środa, 29 kwietnia 2015

Khadi, Pink Lotus, ajurwedyjski olejek do twarzy i ciała

Oleje, olejki i olejuńcie kocham miłością żarliwą. Dlatego olejek Khadi, prezent od wspaniałej Hexxany, bardzo mnie ucieszył. Ze względu na intensywny zapach do twarzy go nie stosuję, ale od ponad miesiąca codziennie wcieram w wilgotną jeszcze po kąpieli skórę ciała. I codziennie zakochuję się w tym produkcie na nowo...


Jak widać, olejek ma brzoskwiniowy kolor, ale oczywiście nie barwi skóry. W konsystencji jest nieco tłustszy od oliwki Babydream fur mama, ale wtarty w wilgotną skórę zostawia na niej bardzo przyjemny, lekko natłuszczający film. Nie ma mowy o plamieniu ubrań. Zapach tego kosmetyku jest bardzo oryginalny; nigdy wcześniej nie spotkałam się z tak wybuchową mieszanką: relaksująca lawenda w połączeniu ze słodyczą ylang-ylang na cedrowej bazie, nadającej całości nieco męskiego charakteru. Coś niesamowitego. Zapach utrzymuje się na skórze przez kilka godzin, ale znika do rana, co mi pasuje, bo nic nie kłóci się z perfumami, którymi psikam się na dobry początek dnia.

A najlepsze jest to, że olejek pięknie nawilża i lekko natłuszcza skórę, i jest to działanie długotrwałe. W moim przypadku zniknęły suche placki na łokciach i kolanach, a skóra ogólnie zrobiła się przyjemniejsza w dotyku i elastyczniejsza. Bardzo żałuję, że kosmetyk już mi się kończy, gdyż była to niezwykle udana, niesamowicie pachnąca znajomość - zamierzam zaprosić w przyszłości do swojej łazienki inne olejki Khadi. Asiu, serdecznie dziękuję, że zwróciłaś moją uwagę na tę markę.

wtorek, 28 kwietnia 2015

Fitomed, Mydlnica Lekarska, żel do mycia twarzy do cery tłustej i trądzikowej

Bohatera dzisiejszej notki używam co wieczór od ponad czterech miesięcy. Powoli mi się kończy - wydajność okazała się bardzo dobra, zwłaszcza, że zapłaciłam za niego jedyne 8,18 zł w aptece Dbam o Zdrowie. Tani polski kosmetyk, ale czy godny polecenia? Tak!


Dość lejący w konsystencji żel zamknięto w przezroczystej, estetycznej wizualnie, plastikowej butelce z klapką. Etykieta nie odkleja się pod wpływem wody (trzymam żel pod prysznicem), co jest dla mnie ogromnym plusem. Ze względu na dużą zawartość ziół (skład poniżej), kosmetyk posiada ciemnobrązowy kolor. Ma przyjemny, ziołowy zapach. Dobrze się pieni.


Jeśli chodzi  o tego typu kosmetyki myjące, zależy mi na tym, aby były delikatne a przy tym skuteczne i nie przesuszały skóry. Żel Fitomed dokładnie taki jest. Stanowi doskonałe uzupełnienie wieloetapowego oczyszczania twarzy, którego jestem gorącą zwolenniczką. Osobiście rozpuszczam wstępnie makijaż olejkiem hydrofilowym, poprawiam micelem, a dopiero potem myję twarz wodą i żelem (kończąc etap oczyszczania tonikiem). Używany w ten sposób produkt spisuje się u mnie doskonale, skutecznie usuwając resztki makijażu i inne zanieczyszczenia. Skóra jest czysta a pory lekko ściągnięte, przy czym nie ma poczucia odarcia z bariery hydro-lipidowej. Co za tym idzie, żel nie wysusza i nie przyczynia się do wzmożonej produkcji sebum, co jest dla mnie o tyle istotne, iż mam tłustą cerę. Nie podrażnia również moich naczynek i nie wywołuje rumienia. Jest też łagodny dla oczu - kilka razy umyłam powieki tym żelem i obyło się bez podrażnień czy szczypania.

