wtorek, 29 września 2015

Kallos, Vanilla, Shine Hair Mask for dry and dull hair

Po raczej pozytywnych doświaczeniach z maską Latte Kallosa zdecydowałam się na wersję waniliową licząc na ładny waniliowy zapach. No i się niestety przeliczyłam...


Producent zamknął maskę w zakręcanym słoiczku. Istnieje jeszcze dużo większza, litrowa wersja i cieszę się, że się na nią nie zdecywałam. Kosmetyk ma biały kolor i jest dość rzadki, ale nie spływa z włosów. Zapach jest bardzo rozczarowujący, by nie napisać: okropny. Jakieś mocno chemiczne kwiattki.

Działaniem maska też mnie nie powaliła. Lekko nabłyszcza włosy i trochę ułatwia rozczesywanie po umyciu. I to wszystko.

Znacie?

niedziela, 27 września 2015

L'Oreal, False Lash Flutter midnight blacks, butterfly wing effect fibres

Posiadaczkom rzadkich i mało imponujących z natury rzęs (yours truly) trudno znaleźć tusz idealny. Jeśli tusz wydłuża, a nie pogrubia, długie i cienkie rzęski potrafią wyglądać nieco groteskowo. Jeśli "pogrubienie" polega na sklejeniu rzęs, o ładnym efekcie również nie ma mowy. Większość maskar na takich rzęsach daje po prostu delikatny, "dzienny" efekt - czyli coś tam się dzieje, ale grubych, bujnych firan na próżno szukać.

Moje ostatnie poszukiwania zawiodły mnie do szafy L'Oreal, gdzie kupiłam kilka różnych propozycji. Na pierwszy ogień idzie maskara False Lash Flutter (ok. 11 funtów/7 ml), której używam codziennie od prawie 3 miesięcy i albo mi się już kończy, albo wysycha, więc mam zamiar wkrótce się z nią rozstać.



Z wizażu:

Tusz dodaje objętości od nasady aż po same końce, wydłuża i idealnie rozdziela. Efekt - rzęsy są szeroko rozpostarte, podkręcone i wydłużone w zewnętrznych kącikach niczym skrzydła motyla. Tusz Midnight Black zawiera extra - czarne pigmenty, które nadają rzęsom bardzo głębokiej, wielowymiarowej czerni. Formuła produktu zawiera unikalne włókna, które otulają i wyciągają rzęsy, która nie skleja, nie powoduje kruszenia się tuszu oraz jego osypywania się. (klik)

Na pierwszy ogień powiedzmy sobie coś o opakowaniu. To jest duże, czarne i kanciaste. Zajmuje mniej więcej tyle samo miejsca, co maskary Max Factora, ale samego produktu w środku jest o 3-4 ml mniej w porównaniu z konkurencją. Nieładne zagranie, nieprawdaż? To już wolałabym coś cieńszego i łatwiejszego do przechowywania od tego olbrzyma z pustawym brzuchem.


Silikonowa szczoteczka jest w moim odczuciu nieco przekombinowana. Trochę poskręcana, trochę wygięta, dysponująca wypustkami o trzech różnych długościach, a do tego sporawych rozmiarów. Obsługi zdecydowanie trzeba się nauczyć.




Maskara ma ładny, głęboki odcień czerni. Potrafi czasem zostawić troszkę grudek na czubkach rzęs, nie rozdziela ich też perfekcyjnie. Nie jest najlepsza w podkręcaniu firanek (nie używam potencjalnego wydłubacza oczu w postaci zalotki), trochę je pogrubia i wydłuża. Ostateczny efekt nie jest zły, ale sztucznych rzęs też nie ma. Albo ja ich nie umiem uzyskać.

Czy efekt przypomina skrzydła motyla? Same oceńcie.


