sobota, 30 kwietnia 2016

Bielenda, skin clinic professional, super power mezo serum, aktywne serum rozjaśniające

Po udanym spotkaniu z serią z kwasem migdałowym (klik) byłam niezwykle ciekawa serum z witaminą C naszej polskiej marki Bielenda.


Za 30 ml kosmetyku zapłaciłam około 24 zł; kupiłam go w Naturze. Wystarczył mi na trochę ponad dwa miesiące stosowania raz dziennie.

Producent umieścił kosmetyk w przezroczystej szklanej butelce z higieniczną pipetą, po czym zalecił, by chronić zawartość przed światłem i ciepłem. Przechowywałam zatem produkt w oryginalnym kartoniku.


Mazidło ma leciutko słomkowy kolor i postać mocno rozodnionego żelu, który bardzo szybko się wchłania i który z powodzeniem można (a nawet trzeba) stosować pod krem do twarzy i makijaż.

Serum powstało na bazie wody. Zawiera m.in. glukonoloktan, niacynamid, kwas askorbinowy (forma witaminy C, deklarowane 15%), betainę, mleczan sodu i kwas cytrynowy, czyli naprawdę porządne i cenione składniki aktywne. Zakonserwowano go wzbudzającym kontrowersje fenoksyetanolem.


Działanie kosmetyku u mnie nie było spektakularne (chcę wierzyć, że to dzięki ogólnie dobrej kondycji skóry), ale zauważalne. Dodam, że samodzielnie serum nie mogłam stosować, bo dla mojej (prawie) trzydziestoletniej skóry nawilżenie nie było optymalne.

U siebie zaobserwowałam, że serum rzeczywiście delikatnie złuszczało naskórek (bez widocznego łuszczenia), dzięki czemu skóra twarzy była gładka i przyjemna w dotyku. Efekt ten wzmacniałam peelingiem enzymatycznym stosowanym co kilka dni.

Zgodzę się też z tym, że skóra była promienna i jędrna. Serum w żaden sposób mnie nie podrażniło ani nie spowodowało negatywnych skutków ubocznych.

Nie zauważyłam żadnego wpływu na naczynka ani niestety nie doszło do rozjaśnienia blizn po wypryskach. Serum złuszcza bardzo delikatnie.

Jestem ogromną zwolenniczką witaminy C i uważam, że ten łatwo dostępny drogeryjny produkt Bielendy jest godny uwagi. Nie jest to rolls royce wśród produktów z tym składnikiem, ale solidną 'be emką' też przecież nie gardzimy.

czwartek, 28 kwietnia 2016

Evree, handcare maxrepair, regenerujący krem do rąk

Żebyście widziały moje dłonie w ostatnim czasie. Suche, ściągnięte, popękane, i to mimo regularnego smarowania. Sama już nie wiem, czemu zawdzięczam obecną pustynię, bo dłoni nie zaniedbywałam...

Krem Evree miał przez ostatnie 3 tygodnie (na tyle wystarczyła mi zawartość tubki stosowana kilka-kilkanaście razy dziennie) pole do popisu.

Gdybym miała wystawić mu szkolną ocenę, dałabym mu czwórkę. Jest to produkt dobry, ale znam lepsze.

Zacznijmy jednak od początku. Kosmetyk zapakowano w nieprzezroczystą czerwoną tubkę z klapką. Ładnie, wygodnie, funkcjonalnie, nie ma problemu z rozcięciem opakowania pod koniec.

Za 100 ml produktu zapłacimy w Rossmannie 8,39 zł.
Krem ma postać białej emulsji i delikatny acz przyjemny zapach. Jak na kosmetyk zawierający sporo olejów i mocznika w składzie jest dość lekki i szybko się wchłania zostawiając jedynie delikatny, ledwo wyczuwalny film.
Na oko laika skład jest dobry (znajdziemy w nim m.in. glicerynę, mocznik, oleje ze słodkich migdałów, awokado, sojowy i arganowy, wosk pszczeli, masło shea, pantenol i alantoinę), więc w teorii krem rzeczywiście ma szansę działać bardzo nawilżająco i regenerująco, ale...
... w moim przypadku jest to działanie doraźne i nie długofalowe. Tuż po aplikacji odczuwałam dużą ulgę, a skóra dłoni robiła się gładsza, ale jednak przez te trzy tygodnie nie została dobrze zregenerowana. Warto dodać, że ranki i pęknięcia nie szczypały po aplikacji kosmetyku.