Ze względu na swoją delikatność wątpię jednak, że sprawdziłby się u tych z Was, które jednym produktem - żelem do mycia twarzy - załatwiają za jednym zamachem sprawę demakijażu i mycia twarzy. Nie sądzę, aby sam jeden potrafił wszystko usunąć. Dla mnie to nie jest wada, bo u mnie kosmetyk spełnia trochę inną, węższą rolę, i moje oczekiwania spełnia w 100%. Polecam.

niedziela, 26 kwietnia 2015

Virtual mini (brak numerka lub jakiegokolwiek oznaczenia)

 Lakier dostałam "w spadku" od bratowej :)
Dostępność: M. kupiła go w jakiejś małej drogerii
Cena: 2-3 zł
Pojemność: 5 ml
Kolor: ciepły, borówkowy fiolet
Wykończenie: kremowe z delikatnym shimmerem, który widać na paznokciach tylko w mocnym świetle
Konsystencja: w sam raz
Pędzelek: klasyczny
Krycie: do pełnego krycia potrzeba dwóch grubszych lub trzech cieńszych warstw
Wysychanie: nie testowałam, użyłam wysuszacza (Seche Vite)
Zmywanie: bezproblemowe
Trwałość: na moich miękkich paznokciach zaczyna odpryskiwać po około dobie od nałożenia...

Podoba mi się ten kolor, dlatego ubolewam nad nietrwałością tego pana :/



piątek, 24 kwietnia 2015

Model Co, Shine Ultra Lip Gloss, Strip Tease oraz Berry Pink

Błyszczyki, które dziś przedstawię, były dodatkiem do któregoś brytyjskiego magazynu. O ile dobrze kojarzę, marka Model Co miała swojego czasu szafę w Superdrug. Jeśli się nie mylę, ceny nie należały do najniższych. Szafa ta jakoś nigdy mnie nie pociągała. I chyba nie tylko mnie, skoro standy zniknęły z rzeczonej drogerii. W każdym razie błyszczyki miały kosztować, o ile dobrze pamiętam, aż 17 funtów za sztukę. A ceny tej, moim zdaniem, kompletnie nie są warte...


Błyszczyki mają przyjemne dla oka opakowanie z małym lusterkiem z boku umożliwiającym dokonanie szybkich poprawek. W sumie niepotrzebny ten bajerek, bo produkty są słabo napigmentowane i spokojnie można je zaaplikować bez lusterka. Oba kolory zawierają w sobie drobinki, których na szczęście nie czuć na ustach i które nie urządzają sobie wędrówek po twarzy.

Produkty mają intensywny zapach jakiejś sztucznej oranżady. Tak mi się kojarzy. Są lepkawe i mają dziwną, ciągnącą się konsystencję. Czasem kiedy wyciągamy gąbeczkę z opakowania, produkt zaczyna się ciągnąć, a potem spada, ochlapuje i otłuszcza wszystko naokoło. 


Żeby dobrze pokryć usta, trzeba nakładać kosmetyk jakieś trzy razy. Przy regularnym używaniu w opakowaniu bardzo szybko pojawia się ubytek. Niestety nie można mazidła zużyć do końca, gdyż aplikator kończy się całe 2 cm od dna i nie ma jak wydobyć około 1/6 produktu.


Berry Pink:

Ich trwałość wynosi do dwóch godzin bez jedzenia i picia. Kiedy są na ustach, wargi zdają się nawilżone, ale poczucie to znika wraz z błyszczykiem.


Strip Tease:

Ogólnie są to błyszczyki przeciętne aż do bólu. Zużyję i zapomnę :)

środa, 22 kwietnia 2015

Neutrogena, odżywczy krem do rąk z maliną nordycką

Tak, znowu wyskakuję z opinią na temat kremu do rąk. Tych kosmetyków pielęgnacyjnych pojawia się chyba u mnie najwięcej, ale co człowiek ma poradzić, jeśli ma wyjątkowo problematyczną skórę dłoni... Nic tylko testować kolejne produkty (stosując je obok sprawdzonych ulubieńców), a potem o tym pisać ;)

Krem Neutrogeny kupiłam z Waszego polecenia, choć nie powiem, pokręciłam trochę w Rossmannie nosem nad stosunkiem pojemności (75 ml) do ceny (13,89 zł). Znam tańsze i większe pojemnościowo kremy... Niemniej dałam produktowi szansę. Czy było warto? Poniekąd.


Już na wstępie nie polubiłam się z zapachem kremu. Mój nos czuje tu mocno kwaśną niby-malinę. Zapach nie należy moim zdaniem do kategorii przyjemnych.