To czego w tym tuszu bardzo nie lubię jest fakt, że się na mnie pod koniec dnia osypuje i muszę usuwać spod oczu czarne grudki. Nie cierpię tego, dlatego nie będzie mi żal rozstawać się z produktem. Czy kupię ponownie? Raczej nie, niczego mi z zachwytu nie urwało.

sobota, 26 września 2015

Isana, Hand Creme anti-age z Q10

Wciąż i wciąż testuję nieznane sobie kremy do rąk, aby odkrywać perełki, które rzeczywiście przyniosą ulgę moim niesamowicie wymagającym dłoniom. W kremie Isnay z Q10 znalazłam dobrego sprzymierzeńca do częstego stosowania, bo do nocnej regeneracji jest jednak nieco za słaby.

Ale od początku. Krem zapakowano w żółto-białą tubkę z korkiem na zatrzask. Design typowy dla Isany. 100 ml kosmetyku kosztuje kilka złotych, na pewno poniżej dziesięciu, a że krem ma bardzo rzadką konsystencję, wystarcza na dłużej, gdyż do jednorazowej aplikacji wystarcza mała ilość produktu.


Krem jest koloru białego i ma słodki kosmetyczny zapach. W konsystencji jest niemal lejący i dość szybko się wchłania, ale przez kilkanaście minut czuć na dłoniach nietłusty ochronny film. Po aplikacji dłonie są nawilżone i przyjemnie gładkie, a uczucie komfortu utrzymuje się przez kilka godzin lub do umycia dłoni. 

Na co dzień jak znalazł. Naprawdę przynosił mi pożądaną ulgę.

piątek, 25 września 2015

Trzy cienie w kredce: Rimmel Scandaleyes Eye Shadow Stick 002 Bulletproof Beige, Max Factor Wild Shadow Pencil 05, Gosh Forever Eye Shadow metallic eye shadow stick 01 Silver Rose

Uwielbiam malować oczy i chętnie eksperymentuję z różną formą cieni. Cienie w kremie i kredce bardzo cenię za to, że można za ich pomocą ładnie podbić kolor cieni pudrowych. Niestety wiele z nich wykazuje dużą tendencję do zbierania się w załamaniu. 

Jeśli chodzi o opisywane dziś cienie w kredce, dwa z nich kupiłam sama (Rimmel - 4,49 funtów, Gosh - 5,99 funtów), a jeden - Max Factor, 5,99 funtów - dostałam kawał czasu temu od Asi, która prowadziła bardzo fajnego bloga Kosmetyczny-Przekładaniec. Szkoda, że zrezygnowała z blogowania...


Na starcie kredki Max Factora i Rimmela dostają ode mnie minusa za to, że trzeba je temperować. Kredka Gosh jest wykręcana i takie rozwiązanie odpowiada mi najbardziej. Tym bardziej, że obudowy kredek Max Factor i Rimmel są jakby plastikowe, a nie drewniane, i ciężko, nierówno się temperują, stawiają opór.

Jeśli chodzi o pigmentację, nie ma powodów do narzekań w żadnym przypadku. Wszystkie trzy kredki są przyzwoicie napigmentowane. Różni je natomiast poziom miękkości ryska. Rysik kredki Max Factora jest jakby żelowy i najtwardszy z całej trójki, choć produkt nakłada się dobrze, nie ma dyskomfortu podczas aplikacji. Trudniej jednak rozetrzeć cień na powiece. Według producenta produkt ten nadaje się do użytku przez 6 miesięcy od otwarcia. Mam go znacznie dłużej i zauważyłam, że z biegiem czasu sztyf zaczął robić się coraz twardszy. Obecnie kosmetyku już nie użuwam, bo bardzo stwardniał. Sztyft Rimmela ma optymalną miękkość - sunie po powiece jak masełko pozostawiając na niej równą warstwę koloru. Sztyft cienia Gosha jest nieco zbyt miękki i nawet przy ostrożnej aplikacji ułamał mi się, przez co straciłam sporo produktu.

Cienie Gosha i Max Factora mogę nosić na powice solo (oczywiście na bazie). Nic się z nimi nie dzieje przez cały dzień; ładnie siedzą na swoim miejscu. Cień Rimmela trzeba utrwalić cieniem pudrowym, inaczej po 5-6 godzinach zaczyna zbierać się w załamaniu.