Moje dłonie lubią mocno otulając formuły oraz kochają mocznik i parafinę. Krem był dla nich po prostu trochę za lekki, ale myślę, że powinien sprawdzić się w przypadku mniej wymagających dłoni. Ma przyjzny skład, dość szybko się wchłania, ładnie pachnie i doraźnie nawilża i wygładza.

poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Sleek Make Up, Blush By 3 Palette, Santa Marina 087

Paletkę, którą dziś Wam przedstawię, dostałam kilka miesięcy temu od Justyny. Z tego, co wyczytałam w sieci, pochodzi ona z edycji limitowanej Nautical Collection z lata ubiegłego roku, ale krótki research wykazał, że nadal jest dostępna w sprzedaży. Widziałam ją w sklepach ladymakeup i kosmetykizameryki.


Jak na Sleek przystało, mamy tu eleganckie, solidne plastikowe opakowanie z porządnym lusterkiem. Po otwarciu wieczka oczom ukazują się dwa róże i jeden rozświetlacz. Wszystkie produkty są pudrowe (w niektórych paletkach z tej serii zdarzają się produkty kremowe).

Na zdjęciach poniżej pokażę Wam, jak róże wyglądają na twarzy. Co do pudru rozświetlającego Phoenix Sand, moim zdaniem producent nie potrafił ostatecznie zdecydować, czy jest on rozświetlaczem, czy może nada się do stosowania na całą twarz w celu utrwalenia makijażu i zmiękczenia rysów twarzy. Kosmetyk ma ładny szampański kolor, ale jak na rozświetlacz na szczyty kości policzkowych efekt jest zbyt delikatny i mało co widać. Na całą twarz z kolei nie mogę go używać, bo przy mojej tłustej cerze nie wygląda ładnie. Próbowałam używać go również do utrwalenia korektora pod oczami, ale niestety wysuszał mi w tym miejscu skórę, a jak robiła się sucha, zaczynała się dodatkowo marszczyć. Obecnie mieszam go po prostu z mocniejszym rozświetlaczem i nakładam na szczyty kości policzkowych, bo nie mam na  ten produkt innego pomysłu.


Calypso Island:

Calypso Island to dość niespotykany jak na róż kolor. Jest to mocno przybrudzona mieszanka różu i brązu z dodatkiem drobnego srebrnego brokatu, którego na szęście na policzkach nie widzę. Podchodziłam do tego odcienia z rezerwą, a okazało się, że nie tylko świetnie na mnie wygląda, ale do tego pasuje do niemal każdego makijażu i każdej pomadki.


Coral Dune:

Coral Dune natomiast to bardzo wiosenny odcień koralu o matowym wykończeniu. Ponieważ koralowych pomadek u mnie nie brak, często po niego sięgam, choć tu już trzeba się postarać, żeby oczy i usta zgrywały się z policzkami.

Konsystencja pudrów jest taka w sam raz. Nie są ani za miękkie (nie kruszą się pod wplywem dotyku pędzla), ani za twarde (łatwo się na pędzle nabierają). Na policzki nakładają się równomierną warstwą, można budować krycie, dobrze się blendują. Jak to u Sleeka, są świetnie napigmentowane i warto nakładać je lekką ręką.  Dodoatkowo są diabelnie wydajne. Używam ich i używam, a w ogóle nie widać żadnego ubytku.

Niestety na mojej tłustej cerze trwałość nie jest mocną stroną tych różów. Widzę je na policzkach tak do pięciu godzin. Przyznam jednak, że znikają ładnie, równomiernie, bez plam i łatwo zaaplikować je ponownie.

sobota, 23 kwietnia 2016

Pszczela Dolinka, kawa z mlekiem - mydło naturalnie pilingujące

Kiedyś Wam pisałam, jak bardzo kocham kawowe mydło z Lawendowej Farmy (klik), które od pierwszego do ostatniego zmydlenia bardzo porządnie ściera martwy naskórek i funduje nam mocny masaż antycellulitowy. Już miałam je zamawiać będąc w Polsce, kiedy to na blogach zrobiło się głośno o Pszczelej Dolince, więc oczywiście musiałam sprawdzić, o co taki raban. Zamówiłam zatem mydo konkurencyjne (15 zł za kostkę).

Oj, do teraz pluję sobie w brodę...


Fakt, na początku stosowania mydło ładnie pachnie kawą z syropem waniliowym, jednak z biegiem czasu do kompozycji dołącza typowo mydlana zapachowa nuta.

Produkt tworzy przyjemną kremową choć nie gęstą piankę. Nie powiedziałabym też, że wysusza skórę, ale zostawia na niej jakby woskowy osad. Raczej nie nawilża. Jedna kostka dała mi miesiąc cowieczornych kąpieli, więc wydajność jest standardowa.