Co poza tym? Kosmetyk ma postać białej emulsji i nałożony w rozsądnych ilościach względnie szybko się wchłania, pozostawiając jedynie delikatny, nietłusty film. Po aplikacji skóra wydaje się nawilżona i jest przyjemnie gładka w dotyku. Zapewne dzięki temu efektowi krem ten ma tak wiele zwolenniczek. Sama pewnie bym dołączyła do tego grona gdyby nie fakt, że po pierwszym umyciu rąk skóra moich dłoni wraca do pierwotnego, wysuszonego na wiór stanu. W moim przypadku nie ma niestety faktycznej regeneracji. Z drugiej strony nie powiem - kiedy mam krem na dłoniach zanim je umyję, czuję się dość komfortowo, nie ma nieprzyjemnego ściągnięcia skóry. Z tego tytułu nie będę się zarzekać, że nigdy do produktu nie wrócę. Nie jest ideałem (może dlatego, że nie zawiera mocznika, a moje dłonie kochają mocznik?), ale zły też nie jest. Do zapachu też się w końcu przyzwyczaiłam, choć nigdy go nie polubię. Nie da rady.

Ja często sięgam po krem do rąk w ciągu dnia, więc tę tubeczkę wykończyłam w jakieś 3 tygodnie.

niedziela, 19 kwietnia 2015

Seche Nail Lacquer, Porcelain

Lakier był w zestawie do frencha, który kupiłam w Tk Maxx za 7,99 funtów. Cóż jednak szkodzi, aby pomalować nim całe paznokcie, a nie same końcówki?

Pojemność: 3,6 ml
Kolor: biel
Wykończenie: kremowe
Konsystencja: w sam raz
Pędzelek: klasyczny
Krycie: dwuwarstwowiec
Wysychanie: nie testowałam, użyłam wysuszacza (Seche Vite, który trochę skurczył mi drugą warstwę lakieru na kciuku i palcu serdecznym)
Zmywanie: bez problemów
Trwałość: na moich miękkich i słabych paznokciach odpryskuje już drugiego dnia...



This nail varnish comes from a French manicure set I bought in Tk Maxx for Ł7.99. I decided to use it on my nails as opposed to just the tips.

Volume: 3.6 ml
Colour: white
Finish: cream
Consistency: just right
Brush: classic
Coverage: a 2-coater
Drying time: not tested (I used Seche Vite fast drying top coat)
Removing: no problems
Durability: on my soft and weak nails only 2 days

piątek, 17 kwietnia 2015

Physicians Formula, Cashmere wear, Ultra-Smoothing Blush

Róż Physicians Formula kupiłam kilka miesięcy temu w Tk Maxx za niecałe 5 funtów. Przyciągnął mnie swoim ogólnym wyglądem: ładne, tekturowe pudełeczko pokryte materiałem a'la zamsz, ozdobione uroczym sznureczkiem, i cudne sweterkowe toczenie na produkcie sprawiły, że nie mogłam oprzeć się zakupowi. Poza tym marka słynie z dość łagodnych dla skóry składów, co też działa zachęcająco. Przynajmniej na mnie.


Róż składa się z trzech części: cieplejszego łososia, nieco chłodniejszego średniego różu oraz maliny. Na malinie był brokatowy overspray, ale po kilku maźnięciach pędzlem brokat się ulotnił. Po zmieszaniu kolorów otrzymujemy bardzo twarzowy, chłodnawy róż o matowym wykończeniu. Ponieważ kosmetyk ma dość zbitą konsystencję, najlepiej nakłada mi się go skośnie ściętym pędzlem o gęsto ułożonym włosiu - Hakuro H24. Bardziej miękkim pędzlem też można róż nałożyć, ale trzeba trochę popracować nad zbudowaniem koloru. Produkt nakłada się równomiernie, nie tworzy plam i bez problemu blenduje. Plusem jego konsystencji jest fakt, że w ogóle się nie kruszy ani nie pyli. Sprawia, że twarz wygląda bardzo świeżo:


Brzmi zachęcająco? Tak! Niestety kosmetyk ma jedną, poważną wadę: na mojej tłustej cerze jest wybitnie nietrwały. Widzę go na sobie przez 4 w porywach do 5 godzin. To za mało jak na moje potrzeby; pracując i jednocześnie zajmując się dzieckiem nie chcę myśleć o takich rzeczach jak konieczność reaplikacji różu co kilka godzin. Moje poprawki makijażu w ciągu dnia ograniczają się do zastosowania bibułek matujących gdzieś tam po południu oraz maźnięcia czymś ust; nie chcę musieć myśleć też o różu.