Bulletproof Beige Rimmea wbrew nazwie nie jest beżowy. To takie ciepłe złoto o perłowym wykoczeniu. 05 Max Factora to przepiękny brąz  mający satynowe wykończenie. W sztucznym świetle wychodzą z niego oliwkowe tony. Silver Rose to mocno metaliczny, różowawy taupe. Genialny! Uwiebiam ten odcień i w ogóle ten produkt. Chętnie przyjrzę się innym kolorom.

Cienie Rimmela i Gosha są według zapewnień producentów wodoodporne, ale nie miałam okazji tego sprawdzić. Wiem, że nie stawiają oporu podczas demakijażu micelem.

środa, 23 września 2015

Sephora, long lasting paraben free blush, romantic rose

Opisywany dziś róż Sephory kupiłam dość dawno temu za 39 zł/3,2 g. Skusiłam się na niego po rekomendacji przyjaciółki.


Pod względem estetycznym jest to produkt bardzo miły dla oka. Mamy tu eleganckie, czarne, plastikowe puzderko z przezroczystym wieczkiem dającym nam podgląd na kolor, który wybieramy. Pudełeczko jest też dobrze wykonane i nie rozpadło mi się. Nie miałam też żadnych problemów z otwieraniem i zamykaniem - obyło się bez ofiar w paznokciach.

Róż jest w dotyku dość twardy i zbity, ale nie ma problemu z nabraniem go na pędzel. Ma ładne matowe wykończenie. Aplikuje się przyjemnie, nie tworzy plam, daje się ładnie rozetrzeć. Jest dobrze napigmentowany, ale przy tym nietrudny w obsłudze. Nie kruszy się ani nie osypuje.


Wybrany przeze mnie odcień romantic rose to róża z domieszką brzoskwini. Pięknie wygląda na twarzy cudownie ją ożywiając.

Zasadniczym minusem tego produktu jest jego (nie)trwałość. Na swoich policzkach (cera tłusta) widzę go przez jakieś sześć godzin. Ewakuuje się natomiast równomiernie, bez plam - jakby wyparowywał.

A Wy jakie macie doświadczenia z sephorowskimi różami?

poniedziałek, 21 września 2015

Dr Organic, Bioactive Skincare, Organic Rose Otto Eye Serum

 Z pozdrowieniami dla Moniki :)

Opisywanego dziś kosmetyku używam od około 3 miesięcy dwa razy dziennie i powoli już kończę piętnastomililitrowe opakowanie. Dorwałam go jako dodatek w gazecie, z czego niemiernie się cieszę, bo mam w stosunku do kremu/serum mieszane uczucia.


Produkt zapakowano w plastikową, czerwoną (cała różana seria ma czerwone opakowania), typową dla kremów pod oczy tuebczkę. Ma postać lekkiej białej emulsji i dość szybko się wchłania bez pozostawiania jakiegoś wyczuwalnego filmu. Nadaje się pod makijaż - korektor się nie roluje.

Działanie? Przez pierwsze półtora miesiąca byłam z kremu naprawdę zadowolona - skóra pod oczami była optymalnie nawilżona, napięta i tak jakby rozjaśniona. Gdybym pisała tę notkę w tamtym okresie, czytalybyście same zachwyty. A potem wszystko się zepsuło... Czemu - nie wiem. Czyżby skóra się przyzwyczaiła do produktu i przestała reagować na składniki aktywne? Trudno mi wyrokować. Niemniej obecnie krem sprawdza się przeciętnie - przeciętnie nawilża (pod koniec dnia czuję potrzebę ponownego nawilżenia rejonów podocznych), na noc wydaje się być za lekki... Szkoda, wielka szkoda. 