Wygląd kostki dla mnie osobiście nie ma znaczenia. Wiem, że niektórym z Was nie podoba się, że nie są one cięte z kwadrata; mi ta kwestia jest zupełnie obojętna. Kostka dobrze leży w dłoni.

Co zatem tak mnie zawiodło? Otóż mydło zawiera kawowe fusy (w mniejszej ilości niż konkurent z Lawendowej Farmy), ale są one usytuowane tylko na wierzchu brązowej części (mydło jest w połowie brązowe, a w połowie białe, prawie jak latte macchiatto). Tylko pierwsza kąpiel daje nam możliwość skorzystania z ich średniej złuszczającej mocy. Do pozostałych kąpieli zostaje już kostka bez fusów, a więc mydło traci zdzierające właściwości, dla których właśnie je kupiłam. Zużylam dwie kostki i w obu ta sama sytuacja. Niniejszym bardzo się zdenerwowałam i zniechęciłam do marki. Bo wiem, że można stworzyć świetne kawowe mydło, co Lawendowa udowodniła.

czwartek, 21 kwietnia 2016

Kiko, Colour Shock long lasting eyeshadow, 04

Cień przywędrował do mnie na wypróbowanie od Hexxany. Ot, żebym mogła go sobie porównać choćby z Color Tattoo od Maybelline (moi ulubieńcy). I przyznam, że w moim odczuciu w tym porównaniu kosmetyk Kiko przegrywa. Wprawdzie jest lepiej od tatuaży napigmentowany, a jego trwałość jak na cień o takiej formule zachwyca, ale jednak jest dużo trudniejszy w obsłudze.


Jak to u Kiko, od strony wizualnej wszystko jest świetnie. Solidny słoiczek z matowego szkła i luksusowo wyglądająca złota nakrętką mogą same w sobie mogą stanowić ozdobę toaletki.

Trafił do mnie odcień 04, czyli taupe ze srebrnym brokatem.


Wymieńmy sobie plusy tego produktu:

* świetna pigmentacja
* jest miękki, dzięki czemu nie naciągamy ani nie szarpiemy powiek podczas aplikacji
* bardzo trwały - kiedy zastygnie, niewzruszenie siedzi na swoim miejscu przez kilkanaście godzin bez zbierania się w załamaniach; jedyne co - brokat się trochę osypuje


Czemu zatem napisałam, że kosmetyk jest trudny w obsłudze? Otóż:

* ponieważ jest mocno napigmentowany, ciężko aplikować go po prostu palcem; widać niedociągnięcia
* ponieważ bardzo szybko zastyga, pędzelkiem też ciężko go równo nałożyć, a jeszcze potem rozetrzeć - no, nie da się; to samo tyczy rysowania kreski - produkt bardzo szybko zastyga i ciężko przez to o precyzję

Sama najchętniej korzystam z niego w charakterze kolorowej bazy pod cienie (nie widać wtedy niedociągnięć w aplikacji), ale oczywiście gubi się wykończenie. Drobinki może gdzieniegdzie spod prasowanego cienia przebłyskują, ale nie jest to nawet ułamek błysku ze słocza.

Możliwe też, że ja po prostu ciapa jestem i nie potrafię tego cienia należycie obsłużyć, przez co zbyt surowo go oceniam. Bywa i tak....

poniedziałek, 18 kwietnia 2016

Isana Med, szampon 5% Urea

Dziś opowiem Wam o perełce za 5 zł, która doprowadziła moją skórę głowy do porządku po spustoszeniu (wysuszenie, tłusty łupież, swędzenie, szybsze przetłuszczanie się włosów) spowodowanym przez odmładzający szampon Petal Fresh (klik).

Szampon wlano do plastikowego biało-czerwonego opakowania z klapką. Produkt jest dość lejący i ma mleczną barwę. Pachnie delikatnie, przyjemnie. Może nie jest najwydajniejszy - 200 ml wystarczyło mi na około 5 tygodni stosowania dwa razy w tygodniu - ale za tę cenę nie ma co narzekać.


Moje włosy przetłuszczają się u nasady, ale są suche na końcach. Myję je co drugi dzień, więc bardzo cenię szampony, które kłaków nie obciążają. Szampon Isana tego nie robi. Kosmetyk dobrze myje włosy (doskonale domywa oleje), a przy tym nie podrażnia, a wręcz łagodzi podrażnienia skalpu. Sprawdził się u mnie o wiele lepiej niż wszelkie Nivee, Garniery czy inne L'Oreale. Za 5 zł. Na pewno będę wracać.

Znacie? Lubicie?

sobota, 16 kwietnia 2016

Czy można prowadzić dobrego bloga bez facebooka, instagrama, snapchata i lustrzanki?