Mam zatem propozycję: może któraś z Was chce przejąć ode mnie ten kosmetyk? Zgłaszajcie chęć w komentarzach do południa w niedzielę, a potem puszczę w ruch maszynę losującą. Co Wy na to? Nie jest powiedziane, że na normalnej czy suchej cerze róż ten będzie tak samo nietrwały, a szkoda by taki ładny i twarzowy kolor zmarnował się u mnie w szufladzie...

Obecny stan różu:


Ubytek naprawdę niewielki mimo wielu zastosowań (czystym pędzlem). Aha, zgubiłam gdzieś pudełeczko, w które róż był zapakowany (pierwsze zdjęcie). Mam nadzieję, że to nie problem...

czwartek, 16 kwietnia 2015

Lirene, 30% Urea, stop rogowaceniu, 2 w 1 krem-maska do stóp

Kolejny kosmetyk Lirene, kolejny zawód.


Krem ma postać dość rzadkiej emulsji, ale bardzo wolno się wchłania i zostawia na stopach klejący film. Pachnie olejkiem z drzewa herbacianego, który zawiera. 100 ml wystarczyło mi na 3 miesiące stosowania raz dziennie, wieczorem. 

Krótko: nie dość, że krem nie nawilża skóry stóp, to w ogóle jej nie zmiękcza i nie zapobiega rogowaceniu stóp w najmniejszym stopniu. Jak musiałam sięgać po pumeks niemal codziennie, tak muszę nadal, a przecież te 30% mocznika miało to zmienić, spowolnić proces rogowacenia naskórka. Nie tym razem.

Czemu, ach czemu, kupiłam jeszcze wersję z 20% mocznika?

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Ciate mini, pepperminty

Lakier pochodzi z trzyczęściowego zestawu miniaturek Ciate z Tk Maxx (6,99 funtów).

Pojemność: 5 ml
Kolor: to, co zwykle nazywamy klasyczną miętą
Wykończenie: kremowe
Konsystencja: w sam raz
Pędzelek: szeroki, prosto ścięty, płaski
Krycie: ponieważ lakier dość mocno smuży, zadowalające krycie uzyskałam po trzech warstwach
Wysychanie: nie testowałam, użyłam wysuszacza (Seche Vite)
Zmywanie: bezproblemowe
Trwałość: na moich paznokciach zaczął odpryskiwać drugiego dnia po aplikacji



This Ciate mini nail polish is a part of three-piece set from Tk maxx (Ł 6.99).

Volume: 5 ml
Colour: classic mint
Finish: cream
Consistency: just right
Brush: broad, flat
Coverage: a 3-coater
Drying time: not tested (I used Seche Vite fast drying top coat)
Removing: no problems
Durability: 3 days

środa, 8 kwietnia 2015

Marcowe zdobycze.

W marcu byłam w Polsce. Nigdy nie przepuszczam takiej okazji, żeby skoczyć do Rossmanna czy innej Natury. Żałuję, że do Hebe mi nie po drodze...

Jeśli o zakupy chodzi, byłam grzeczna i trzymałam się spisanej wcześniej listy.

Natura:


Korektor Kobo już jest w użyciu. Póki co jestem z niego zadowolona. Słodki lakier z My Secret wypatrzyłam u Ferrou. Kiedy wykończę złuszczający tonik z Bielendy, wypróbuję propozycję Ziai (seria liście manuka). Za jakiś czas skończą mi się kremy pod oczy z Tołpy i na wypadek, gdybym nie była zadowolona z czekającego w zapasach serum pod oczy Dr Organic, z polecenia pani naturzanki kupiłam w promocji krem L'Oreal.

Swoją drogą świetnie mi się gawędziło ze wspomnianą panią naturzanką. Kobitka jest w moim wieku, nosi starannie wykonany makijaż i czuć, że interesuje się kosmetykami, dzięki czemu ma szeroką wiedzę popartą empirycznymi doświadczeniami z częścią kosmetyków dostępnych w asortymencie sklepu. Dzięki temu potrafi doradzić klientowi i nie wciska nam przeciętnych lub kiepskich kosmetyków, byle je sprzedać. Aż chce się tam wracać. Hm, a może Ona też bloguje? Szkoda, że nie spytałam.