Zaczęło się dobrze, a potem się spartaczyło. Oh well.

sobota, 19 września 2015

Essence lipliner: 07 Cute Pink, 12 Wish Me A Rose, 13 Transparent, 14 Femme Fatale, 15 Honey Berry

Jeszcze kilka lat temu często z zapałem buszowałam po szafach Essence i choć nadal cenię sobie garsteczkę ich kosmetyków, z marki wyrosłam. Przestała mi odpowiadać stylistyka opakowań, przestała kusić oferta, lakiery do paznokci masakrycznie wysuszają mi płytkę. Cóż, wyskoczyłam też z grupy targetowej, więc co się dziwić. Niemniej kiedy w blogosferze zrobił się szum wokół konturówek do ust, dałam się porwać ciekawości i przy okazji wizyty w Wilko zgarnęłam pięć sztuk po funta każda.

Podpisuję się pod zachwytami: ta linia to naprawdę perełki za grosze.


Zacznijmy od tego, że kolor całej kredki odpowiada kolorowi rysika. Szalenie wygodne rozwiązanie, jeśli posiada się kilka sztuk, gdyż od razu widać, po który odcień sięgamy. Konturówki są też zupełnie nieproblematyczne w obsłudze, bardzo łatwo się temperują.

Rysik jest cudnie miękki - na tyle żeby komfortowo rozkładać produkt wokół konturu ust czy podczas ich wypełniania - ale nie aż tak miękki, żeby się nieestetycznie rozciapywać. Spokojnie można nakładać kredki na całe usta, bo raz że mają cudne matowe wykończenie, a dwa nie wysuszają. Wręcz przeciwnie, noszą się naprawdę komfortowo.


Transparentna kredka jest genialna! Można ją sparować praktycznie z każdą pomadką. Rzeczywiście zapobiega rozlewaniu się innych produktów poza kontur ust.

Czy produkty mają słabsze strony? Owszem - po pierwsze nie zastygają na ustach, więc nieco brudzą kubki i sztućce. Po drugie oprócz 14 Femme Fatale mają raczej przeciętną trwałość, która w moim przypadku wynosi 3, maksymalnie 4 godziny bez tłustego lub mokrego jedzenia. Femme fatale jednego dnia przetrwała u mnie w dobrym stanie przez godzin 6, więc byłam pod wrażeniem. Po trzecie, wyraziste kolory mogą zjadać się od środka, pozostawiając wokół ust obwódkę. Po czwarte i ostatnie, jeden z kolorów - 12 Wish Me a Rose - ma nieco suchszy rysik od pozostałych i zbiera się u mnie w załamaniach na wargach oraz podkreśla skórki, o których wcześniej nie miałam pojęcia. Wspomniane minusy nie są jednak aż tak istotne, aby miały stanowić o mojej sympatii do tych konturówek. Uważam, że są świetne - a już zwłaszcza za tę cenę.

Przejdźmy do naustnej prezentacji posiadanych przeze mnie kolorów:


07 Cute Pink to mój faworyt. To bardzo twarzowy różany róż, przepiękny.



Z kolei jaśniutki róż 12 Wish Me A Rose jest najsłabszym ogniwem. Po pierwsze zbiera mi się w bruzdach na wargach, a po drugie - bardzo podkreśla jakiekolwiek przeuszenia na ustach. Jest też troszkę dla mnie za jasny.


15 Honey Berry fo fioletowy róż.
 



14 Femme Fatale to piękna, chłodna czerwień. Mój aparat jak zwyke miał z nią problem i zrobił mi nieistniejące w rzeczywistości prześwity na ustach. 

A tu zestawienie posiadanych przeze mnie odcieni:


Nie mam specjalnych zastrzeżeń. Zdecydowanie warto się tym kredkom przyjrzeć.

piątek, 18 września 2015

Lirene, Body BB fluid-balsam (ciemna karnacja)

Przepraszam, że piszę o tym produkcie dopiero teraz. Już niemal po lecie, coraz mniej ciała odkrywamy, a ja tu wyskakuję ze zmywalnym kremem brązującym do ciała. No nie mogłam się wcześniej do napisania tych kilku zdań zmobilizować, a chcę ku pamięci coś tu o nim naskrobać zanim go wyrzucę.