 Słowem wstępu

Ostatnio naczytałam się dyskusjo-generujących postów dotyczących różnych, nazwijmy to kontrowersyjnych, aspektów blogowania. Wiecie, notki na temat współprac (temat powraca jak bumerang) wszelakiego rodzaju, na temat sprzedajności blogerów, na temat tego, co w blogach i blogerach  fajne/niefajne, itp. Czytałam nie tylko same treści tych wpisów, ale też toczące się w komentarzach dyskusje. Mimo iż mam własne zdanie, lubię poznawać różne punkty widzenia. I czasem wtrącić swoje trzy grosze.


Mój blog, moje podwórko

Generalnie jestem zdania, że wolnoć Tomku w swoim domku. Jeśli dla kogoś ważnym aspektem są piękne zdjęcia i takie na blogu umieszcza w dużej ilości, super. Jeśli dla kogoś innego wspaniałej jakości zdjęcia są mniej ważne niż merytoryczny a do tego gramatycznie poprawny tekst, super. Jeśli czyimś priorytetem jest czytelny, czysty szablon, super. Wiele blogów skupia się na wszystkich tych aspektach, co jest świetne. Czyta się i ogląda je z przyjemnością. Są też blogi "słabsze" (w cudzysłowiu, bo nie mnie to oceniać) z minimum treści, ze zdjęciami, których nie pokazano by w żadnym magazynie. No i OK. One też znajdą czytelników. Albo sobie ich kupią, co też się zdarza.



Krótka rzecz o krytykowaniu

Wszyscy wiemy, że w każdej dużej (a blogosfera ogromna przecież jest) społeczności są jednostki zachowujące się społecznie akceptowalnie i te, których zachowanie jest mocno krytykowane. Osobiście często rażą mnie powody takiej krytyki. Jeśli krytyka jest konstruktywna i wypływa z chęci samego naświetlenia "problemu" i wspólnego poszukiwania rozwiązania, jestem za. Krytyka wypływająca z zazdrości/zawiści/poczucia niesprawiedliwości mnie mierzi. Chodzi mi o wytykanie, że dane osoby zgadzają się na współprace barterowe zamiast przedstawiać firmom cenniki, że krótko po założeniu bloga mają więcej obserwatorów niż blogi kilkuletnie, że liczby obserwatorów się nie zgadzają, że znajomości, że plecy, że na eventach pojawiają się wciąż te same twarze... Dlaczego? Po co? Tak, wiem, gro z nas wkłada w blogowanie wiele pasji, energii i wolnego czasu, ale też większość z nas zakładała blogi w ramach hobby. Tak, fajnie by było, żeby to hobby pozwoliło nam się utrzymać, ale czy to realistyczne? Wydaje mi się, że tylko dla niewielkiego procenta blogerskiej społeczności. Sama nie założyłam tego kąta w sieci z chęci zysku, ale po to, aby mieć z kim dzielić moją pasje, zawrzeć nowe, cenne znajomości, znaleźć ujście dla wygadania się na różne tematy i mieć stały kontakt z językiem polskim, który dzięki temu pielęgnuję (mieszkam w UK). Osobom, które chcą zarabiać na życie w oparciu o pasję dziedziną beauty raczej radziłabym zajęcie się wizażem/kosmetologią/kosmetyką lub prowadzeniem kanału na youtube. To są po prostu najzwyczajniej w świecie pewniejsze źródła zarobku niż blogowanie, przynajmniej na chwilę obecną. A co zrobić zamiast krytykować? Po prostu nie obserowować blogów, które nam w ten czy inny sposób nie odpowiadają. Ja na przykład nie obserwuję blogów, w których gramatyka i interpunkcja leżą i kwiczą (nie mówię o przypadkowych błędach popełnianych od czasu do czasu, a o tekstach, w których byk na byku leży i bykiem pogania), w których 95% treści to "recenzje" dóbr wszelakich otrzymanych do testów (od majonezu, po kosmetyki, do żelazek), w których zameszczane zdjęcia nie dają mi żadnego wyobrażenia o kosmetyku, w których z jakiegoś powodu razi mnie osoba autorki (a raczej ten procent jej osobowości, który pokazuje w sieci), lub które nie mają nieokreślonego "tego czegoś". Ale nie krytykuję wszem i wobec tych odrzuconych przeze mnie blogów i powodów ich odrzucenia. Bo to nie ma sensu.