Rossmann i ezebra:


Skończyły mi się naturalne olejki myjące i stanęłam przed dylematem: zamawiać ponownie czy wypróbować propozycję Bielendy? Jak widać, ciekawość i chęć poznania czegoś nowego przeważyły... I powiem Wam, że jest nieźle, choć nie idealnie. Mocznikowy krem do rąk Isany chyba nikogo nie dziwi. Uwielbiam go i to stała pozycja moich polskich zakupów. Żele pod prysznic tej marki też są dobre, a przy tym taniutkie. Czego chcieć więcej? Wzięłam też szklany pilnik do paznokci, bo takie lubię najbardziej. Szkoda tylko, że ten tu nie jest dwustronny.

Odkąd Bourjois wzbogaciło gamę odcieni pomadek Rouge Edition Velvet o cztery sztuki, bardzo chciałam dziesiątkę i jedenastkę. Na początku marca w UK tych numerków nie było, więc zamówiłam je na ezebrze. A potem się okazało, że mogłam wykazać się większą cierpliwością, gdyż na Wyspy zajechała nie tylko reszta kolekcji Rouge Edition Velvet, ale pojawiło się też osiem odcieni pomadek Rouge Edition Aqua Lacque. Wymazałam się testerami w drogerii (oprócz numerku 03, testera nie znalazłam) i uwieczniłam telefonem, ale ŻADNEJ NIE KUPIŁAM:



W sklepie B&M Bargain za 1,50 funtów kupiłam błyszczyk Apokalips z Rimmela. Za taką cenę chętnie się przekonam, czy to produkt dla mnie. Nie wiem jednak, który to dokładnie odcień, bo na opakowaniu nie znalazłam oznaczenia. Kupiłam też brytyjskie wydanie "Marie Claire" z przepięknym lakierem Nail Inc w bonusie. Jest cudowny <3


W marcu niespodziewanie dostałam też "Zajączka" od Hexxany:


Mamy tu mój ulubiony filtr do twarzy z Vichy, mydło (uwielbiam mydła) i balsam do ciała, którego jeszcze nie znam, ale bardzo chętnie poznam. W paczce była też tygodniowa porcja serum z witaminą C Filorgii i powiem Wam, że jeszcze nie miałam tak niezwykłego kosmetyku. Jak to serum wygładza buzię! To jest naprawdę niesamowite. Nakładam je pod filtr i na to makijaż, który na takiej bazie wygląda przepięknie. Będę musiała mocno rozważyć zakup kilkutygodniowej kuracji, kiedy w końcu poprawi się trochę moja sytuacja finansowa. Początki prowadzenia własnej działalności nie są łatwe, oj nie.... Asiu, dziękuję za cudowny prezent :*

poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Czystki w kolorówce (wiosna 2015)

Nadejście kalendarzowej wiosny zainspirowało mnie do przejrzenia swoich kolorowych zasobów i rozstania się z kosmetykami starszymi niż 3 lata oraz takimi, które zmieniły konsystencję/właściwości. Mazideł "wyszło" dość dużo, a niniejszy post jest pewnym rodzajem podsumowania moich doświadczeń z nimi.Większość z nich służyła mi bardzo dobrze i generowała zadowolenie.

Jakkolwiek staram się zużywać jak najwięcej kolorówki, nie zawsze jest to możliwe. Takie, dajmy na to, cienie czy róże. Nie potrafiłabym posiadać jednej paletki cieni i jednego różu; bardzo szybko bym się znudziła. W tym względzie lubię mieć wybór w kolorach i wykończeniach. Co za tym idzie, nie jestem w stanie wszystkiego zdenkować przez upływem daty ważności, ale wychodzę z założenia, że tego rodzaju kosmetyki są do używania i sprawiania przyjemności, nie zużywania. Jestem pewna, że nie jestem osamotniona w swoim toku myślenia, prawda?

Dodam, że nie trzymam się bardzo sztywno dat podanych przez producenta. Na przykład cienie Inglota są podobno dobre przez jedyne 18 miesięcy, a mi służą znacznie dłużej i nic się z nimi nie dzieje. Czemu zatem miałabym je wyrzucać? Robię to, kiedy rzeczywiście czuję, że mam kosmetyk za długo. 3 lata to dla mnie taka właśnie granica.