Gwoli wyjaśnienia: ponieważ w UK upałów nie było, wręcz przeciwnie - lato było raczej chłodne - nie miałam zbyt wielu okazji do założenia szortów, spódnic czy sukienek i nasmarowania nóg, bo do nóg go kupiłam, omawianym dzisiaj specyfikiem. A że należy zużyć go do sześciu miesięcy od otwarcia, a ja otworzyłam go pod koniec zeszłego lata, jest po prostu przeterminowany.


Produkt zapakowano w sztywną tubę o barwie miodu. Ma dość gęstą konsystenjcę i ciemny kolor. Zapobiegawczo stosowałam go tylko z ciemnymi ubraniami, więc nie wiem, czy brudzi tekstylia.

Jest to fluid nietrwale brązujący; możemy zmyć go w kapieli. Wolę takie rozwiązanie od samooopalaczy. Nie trzeba czekać wieków na wchłonięcie produktu, a kolor jest ładny i naturalny, ot ciepła opalenizna.

lewa noga "saute", prawa pokryta kremem Lirene

W swoim przypadku dopatrzyłam się jednak jednego, bardzo sporego minusa - nawet po uprzednim nawilżeniu nóg balsamem fluid źle się rozprowadzał i smużył, a kolor rozkładał się na skórze bardzo nierównomietnie.

Cóż, u mnie fluid ten nie do końca się sprawdził, ale widziałam na blogach, że generalnie cieszy się dużym powodzeniem.

środa, 16 września 2015

Pixie Cosmetics, Amazon Gold Mineral Foundation - odcienie silk beige, almond milk oraz creamy natural i moje subiektywne wrażenia na podstawie próbek

Testowania różnych formuł różnych podkładów mineralnych różnych firm ciąg dalszy. 

O podkładach Pixie nie czytałam/słyszałam zbyt wiele. A chyba niesłusznie. Wprawdzie raczej na razie nie skuszę się na zakup pełnowymiarowego słoiczka - przyczyny poznacie dalej - ale obiektywnie rzecz ujmując podkłady te są wcale niezłe.


Odcienie wybierałam w ciemno, ale trzymałam się jasnej gamy. Jak widać, silk beige ma subtelne różowe tony, almond milk jest podbity oliwką, a creamy natural, który okazał się najlepszym kolorystycznie w moim przypadku wyborem z całej trójki, ma w sobie domieszkę żółci. Pełny i szczegółowy przewodnik po palecie kolorystycznej znajdziecie tutaj. Zdecydowanie jest w czym wybierać, jeśli o odcienie chodzi. Niestety nie ma różnorodności wykończeń. A trzeba Wam wiedzieć, że w moim odczuciu Amazon Gold Mineral Foundation jest podkładem rozświetlającym, to jest pozostawia na skórze świetliste wykończenie, co mi jako posiadaczce cery tłustej radośnie produkującej w ciągu dnia potoki sebum, nie do końca odpowiada. Owszem, tuż po aplikacji skóra wygląda pięknie, zdrowo i promiennie, ale już po jakiś 4 godzinach muszę zbierać z niej smalec bibułkami matującymi, a po kolejnych dwóch-trzech makijaż wygląda na mnie zdeczko nieświeżo.


Proszek absolutnie nie jest suchy. Wręcz przeciwnie, jest niezwykle jak na tę formę produktu kremowy i bardzo ładnie trzyma się pędzla, a także nie fruwa wokół nas podczas aplikacji. Nakładałam podkład pędzlem super kabuki z Lily Lolo i współpraca przebiegła bez większych zastrzeżeń. Produkt nakłada się gładko i przyjemnie, nie tworzy plam, pięknie się rozciera, nie ma problemu z dokładaniem warstw.


