


Kolorówka omówiona, przejdźmy zatem do pielęgnacji:


O zużytych próbkach się nie wypowiem, bo nie zapadły mi w pamięć - czyli nie zrobiły na mnie piorunującego wrażenia. Płyn oczarowy Fitomedu był dobrym tonikiem, ale ze względu na to, że miałam dwa opakowania, a po zużyciu pierwszego mocno mi się znudził, oraz że pompka dawała fajną, obfitą mgiełkę, używałam go podczas porannego makijażu do zwilżania Beauty Blendera. Podkłady troszkę zyskiwały na działaniu nawilżającym, więc byłam ogromnie zadowolona z takiego zastosowania dla tego produktu. Płyn micelarny Bielendy, jak wiecie z poprzedniego posta (klik), sprawdził się u mnie bardzo dobrze. Nie tylko kupuje mnie delikatnością i skutecznością, ale podoba mi się, że producent wzbogacił go o ciekawe substancje aktywne. Balsam do ust Tisane to mój hit. Aplikuję go na noc i budzę się z pięknie nawilżonymi, gotowymi na wszelkie pomadki ustami. Dwa widoczne kosmetyki Skin&Tonic pochodzą z zestawu, który dostałam od kochanej Hexxany. Na pewno opiszę w osobnej notce swoje wrażenia ze stosowania całego pakietu, bo warto. Masełko do demakijażu było bardzo poprawne. Ładnie pachniało eukaliptisem i świetnie rozpuszczało makijaż twarzy. Nie podrażniało oczu i nie powodowało mgły, ale niestety nie radziło sobie z rozpuszczeniem maskary i kresek. Fajnie było poznać ten kosmetyk, ale nie przebił moich ukochanych olejków hydrofilnych. Mgiełka różana tej marki również okazała się przyzwoita; delikatnie nawilżała skórę i gasiła grę naczyń. Różany zapach był nieco "lepki" acz przyjemny. Jedyne, co mi nie pasowało, to atomizer, który pryskał wielkimi kroplami zamiast drobną mgiełką.


Peeling do stóp Fuss Wohl bardzo lubię i kupuję regularnie. Pasuje mi, że to ostry, sproszkowany pumeks w kremowej, nie pieniącej się bazie. Dość regularnie wracam też do fioletowego Lactacydu. Bo lubię. Odżywka do włosów z aloesem i granatem Alterry również nie gości u mnie po raz piewszy ani ostatni. Moje kłaki ją lubią; są po niej nawilżone i błyszczące. Antyperspirant Dove spisał się przeciętnie; dezodorant Crystal stosowałam jedynie na noc i tu się sprawdził. Mydło Płatki Róży z Lawendowej Farmy było bardzo przyjemne. Miało ładny, różany zapach i przynosiło mi radość pod prysznicem. A mydło Kawa z Cynamonem tej samej marki to mój ulubiony peeling kawowy ever (klik). Pięknie pachnie cynamonem i jest bardzo ostre, a do tego nie brudzi brodzika i jest mega łatwe w użyciu. Czego chcieć więcej?


Ta buteleczka po olejku z dzikiej róży z Mazideł zawierała mieszankę tego oleju z Voluplus, który ma ujędrniać i powiększać biust. JEST TO PRAWDZIWY HIT. Jeszcze przed czterema miesiącami moje piersi wyglądały jak baloniki, z których ktoś spuścił powietrze. Dzięki cowieczornemu wcieraniu tego olejku (i pewnie trochę też dzięki ćwiczeniom siłowym na górne partie ciała) biust zdecydowanie odzyskał elastyczność  i jędrność, i już nie zwisa. Jest nieprównywalnie lepiej niż było! Zabieram się za drugą butelkę i jakoś w trakcie jej zużywania popełnię osobną notkę na temat tego cuda. I będę się zachwycać... A poza tym zużyłam również mojego wielkiego ulubieńca do dłoni - mocznikową Isanę, dobry krem do stóp Evree (klik), baaardzo przeciętny krem do rąk Eveline (klik), olejek do ciała Evree slim, który bardzo lubię, bo ładnie nawilża i uelastycznia skórę, a do tego przyjemnie cytrusowo pachnie, oraz serum antycellulitowe Bielendy. Akurat ta wersja była rozgrzewająca i naprawdę dawała czadu na granicy bólu.


***

A poza tym w ubiegłym miesiącu odwiedziła nas rodzina z Karaibów. Siostrzenica mojego faceta lubi makijaż, więc miała ogromną ochotę na przegląd mojej toaletki, co skończyło się tym, że podarowałam jej gromadkę kosmetyków, które bardzo lubiłam, ale ze względu na ilość posiadanej przeze mnie kolorówki, nie siegałam po nie tak często, jak na to zasługiwały. Nowy dom, nowy cel i nowe życie zyskały:
  • paleta In The Balm Of Your Hand od The Balm - mimo iż ją naprawdę lubiłam, rozstałam się z nią, bo posiadam odpowiedniki kolorystyczne niemal wszystkich zawartych w niej cieni i różów, rozświetlacz Mary-Lou mam w palecie Balm Jovi, a bronzer Bahama Mama wyglądał na mnie troszkę zbyt "brudno"
  • paleta Naked 3 od Urban Decay, która troszkę mi podpadła tym, że kolory między sobą za bardzo się na oku mieszały, ale był okres kiedy służyła mi naprawdę dzielnie - za to Em od dawna chciała ją przetestować, więc teraz ma okazję
  • palety Max Factor w wersji 03 Rose Nudes oraz Makeup Revolution Chocolate Vice - obie dobre jakościowo i ładne
  • baza pod cienie Artdeco (wersja słoiczkowa)
  • dwie kredki do oczu Sephory
  • serduszkowy rozświetlacz Makeup Revolution w odcieniu Peachy Pink Kisses - nawet go dobrze nie przetestowałam, ale rozświetlacze nie do końca mnie kręcą, a ten tak pięknie wyglądał na skórze Em...
  • pomadki: Lady Danger od MAC (jak się okazało, idealny odcień czerwieni dla Em, wyglądała w niej fenomenalnie), dwa nudziaki Rimmela z serii Long Lasting (077 Asia oraz 101 by Kate), dwie pomadki Golden Rose z serii velvet matte (10 i 26),  dwie kredki Golden Rose matte lipstick crayon (04 i 10), sławną 03 z serii Longstay od Golden Rose, Vivid Matte Liquid od Maybelline w odcieniu 05 Nude Flush oraz Revlon Ultra HD Matte Lipcolor w odcieniu 600 Devotion
  • około 20 lakierów do paznokci w rozmaitych odcieniach nude takich marek jak Inglot, Me Me Me, Bell, Wibo, Nails Inc, Nars, OPI, Golden Rose

Ta wizyta okazała się doskonałą okazją do declutteringu. Na toaletce zrobiło się sporo miejsca, choć kolorówki nadal nie muszę kupować przez kilka lat do przodu ;) Ale najbardziej się cieszę, że to wspomnanie wyżej stadko będzie w częstszym niż u mnie użyciu i że będzie przynosić komuś radość!
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...