Spośród cieni trzy lata przekroczyły (zostawiłam sobie kilka szalonych kolorów z Inglota na wakacje, ale po lecie w kolejnej czystce zaliczą kosz):


Cień w kremie Catrice z LE Hidden World (prezentacja) był śliczny, ale dość szybko zbierał się w załamaniu powieki, a podczas czystki odkryłam, że zaczął podejrzanie pachnieć. Permanent purple z Colour Tattoo od Maybelline (prezentacja) od samego początku nie zdobył mojej przychylności przez swoją tępą konsystencję i tworzenie prześwitów podczas aplikacji. W związku z tym leżał i się kurzył. Po co mi on? Paletki cieni Rimmela (023 Beauty Spells, 008 True Union Jack) pozwoliły mi przekonać się, że nie warto inwestować w cienie marki. Pigmentacja kuleje, cienie zanikają podczas blendowania - na rynku jest sporo dużo lepszych propozycji. Zużyłam wprawdzie dwa najjaśniejsze kolory z neutralnej paletki, ale powrotu nie przewiduję. Do kosza trafiają też słynny kameleon Catrice i ichni cień o nazwie My Copperware Party. Oba w zastępczych panach, bo oba mi się pokruszyły podczas depotowania. Generalnie nie lubię cieni Catrice (nie potrafię za ich pomocą uzyskać satysfakcjonującego mnie makijażu), ale te dwie sztuki były akurat całkiem do rzeczy. Lubiłam je i gdyby nie miały tych trzech lat, zostałyby ze mną. Dalej, wyrzuciłam trzy cienie z Inglotowej kolekcji Rainbow (słocze, opinia): 102 R (mimo iż dobrze mi w rdzawych kolorach, po te w ogóle nie sięgałam), 120 R (w szarościach nie wyglądam specjalnie dobrze) oraz 119 R (ten zestaw nie do końca pasował do mojej urody). Cienie te są suche, kredowe i łatwo się kruszą, ale przy odrobinie czasu i chęci daje się z nich wyczarować ładny makijaż. Polecam jeśli podoba Wam się efekt, jaki dają. Cień My Secret o numerze 101 (klik) służył mi głównie do rozświetlania wewnętrznych kącików i sprawdzał się w tej roli poprawnie. Biały cień obok to jakiś domowo sprasowany Maybelline. Był trochę zbyt perłowy jak na moje upodobania. Cień Inglot 111 AMC (klik) został wyrzucony ponieważ zaczął kamienieć na wierzchu, a Kobo 205 Golden Rose zmienił delikatnie konsystencję.


Po paletkę Avonu neutral tones (klik), którą dostałam od bratowej, sięgałam przynajmniej 4-5 razy w tygodniu. Przez ostatnie 3 lata była zatem prawie w ciągłym ruchu, a wygląda, jakby mogła mi służyć przez kolejne trzy. Tyle, że boję się, iż w końcu zaczęłaby podrażniać mi oczy. Generalnie nie lubię kosmetyków Avonu, ale muszę przyznać, że paletka spisywała się bardzo dobrze. Była wręcz idealna do szybkiego, dziennego makijażu, kiedy nie miałam czasu na kombinowanie, jakie kolory ze sobą połączyć. Średnia pigmentacja działała na moją korzyść, kiedy malowałam się w pośpiechu, bo nie robiłam sobie brzydkich plam. Dobry kosmetyk. Z bólem wyrzuciłam paletkę Oh So Special Sleeka. Cienie tej marki po przekroczeniu trzech lat widocznie zmieniają swoją konsystencję i tutaj nie było inaczej. Jak widać, biel i korale zużyłam, a po resztę sięgałam nieco rzadziej. Miałam problemy z matami w tej paletce; nie do końca łatwo mi się z nimi współpracowało - trudno było mi je ładnie, równo rozetrzeć. Ogólnie paletka bardzo przyjemna mimo paru minusów; lubiłam ją.


Kredki i eyelinery:


Zielona kredka Catrice była nieprzemyślanym zakupem z kategorii spontanów. Wypatrzyłam ją kiedyś na wyprzedaży przy kasie w Naturze. Sięgałam po nią bardzo rzadko, bo choć kolor miała bardzo ładny (szmaragdowa zieleń), to jej grafit był twardy i nieprzyjemnie drapał powiekę. Gąbeczka do rozcierania kreski jest tu zupełnie nieprzydatna, gdyż formuła kosmetyku nie pozwalała na roztarcie kreski. Zielona wodoodporna kredka z Maybelline (klik) z kolei nakładała się na powiekę nierówno, grudkami, i nie dawała satysfakcjonującego mnie efektu. Podwójne kredki Sensique ze starej limitki Exotic flower (klik) służyły mi jako kolorowe bazy pod cienie. Najbardziej lubiłam ciemniejszy brąz, karmel i fiolet; tego ostatniego jednak nie zdenkowałam, bo rzadko noszę fiolet na powiekach. Nie jest to przyjazny kolor dla osób, które często nie dosypiają. Róż był dla mnie zbyt żarówiasty. Eyeliner Zoevy Bourbon Street (klik) miał przepiękny kolor, ale ostatnio zgęstniał i zaczął się ciągnąć. Zużyłam jakieś 2/3 kosmetyku. Ze względu na cudny odcień często po niego sięgałam, mimo iż nie lubiłam pędzelka, gdyż nie był precyzyjny.