Jak widać, podkład ma lekkie krycie. Jak wspomniałam, tuż po aplikacji wygląda na twarzy bardzo ładnie, bo oprócz rozświetlenia wyrównuje nieco koloryt cery (choć rumienia całkowicie nie przykryje) i maskuje pory. Pełnego krycia jednak raczej nie uda się nim uzyskać. Na wszystkich zdjęciach poglądowych (zdjęcia z prawej strony na każdym twarzowym kolażu) widzicie efekt po nałożeniu dwóch cienkich warstw. Trzecia niewiele zmienia - piegi, pryszcze i przebarwienia będą widoczne i jeśli chcecie je ukryć, zamiat dokładać podkładu lepiej jednak sięgnąć po korektor.


Nie zauważyłam w podkładzie tendencji do utleniania się, warzenia, czy zbierania się w porach, jednak ściera się pod wpływem dotyku/tarcia i osadza na okularach czy telefonie.


Jak napisałam wcześniej, jest to całkiem niezły podkład, ale jednak nie dla mnie. Po pierwsze, niestety rozświetlające wykończenie przy mojej tłustej cerze się nie sprawdza, a po drugie poszukuję  nieco mocniejszego krycia. Myślę, że posiadaczki cer suchych i dojrzałych mogą być tym produktem zachwycone i takim osobom chętnie go polecę.

niedziela, 13 września 2015

Nowa fryzura :)

Miałam ochotę na zmiany. Ostatni raz u fryzjera byłam prawie rok temu i końcówki wymagały podcięcia. Zdecydowałam się na przedłużonego boba, więc poleciało jakieś 10 cm włosów (potrzebowały tego). Żeby natomiast jeszcze bardziej zaspokoić potrzebę zmian, spontanicznie zdecydowałam się na ombre. Fryzjerka użyła rozjaśniacza.

Efekt:


Mnie się podoba; twarz wygląda na bardziej wypoczętą.

Muszę teraz kupić fioletowy szampon, żeby od czasi do czasu schładzać końcówki, i jakiś olej. Przyda się końcom porządna porcja nawilżenia, co by nie wyschły i nie zaczęły się kruszyć.

Ile z Was zdecydowało się na ombre na włosach? To mój pierwszy raz :)

sobota, 12 września 2015

Sesderma, Azelac, Żel nawilżający do skóry z tendencją do trądziku pospolitego i trądziku różowatego

Omawiany dziś specyfik Sesdermy, którego używałam przez dwa miesiące codziennie rano i wieczorem, podarowała mi Hexxana. Asia wie, że mam cerę naczynkową z dużą skłonnością do rumienia, i postanowiła zaproponować mi coś skutecznego do pielęgnacji tak problematycznej skóry.

Kosmetyk wywarł na mnie ogromne wrażenie.


Produkt zamknięto w przezroczystej buteleczce z matowgo szkła. Dozujemy go za pomocą sprawnie działającej pompki. Unoszący się w miarę używania tłok pozwala na zużycie kosmetyku do samego końca. Zapach mazidła jest przyjemny, nienachalny.


Produkt ma postać opalizującego na zielono żelu. Na szczęście na twarzy nie zostawia efektu topielicy, jedynie lekko rozświetla skórę. Mazidło potrzebuje kilku minut na wchłonięcie i zostawia na twarzy na jakiś czas nieco lepki film. Za każdym razem tuż po aplikacji odczuwałam lekkie szczypanie, ale nie przekładało się ono na widoczne podrażnienie skóry.



Nawilżaczem kosmetyk nie jest najlepszym. Latem był pod tym względem OK, ale zimą trzeba by było się wspomóc kremem. Zreszą rankami nakładałam go pod filtr, a na to makijaż, i wszystko było w porządku, nic się nie rolowało. A teraz przejdźmy do meritum: jak on pięknie wyrównuje koloryt cery! Żel ten sprawiał, że rumień jakimś cudem znikał. Moja twarz nie była wiecznie różowa; produkt trzymał rumień pod kontrolą. Byłam szczerze zachwycona tym efektem, ale niestety kiedy żel się skończył, wrócił i rumień, ech. Poza tym w czasie stosowania kosmetyku pryszcze i zaskórniki pojawiały się sporadycznie, a skóra była rozświetlona i ładnie napięta. 