Chyba puenta niniejszego wpisu

Wyżej przedstawiłam powody, dla których bloguję. Swój kąt w sieci założyłam 5 i pół roku temu i przez ten czas zdecydowałam się na dwie współprace barterowe, bo interesowały mnie zaproponowane mi produkty. Tak nawiasem dodam, że przeciwko współpracom różnego rodzaju nic nie mam. Po prostu nie czytuję blogerów, którzy w mojej ocenie ze współpracami przesadzają, a przez to nie wierzę w ich wiarygodność. Nie wrzucam natomiast wszystkich do jednego wora i nie uważam, że jeśli bloger za daną rzecz nie zapłacił (a być może wręcz mu/jej zapłacono za przedstawienie produktu i wyrażenie swojej opinii), to ta osoba mnie oszukuje. Bynajmniej. Fałsz da się szybko wyłapać, chyba że jesteśmy totalnie bezkrytyczni. Sama od długiego czasu (dobrze ponad dwa lata) żadnej już współpracy nie nawiązałam (a propozycje mniej lub bardziej poważne do mnie dochodziły), bo uznałam, że nie chcę. Daje mi to poczucie całkowitej wolności i swobody. Nie będę jednak nikomu mówić, co w tej kwestii robić - decyzja należy tylko i wyłącznie do Ciebie, a ja ją uszanuję.

Bloguję dla przyjemności. Zdjęcia robię aparatem-małpką, bo nie znam się na fotografii ( i szczerze mówiąc dziedzina ta zbytnio mnie nie interesuje), więc nie chcę inwestować w drogą lustrzankę, której możliwości i tak nie potrafiłabym wykorzystać. Nie oznacza to, że zdjęcia robię na odwal - robię je najlepiej jak potrafię, i mam nadzieję, że to osobom tu zaglądającym wystarcza. Z jakiegoś powodu lubię też kolaże. Dla mnie najistotniejsze jest przedstawienie tutaj jak najbardziej obiektywnej opinii na temat przedmiotu danego wpisu i zrobienie to poprawną polszczyzną. Oraz dyskutowanie potem z Wami w komentarzach. Tylko tyle i aż tyle. Pewnie, mój blog nie dorównuje tym idealnie zilustrowanym i merytorycznie prowadzonym miejscom w sieci, których tak teraz wiele, ale nieskromnie uważam, że jest dobry, rzetelny. Bez spiny, bez pogoni za obserwatorami, bez lustrzanki, bez facebooka, instagrama i snapczata. Tak, wiem że portale społecznościowe maja ogromną siłę i że stanowią dodatkową formę kontaktu z followersami, ale szczerze wyznam, że blogowanie (czyli pisanie własnego bloga i czytanie Waszych) zajmuje mi już dość czasu dziennie, żebym rozpatrywała dołożenie kolejnych czasopożeraczy. W realu też trzeba żyć, pracować, spędzać czas z rodziną i przyjaciółmi, obejrzeć film/serial, przeczytać książkę.

PS. Popełniając niniejszą notkę absolutnie nie chciałam nikogo wskazać paluchem, urazić, oczernić itp. Chciałam po prostu wylać swoje myśli :)

czwartek, 14 kwietnia 2016

Essence, eyebrow designer, 05 soft blonde

Makijaż brwi to u mnie pozycja obowiązkowa. Sięgam zarówno po cienie, maskary, jak i kredki do brwi. Mam to szczęście, że moje nie wymagają wypełnienia, a jedynie przyciemnienia, gdyż jestem blondynką o jasnej oprawie oczu.

Kredkę Essence dostałam od Kasi i z miejsca polubiłam się z tym produktem.


Produkt jest latwy w użyciu i do przyciemnienia brwi nadaje się świetnie. Ma jasny, jakby karmelowy kolor, który nie jest chłodny, ale do mojego typu urody dobrze pasuje. Ponieważ do kredki dodano wosk, zdecydowana większość pigmentu zostaje podczas aplikacji na włoskach, nie na skórze. Wosk sprawia też, że moje brwi nie wymagają dodatowego usztywnienia. Last but not least, kredka jest trwała i zostaje na swoim miejscu od aplikacji do demakijażu.

Minusów w tym konkretnym przypadku się nie dopatrzyłam.

wtorek, 12 kwietnia 2016

Decleor, Aromessence Ylang Ylang purifying serum oraz Aroma Night Ylang Ylang purifying night balm

Gdyby nie Hexxana, marka Decleor to byłyby w dalszym ciągu nieodkryte przeze mnie rejony. A tak po wstępnym przeglądzie niektórych ich kosmetyków (klik) przyszła pora na kolejną porcję dobroci. Dzięki hojności Asi mogłam przetestować serum i balsam do twarzy na noc z serii Ylang Ylang, której głównym zadaniem jest zbalansowanie cery tłustej i mieszanej oraz redukcja produkcji sebum.