Róże:


Tu już w ogóle mi się serce krajało. Róż Essence Miami Roller Girl (klik) co prawda leżał i się kurzył odkąd stwierdziłam jakieś dwa lata temu, że jednak nie lubię siebie w pomarańczu/ciepłej brzoskwini na policzkach, ale róże Bell 2 skin pocket 051 (klik) oraz Bourjois 34 Rose D'or (klik) służyły mi wyjątkowo dobrze i pasowały kolorystycznie. Niestety róż Bell ma dobrze ponad 3 lata i ostatnio zaczął się gorzej nakładać (zaczęłam robić sobie nimi placki, nie chciał dać się rozetrzeć) a róż Bourjois był ze mną od ponad czterech lat. A może nawet pięciu? Aż wstyd się przyznać. Sięgałam po niego często, ale kosmetyki wypiekane mają to do siebie, że są wybitnie wydajne. Po ostatnich dwóch aplikacjach swędziały mnie policzki, co jest oznaką, że trzeba się rozstać. Jestem skłonna wrócić do różów Bell (szkoda, że tu jest dość ograniczony wybór kolorystyczny) i Bourjois. Z tej ostatniej marki mam już nawet na oku coś o innym odcieniu i wykończeniu...


Kategoria usta:


Pomarańczowa maź w słoiczku to przetopiona szminka Pierre Rene w odcieniu 02 Blossom (klik), połączona z Carmexem. To był eksperyment mający na celu znaczną redukcję pigmentacji pomadki. Zupełnie jednak mi się to nie udało, a nie czuję się dobrze w tak wyrazistym pomarańczu. Ja w ogóle niespecjalnie lubię ten kolor, nawet na paznokciach. Nie ma sensu więc dłużej tego trzymać, skoro i tak pomadki nie będę nosić. Maź obok to kolejny eksperyment. Otóż w paletce Pupy Rose (klik) oprócz dwóch cudownych cieni i różu były cztery mocno shimmerowe błyszczyki, do których trochę osypywały mi się wspomniane cienie. Ponieważ żaden z błyszczyków z osobna nie wyglądał na mnie szczególnie dobrze, postanowiłam je razem zmieszać w jednym słoiczku. I uzyskałam najszkaradniejszy shimmerowy brąz świata. Cienie i róż ze mną zostają, ale brązowa maź zaliczyła niestety kosz. Nie zawsze kombinowanie popłaca... Co do błyszczyka Catrice z limitki Hidden World (klik), miał ładny kolor, ale nie podobało mi się jego metaliczne wykończenie i fakt, że wylewał się poza kontur ust. Ostatecznie odleżał swoje w mojej kosmetyczce, aż podczas przeglądu kolorówki odkryłam, że zmienił zapach.

To tyle tytułem podsumowania. Wyszedł mi długi post, więc dziękuję wszystkim, którzy przebrnęli przez moją pisaninę. Mam nadzieję, że macie się dobrze po Świętach? Ja miałam pracy po łokcie i totalnie umknęła mi ta specyficzna atmosfera. Ech, co zrobisz :/ Niestety nie miałam czasu złożyć Wam życzeń, więc napiszę teraz tylko: wszystkiego dobrego poświątecznie!

czwartek, 2 kwietnia 2015

Zużycia marca w mini-recenzjach

Jest początek kwietnia, a u mnie (Blackpool, UK) od prawie tygodnia wichury, ulewy i niskie, nieprzyjemne temperatury. Gdzie jesteś wiosno? Tak bardzo chcę już schować swetry...