Świetny, świetny kosmetyk, wręcz mały cudotwórca. Na pewno jeszcze do niego wrócę.

środa, 9 września 2015

Essie, Blanc

Lakier jest częścią składową zestawu zawierającego trzy lakiery kolorowe oraz base coat i top coat good to go marki, który kupiłam w Tk Maxx za niecałe 13 funtów.

Kolor: biel
Wykończenie: krem
Konsystencja: ani gęsta, ani rzadka
Pędzelek: wąski, ale wygodny jak na miniaturkę (5 ml)
Krycie: dwuwarstwowiec, z tym że druga warstwa jest gruba, bo lakier smuży i cienkimi warstwami nie udało mi się smug wyrównać
Wysychanie: nie testowałam, użyłam wysuszacza (Ciate)
Zmywanie: bezproblemowe
Trwałość: niestety jak większość Essiaków na moich miękkich paznokciach zaczął odpryskiwać już drugiego dnia

Blanc wygląda na paznokciach ciekawie i przyciąga uwagę, jak to biel. Niestety moim zdaniem formuła nie jest łatwa we współpracy; lakier mocno smuży podczas aplikacji. Na nietrwałość się nie skarżę, bo na moich paznokciach naprawdę mało co dobrze się trzyma; takie już są. Nie przeszkadza mi to, bo lubię sam proces malowania paznokci i mogłabym to robić nawet codziennie :)



This nail varnish is a part of a set containing three colour nail varnishes as well as Essie base and top coats, which I bought in Tk Maxx for Ł12.99. 

Colour: white
Finish: cream
Consistency: neither too thick, nor too thin
Brush: small and narrow but manageable
Opacity: a two-coater
Drying time: not tested (I used Revlon quick dry top coat)
Removing: no problems
Durability: only 2 days on my soft nails

poniedziałek, 7 września 2015

Collection, Lip Liner Precision Colour, 17 Clover Pink

Konturówkę Collection kupiłam w drogerii Superdrug za 1,99 funta. Ponieważ nie mogłam znaleźć kredki transparentnej w niskiej cenie (nie używam konturówek tak często, więc nie chciałam szarpać się na MUFE), a o Essence i MUA dowiedziałam się później, wybrałam odcień Clover Pink, który wydał mi się najbardziej zbliżony do mojego naturalnego koloru ust. No i cóż... było to kilka groszy, ale groszy niemądrze zainwestowanych.


Kredka jak kredka - łatwe w temperowaniu drewienko i rysik. Cholernie twardy i suchy rysik. Na zdjęciu w prawym górnym rogu chyba widać tę suchość w porównaniu z konturówkami Essence.

Clover Pink to róż z dużą domieszką brązu. Jako lip liner spełnia swoją funkcję poprawnie, czyli zabezpiecza przez rozlewaniem się szminek/błyszczyków, choć jego aplikacja jest bardzo nieprzyjemna, gdyż twardy rysik niemiło drapie.

Na całe usta też stosowałam. Nie mam zbyt wiele dobrego do powiedzenia. Po pierwsze, nieprzyjemna aplikacja ze względu na twardość i suchość rysika; po drugie, kolor rozkłada się nierównomiernie i zbiera w bruzdach wargowych; po trzecie, kredka wysusza usta; po czwarte, po około dwóch godzinach wygląda bardzo niechlujnie, gdyż nierównomiernie się ściera.

Nie polecam zawracać sobie nią głowy. Konturówki Essence są tańsze, a o lata świetlne lepsze.


piątek, 4 września 2015

Zużycia i zakupy sierpnia.