Oba kosmetyki zawierają olejki eteryczne z ylang ylang, szałwii, rozmarynu, cytryny i lawendy, i dokładnie tymi nutami pachną. Jeśli lubicie ziołowe aromaty, zapach na pewno przypadnie Wam do gustu, bo moim zdaniem jest niebanalnie piekny.

Oba produkty znajdują się w dość ciężkich opakowaniach z matowgo szkła. Opakowania zostały dostosowane do konsytencji produktów: olejek mieszka w buteleczce z pompką, a zbity balsam nocny - w słoiczku. Szronione szkło wygląda pięknie i luksusowo, ale jest zupełnie niepraktyczne w podróży, a i w domu niezdary mojego pokroju muszą uważać, żeby kosmetyków nie upuścić.

Olejek jest względnie nietłusty i nie zostawia mocno tłustego filmu na skórze, ale i tak pod makijaż bym go nie nakładała. Ze względu własnie na tę lekkość polubiłam się z serum bardziej niż z balsamem, który ma postać zbitego masła, ale pod wpływem ciepła skóry zmienia się w bardzo tłusty olejek, który na długo osiada świecącą się warstwą na skórze (nie wchłania się nawet pod wpływem krótkiego masażu), a włosy i poduszka nieprzyjemnie kleją się do twarzy.

Jeśli o działanie chodzi, moja cera dzięki tym mazidłom przetrwała końcówkę zimy w bardzo dobrym stanie - była nawilżona, ukojona, pozbawiona suchych skórek, po prostu ładnie wypielęgnowana. Czy kosmetyki reguluję produkcję sebum? Ciężko mi powiedzieć, o tej porze roku tłuszczę się dużo mniej niż kiedy temperatura dobija tych 19-20 stopni... Poza tym nie wyobrażam sobie stosowania balsamu latem. Zimą tak, ale latem nie potrzebuję aż takiego natłuszczenia.

Serum ylang ylang było drugim po irysie olejkiem Decleor, jaki miałam przyjemność poznać. Kocham olejki i te były naprawdę godne uwagi - pięknie pachniały i widocznie pielęgnowały cerę. Mam apetyt na więcej :)

niedziela, 10 kwietnia 2016

Zoeva, Naturally Yours Eyeshadow Palette

Za sprawą otrzymanej w wysoce udanym prezencie paletki En Taupe Zoevy (klik) zakochałam się w cieniach tej marki i nawet stworzyłam listę interesujących mnie palet do nabycia w przyszłości. Za Naturally Yours zapłaciłam jeszcze 75 zł i choć wiem, że obecnie wybulić trzeba dyszek dziewięć, moim zdaniem te cienie są warte i tej wyższej kwoty.


Bo jakość jest znakomita. Paletka jest świetnie spomponowana - zawiera jasne, pośrednie i ciemne cienie o różnych wykończeniach, za pomocą których stworzymy zarówno lekkie mejkapy na codzień jak i wersje wyjściowe. Cienie są doskonale napigmentowane, pięknie się ze sobą łączą, ładnie się blendują, a na dobrej  bazie trwają na miejscu przez długie godziny. W dotyku są miękkie i jedwabiste, a ich jedyną wadą jest skłonność do osypywania się. Najjaśniejsze odcienie osypują się najchętniej. Dlatego nie polecam agresywnego atakowania ich pędzlami; subtelność i wyczucie to w tym przypadku klucz do sukcesu.


Tekturowe opakowanie z nadrukiem kojarzącym się z marmurem jest bardzo ładne i zdobi toaletkę. Dołączono do niego kartonowy rękaw, który uniemożliwia otworzenie się paletce w trakcie transportu. Lusterka nie ma, ale dla mnie to nie problem, bo i tak z lusterek w paletkach zwykle nie korzystam.


Tylko spójrzcie na te cudne kolory. Mamy tu pięć matów (Pure, Soft & Sexy, Slow Dance, First Love oraz Timeless Chic), dwa duochromy (złoto-różówy Smooth Harmony oraz brązowo-zielony Forever Yours), dwa metaliki (Casual Elegance, Sweet Sound) oraz jeden mat z drobinkami (Lovely Monday).

A teraz próbka makijaży.