Super power mezo maska Bielendy przyniosła efekty po pierwszym (i na razie jedynym) użyciu - skóra była rozświetlona, wygładzona i delikatnie nawilżona. Miniaturki toniku Biotherm oraz peelingu enzymatycznego i maski nawilżającej Caudalie dostałam od Hexxany. Żaden z tych kosmetyków niczym mi nie podpadł, wypadły pozytywnie. Zapach L'Occitane jaśmin i bergamotka nosiło mi się dobrze, ale niestety był nietrwały i po kilku godzinach nie byłam w stanie już go na sobie wyczuć. Żel micelarny Tołpy służył mi do delikatnego, porannego mycia twarzy. Nie próbowałam, ale nie wierzę, że poradziłby sobie z demakijażem. Jest bardzo podobny do biedronkowego żelu micelarnego Be Beauty (tak, wiem, że to ten sam producent). Lakier Seche w odcieniu Rose (klik) spodobał mi się tak bardzo, że go wykończyłam. Cóż buteleczka miała tylko 3,75 ml.


O olejku myjącym z e-naturalne wypowiadałam się tutaj. Jak dla mnie hit i ulubieniec wszech czasów. Zmywa makijaż szybko, dość dokładnie (oczy i tak zawsze dla pewności przecieram dodatkowo micelem) i nie powoduje zamglenia nawet jeśli otworzymy oczy podczas jego stosowania. Cudo. Prawdziwe cudo. Kolejnym ogromnym hitem okazał się różany krem na noc marki Dr Organic (klik). Kosmetyk pomógł mojej tłustej, naczynkowej cerze przetrwać zimę bez odwodnienia i suchych skórek. Do tego świetnie łagodził rumień, wspomagał zaleczanie się niedoskonałości i ujędrniał skórę. Krem do rąk Eveline Aksamitne dłonie (klik) stanowił dla mnie duże, pozytywne zaskoczenie. Tanie kremy, inne niż mocznikowa Isana, rzadko rzeczywiście działają na moje problematyczne dłonie. Żel pod prysznic Isany oraz olejek do włosów Alverde (klik) okazały się dobrymi, przyjemnymi kosmetykami. Ten pierwszy ładnie pachniał, nie wysuszał skóry (a wręcz dzięki zawartości jogurtu delikatnie ją nawilżał) i był taniutki; ten drugi nawilżał i nabłyszczał moje zdrowe włosy. Jedynie serum z orchideą Alterry nie zrobiło na mnie większego wrażenia (klik). Nie widziałam jakiegoś znaczącego wpływu na moją skórę.


Korektor BB 7 w 1 marki Bell niczym mnie nie zachwycił (klik). Nie krył, nie rozświetlał, był trochę za żółty dla mnie, a do tego skończył się w niecały miesiąc codziennego stosowania. Nie jestem pod wrażeniem. Maskara Miss Sporty Studio Lash (klik) była tanim, przyzwoitym tuszem, ale efektu wow nią nie uzyskałam. Serum do biustu Bielendy (klik) nic specjalnego dla moich piersi nie robiło. Liczyłam na ujędrnienie skóry, ale się przeliczyłam. Bazę pod brokaty peel-off z Essence (klik) muszę wyrzucić, bo straciła swoje właściwości i nie dało się jej już łatwo odrywać od płytki. Musem do mycia twarzy Biotherm, który dostałam od Hexxany, myłam twarz rano. Przyjemny, niewysuszający kosmetyk, ale lekko męczył mnie jego wyraźnie mydlany zapach. Balsam z oliwkami Lirene (klik) to był niewypał. Nie robił dla skóry NIC. Tyle dobrze, że ładnie pachniał, więc zwykle po prysznicu stosowałam oliwkę a na to ten balsam. Gdyby nie miał przyjemnego zapachu, zapewne bym go po prostu wyrzuciła, bo nawet stopy by z niego nic nie wyciągnęły. Nie mówiąc o tym, że zużycie 400 ml kosmetyku na same stopy pewnie zajęłoby mi z rok. Krem do rąk Atrixo przynosił mi ulgę i nawilżenie na krótki czas (nie zawiera mocznika) i nie miałabym do niego większych zastrzeżeń, gdyby nie dość intensywny zapach, który nie przypadł mi do gustu. Zużyć zużyłam. Serum antycellulitowe Eveline (klik) z efektem chłodzącym sprawdziło się u mnie bardzo dobrze - widziałam napięcie i ujędrnienie skóry, o co mi chodziło. Kulka Dove to od jakiegoś czasu stały bywalec denka. Lubię - mnie służy i ładnie pachnie.

W marcu zrobiłam też bardzo krytyczny przegląd toaletki i wyrzuciłam sporo starej kolorówki. Ale o tym jeszcze pewnie napiszę w wolnej chwili, o które ostatnio bardzo u mnie trudno i możliwe, że wpłynie to na częstotliwość mojej pisaniny. No cóż, życie...
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...