Kolorówka i akcesoria:


Podkład Flower Perfection nie był ani zły, ani dobry. Miał ładny kolor wpadający w żółć, ale zdarzało mu się ciemnieć na twarzy - po zużyciu 2/3 opakowania wręcz regulranie. Krył średnio i miał tendencję do wycierania się; brudził telefon. Na mojej tłustej cerze po jakiś 3-4 godzinach sebum wypływało na wierzch. Sprawdził się u mnie lepiej niż podkład 123 Perfect tej samej marki, ale nie na tyle, abym chciała do niego wrócić.

Pędzelek do cieni For Your Beauty był ze mną przez przynajmniej 4 lata. Służył mi bardzo dzielnie do nakładania cienia na ruchomą powiekę. Był dość duży, miękki i przyjemny w używaniu. Rozkleił się z mojej winy, bo podczas mycia niechcący pozwoliłam wodzie dostać się do skuwki i klej puścił :(


Higiena:


Szampon Alterry z morelą to jedna z moich ulubionych wersji i często do niego wracam. Myje i wygładza moje włosy. Rzeczywiście są po nim błyszczące. 

Lactacyd to mój ulubieniec wśród płynów do higieny intymnej.

Antyperspirant w kremie Neo Garniera zaskoczył mnie bardzo pozytywnie. Ponieważ zbiera mieszane opinie w sieci, spodziewałam się ochrony na raczej krótki czas. A tymczasem u mnie produkt radzi sobie przez cały dzień i ładnie pachnie. Nie wykluczam powrotu. No i okazał się całkiem wydajny - służył mi przez 6 tygodni aplikowania dwa razy dziennie.


Pielęgnacja:


Paradoksalnie krem do stóp Lirene z 20% mocznika okazał się lepszy od opisywanej tu kiedyś wersji z 30% tej substancji; nie zostawiał aż tak klejącego filmu. Stopy nawilżał przeciętnie, na szybko twardniejące pięty większego wpływu nie miał. Ot, zwyklak. Ciągle czekam na coś w tej kategorii, co mnie całkowicie oczaruje.

Oliwka Babydream fur mama to jeden z moich ulubieńców. Ładnie nawilża i uelastycznia skórę, jest bardzo wielofunkcyjna i ślicznie pachnie. Polecam po stokroć.

O ujędrniającym balsamie Czterech Pór Roku pisałam w poprzednim poście. Fantastyczny nawilżacz, już za nim tęsknię.

O żelu Azelac poczytacie u mnie niedługo, gdyż zdecydowanie należy mu się osobna notka.


Zakupy sierpnia:


Pod koniec sierpnia obudziłam się ze swojego rodzaju letargu. W końcu do mnie doszło, że sporo przytyłam, że poszłam o rozmiar w górę i nie czuję się dobrze z dodatkowym tłuszczykiem. Że zajadanie stresu (a stres to na razie codzienność) słodyczami i słonymi przekąskami do niczego nie prowadzi. Przede wszystkim zaś moje BMI przekroczyło 25. Powiedziałam: dość!, z dnia na dzień porzuciłam słodycze i wszelkie niezdrowe przekąski, zaczęłam ćwiczyć (na razie 30 day shred, żeby wdrożyć się w aktywność fizyczną, a potem zobaczę co dalej - jakieś polecenia?) i zabrałam się za codzienne szczotkowanie ciała na sucho, do czego oczywiście była mi potrzebna szczotka. Ta ze zdjęcia pochodzi z The Body Shop. Mój cel: zgubić dzięki zdrowemu odżywianiu i ćwiczeniom 9 kg do końca roku; wrócić do rozmiaru 38 i ujędrnić ciało. Trzymajcie kciuki!

Szczocie towarzyszą żele pod prysznic Soap&Glory. Tutaj skorzystałam z promocji 3 for 2 w drogerii Boots, gdyż już naprawdę od dawna miałam ochotę sprawdzić, o co tyle szumu. Do zdjęcia nie załapały się dwa antyperspiranty Dove, które również kupiłam w sierpniu.

A we wrześniu będę na chwilę w Polsce, więc na pewno zawitam do Rossmanna i Natury :]
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...