#1
pure, first love, soft & sexy, smooth harmony, lovely monday




#2
pure, forever yours, slow dance, first love, lovely monday, timeless chic




#3
timeless chic, sweet sound, first love, casual elegance, forever yours, soft & sexy, pure, lovely monday




#4
first love, pure, casual elegance, sweet sound, soft & sexy, slow dance



I jak? Ja tą paletką niezmiennie się zachwycam, a jeśli się nad nią zastanawiacie - serdecznie polecam.

piątek, 8 kwietnia 2016

Lovely, kiss kiss lips, nr 2

Nie mam pojęcia, jaki diabeł mnie podkusił, żebym kupiła sobie ten błyszczyk. Raz, że zdecydowanie wolę szminki, a po błyszczyki sięgam od wielkiego dzwonu, a dwa - już dawno wyrosłam z kosmetyków Lovely i nie odpowiada mi ich jakość (oprócz maskary pump up - jest świetna). Cóż, od dawna nie należę do grupy targetowej tej marki, nie ma więc co się dziwić. 

Pamiętam, że była wiosna a ja przyjechałam na kilka dni do Polski i kiedy poszłam na zakupy do Rossmanna to błyszczydło tak ładnie wyglądało w świetle lamp, a kolor wydał mi się taki świeży i wiosenny.

Silly, silly Kinga.

Produkt ma jedną zaletę - był tani, kosztował jakieś 7 zł. Było to jednak 7 zł wyrzuconych w błoto.

OK, zapomniałabym - nie wysusza ust. Dwie zalety, wow.


Lista wad jest dłuuuga:

* tandetne opakowanie, które mocno się rysuje, a napisy się ścierają

* mała gąbeczka, która nabiera mało produktu, przez co na jedno pomalowanie ust trzeba ją wkładać do opakowania ze trzy razy

* obrzydliwy, intensywny, chemiczno-landrynkowy zapach

* błyszczyk zawiera drobinki, które czuć pocierając o siebie wargami, i które zostają na ustach po zejściu produktu

* błysk nie wygląda jak ładna tafla

* kosmetyk jest lepki i brzydko skleja wargi (co doskonale widać na zdjęciach) - na ich złączach powstaje nieestetyczna biała linia

* mimo swojej lepkości jest nietrwały - zjada się po godzinie w porywach półtorej bez jedzenia i picia

* w kolorze, który wybrałam wyglądam bardzo, bardzo źle - na chorą; odbiera mojej twarzy wszelkiego wyrazu


Nie wiem, czy trzeba dodawać, że nigdy więcej nie spojrzę w kierunku błyszczyków (i szminek pewnie też) Lovely?

Znacie? Jak wrażenia? Lubicie jakiś kosmetyk tej marki (wiem, że maskara i płynny eyeliner ma wiele fanek)?

środa, 6 kwietnia 2016

Ava, Dermoprogram, Rozszerzone Naczynka, Serum przeciwzmarszczkowe rozjaśniające cienie pod oczami

Wkrótce skończę trzydzieści lat i mimo systematycznej, ponad dziesięcioletniej pielęgnacji skóry pod oczami, jakość tejże wyraźnie się zmieniła. Na wskutek upływu czasu, zawodowego stresu oraz wielu zarwanych (uroki macierzyństwa) nocy naskórek zrobił się cieńszy, pojawiło się wgłębienie i zasinienie w dolinie łez oraz, co gorsza, pierwsze zmarszczki, a w kącikach oczu widzę zarys kurzych łapek. Tym energiczniej więc poszukuję nowych rozwiązań, a że gdzieś przeczytałam o mocy peptydów, postanowiłam poszukać peptydowego serum do łączenia z kremem. A ponieważ lubię wspierać polskie marki, na początek postawiłam na Avę. Skusiłam się na kosmetyk z serii Rozszerzone Naczynka, bo jako posiadaczka cery płytkounaczynionej staram się na możliwe sposoby wzmacniać naczynia włosowate i ograniczać powstawanie "pajączków".

Serum stosowałam nie tylko na skórę pod oczami, ale również nakładałam cienką warstwę na policzki i nos. 15 ml wystarczyło mi na 3 miesiące stosowania raz dziennie - rano (w połączeniu z rozmarynowym kremem-maską pod oczy Orientany). Oprócz tego na noc aplikowałam pod oczy serum przeciwzmarszczkowe, też Avy, również zawierające peptydy. Piszę o tym, bo jakiekolwiek osągnięte rezultaty są skutkiem całej pielęgnacji, a nie stosowania tego jednego, skądinąd wartego uwagi, kosmetyku.


Serum ma postać lekkiej, białej emulsji, która szybko się wchłania. Zapachu się nie doszukałam, i dobrze, bo po co takowy w kosmetyku pod oczy. Duże zastrzeżenia mam natomiast do opakowania. Szklana buteleczka z pompką zrobila na mnie pierwsze dobre wrażenie, ale szybko dopatrzyłam się w niej wad. Po pierwsze, zatyczka siedzi na pompce bardzo luźno, co grozi tym, że jeśli podnosicie produkt właśnie za zatyczkę, buteleczka może ześliznąć się na podłogę... Po drugie, kiedy w opakowaniu została jakaś 1/4 zawartości, pompka przestała pompować mazidło. Żeby wydobyć resztę (która wystarczyła mi jeszcze na dobre 3 tygodnie) musiałam postawić buteleczkę do góry dnem, pozwolić kosmetykowi spłynąć i przy każdej aplikacji odkręcać popmkę i jakoś małym palcem wybierać emulsję ze środka. Chyba jednak lepiej spisałaby się tu tubka....

A teraz omówmy sobie działanie. Jeśli o skórę pod oczami chodzi, jest ono subtelne, ale zauważalne. W połączeniu z kremem Orientany i serum przeciwzmarszczkowym stosowanym na noc uzyskałam znaczny wzrost nawilżenia naskórka. W bonusie zrobił się on elastyczniejszy i bardziej napięty, ale linie jak były, tak są. Na nie tylko chyba już wypełniacz pomoże, czego na razie nie biorę pod uwagę.

Co do skóry na policzkach i nosie -  tego, czy kosmetyk wzmacnia naczynka i zapobiega ich rozszerzaniu zmierzyć się nie da. Niemniej nie dopatrzyłam się nowych teleangiektazji, a rumień nie był specjalnie aktywny, choć oczywiście pojawiał się, na przykład w czasie aktywności fizycznej. Lepiej zapobiegać niż leczyć - dlatego zapobiegawczo właśnie smarowałam aktywne rejony tym produktem. W końcu pochodzi z serii dedykowanej rozszerzonym naczynkom.

Serum polecam, ale do łączenia z kremem. Jest lekkie i myślę, że bez kremu byłoby za lekkie - zwłaszcza pod makijaż.

poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Ciate, 515 Hoopla

Lakier pochodzi z brytyjskiego wydania magazynu In Style.
Pojemność: 13,5 ml
Kolor: rozbielony łosoś
Wykończenie: kremowe
Konsystencja: w sam raz
Pędzelek: szeroki, ścięty na półokrągło
Krycie: dwuwarstwowiec
Wysychanie: nie testowałam, użyłam wysuszacza (Ciate)
Zmywanie: bezproblemowe
Trwałość: na moich paznokciach zaczął odpryskiwać drugiego dnia po aplikacji





This Ciate nail polish was added to a spring issue of In Style (UK).
Volume: 13,5 ml
Colour: pastel salmon
Finish: cream
Consistency: just right
Brush: broad, comfortable
Coverage: a 2-coater
Drying time: not tested (I used Ciate fast drying top coat)
Removing: no problems
Durability: 2 days

sobota, 2 kwietnia 2016

Avon, superSHOCK gel eyeliner pencil, blackberry & bronze, mega impact gel eyeliner pencil, cobalt

Jeśli chodzi o avonowe kredki, moje zetknięcie z czarnym supershockiem (klik) totalnie mnie do nich zniechęciło. Wspomniany eyeliner bardzo się na mnie kserował i, co gorsza, spływał z górnej powieki na dolną. Kiedy więc dostałam od Hexxany trzy kredki marki, w tym dwie z supershockowej serii, podchodziłam do nich jak pies do jeża. Jak się okazuje, niepotrzebnie.


Mamy tu dwie kredki supershock i jedną mega impact, ale właściwościami niewiele się różnią. Wszystkie łatwo się temperują i wszystkie mają masełkowato miękkie sztyfty, dzięki czemu kładą się na powiece równą warstwą bez żadnego zbędnego drapania. Są świetnie napigmentowane.

Oba supershocki tym razem ładnie zastygają na powiece, nie odbijają się ani nie rozmazują. Kredka mega impact niestety to inna historia. Ma tendencje do kserowania się na mojej "poduszce" (opadające powieki) i niestety zdarza się jej spływać z górnej powieki na linię wodną, a zawarty w niej brokat potrafi osypać się pod oczy... Zdarzyło jej się też rozmazać w wewnętrznym kąciku. No cóż, musiała trafić się czarna (kobaltowa?) owca; tak to bywa.

Bronze to cudowny odcień starego złota o metalicznym wykończeniu. Mój ulubieniec z tej trójki i bardzo go maltretuję. Absolutnie piękny <3


Blackberry też jest świetna. To taki śliwkowy brąz z drobinkami, które jednak się nie osypują. Ciekawy kolor o ładnym wykończeniu, chętnie po nią sięgam.


A tu nieszczęsny kobalt z granatowymi drobinkami. Cudny kolor (idealny na lato); szkoda, że jakość tak szwankuje...

Cóż, cieszę się, że dałam supershockom drugą szansę. Było warto.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...