środa, 24 stycznia 2018

Rozczarowania i buble 2017 roku - kolorówka.

O kosmetykach, które z różnych powodów się u nas nie sprawdzają, też warto pisać. W idealnym świecie krytyka mogłaby pomóc producentom wprowadzić korzystne zmiany... 

Zwykle robiłam jeden wpis z rozczarowaniami, ale w ubiegłym roku trochę się ich nazbierało, więc pozwoliłam sobie rozbić go na kolorówkę i pielęgnację, bo inaczej wyszedłby niezły tasiemiec.


Podkład.

Ilia, Vivid Foundation, Tularosa (klik


Idealny przykład na to, że nie wszystko, co naturalne, jest dla nas dobre. W składzie podkładu znajdziemy kilka olejów: kokosowy, słonecznikowy, różany, pomarańczowy, żurawinowy; do tego wiele naturalnych ekstraktów. Skład na oko laika jest naprawdę ładny, ale... w praktyce nie okazał się dobry dla mojej tłustej cery. Ze względu na wyraźnie tłustawą konsystenję nie mogłam aplikować podkładu  ani palcami, ani pędzlem, bo bardzo się mi na skórze odznaczał i wyglądał ciężko; po prostu się z nią  nie stapiał. Jedynym słusznym narzędziem okazał się wilgotny Beauty Blender, za pomocą którego udawało mi się nie uzyskać maski (oczywiście mówimy o stosowaniu niewielkich ilości, a nie tynkowaniu twarzy uprawianym przez większość popularnych youtuberów). Nie oznacza to jednak, że twarz wyglądała naturalnie, bo podkład dawał na mnie bardzo mokre, świecące wykończenie, z czym pudry nie do końca sobie radziły. A przypudrować go musiałam, bo inaczej zaczynał mi zjeżdżać ze skóry. Po utrwaleniu bardzo szybko (dosłownie po 2 godzinach) zaczynałam się świecić, jakbym wysmarowała się smalcem, choć bibułki matujące nieco ratowały sytuację. Najgorsze było jednak to, że jeśli sięgałam po ten produkt kilka razy z rzędu, zauważałam wysyp czarnych kropek na brodzie - podkład zanieczyszczał mi pory. Żeby oddać jednak kosmetykowi sprawiedliwość, dobrze służył mi jako dodatkowa warstwa ochronna podczas mroźnych spacerów. I jeszcze jedno: zauważyłam, że czasem zdarzało mu się rozpuszczać korektor pod oczy w miejscu styku. Pierwszy raz spotkałam się z takim dziwacznym zjawiskiem. Podkład dawał bardzo lekkie krycie. Według producenta można było je budować, ale w moim przypadku nie za bardzo miało to sens (wszystko spływało). 
 
 
Pharmaceris, Fluid Matujący Zwężający Pory (01 Ivory) oraz Fluid Ochronno-Korygujący (01 Ivory) (klik


Listę zarzutów wobec tych podkładów mam długą. Najbardziej oczywisty to odcienie. Bo ja znam wieeele Polek (sama zresztą się do tej grupy zaliczam), dla których widoczne wyżej najjaśniejsze kolory byłyby dużo za ciemne. Zwłaszcza fluid matujący jest ciemny i żółty, i robił mi na twarzy kurczaka. Byłam zmuszona mieszać go z białym podkładem. Fluid ochronno-korygujący wypadał na twarzy jaśniej i aż tak nie odznaczał się od szyi. Oba podkłady mają gęstą, ciężką konsystencję. Nakładane palcami i pędzlem robiły mi na twarzy maskę widoczną z kilometra, osiadały na meszku, właziły w pory i generalnie na pewno nie upiększały. Dużo lepiej wyglądały zaaplikowane Beauty Blenderem. Oba mają dość lekkie krycie, którego niestety nie mogłam budować. Moja skóra tolerowała niewielkie ilości podkładów; jeśli nałożyłam za dużo mililitrów na twarz bądź próbowałam budować krycie przez dokładanie warstw, nawet po przypudrowaniu wszystko szybko zaczynało spływać i ciastkować się. W przypadku fluidu matującego chwilę po wklepaniu podkładu jajkiem twarz miała całkiem ładne, satynowe wykończenie, ale nie trwało to długo. Moja skóra szybko zaczynała produkować sebum pod tym fluidem i już po trzech, góra czterech godzinach świeciłam się jak córa króla smalcu. Oczywiście po przypudrowaniu. Po kolejnej godzinie-dwóch podkład zaczynał się miejscami ciastkować, warzyć i włazić w pory. Nic przyjemnego. Flud ochronno-korygujący wyglądał i zachowywał się na mojej twarzy nieco lepiej; już mnie tak bardzo nie zażółcał i miał ładne, satynowe wykończenie. Tutaj też po czterech godzinach skóra była gotowa na bibułki matujące, ale sebum było mniej niż w przypadku wyżej opisanego kolegi. Ten zawodnik nie miał tendencji do warzenia się, ciastkowania czy zbierania w porach, więc okazał się lepszy od wersji matującej, ale też nie zachwycił mnie na tyle, żebym chciała do niego wrócić. A poza tym podejrzewam go o zapychanie, bo za każdym razem kiedy sięgałam po niego przez 3-4 dni pod rząd, witałam na twarzy nowe bomby. Dodam, że od lat stosuję kilkuetapowy demakijaż, więc nie była to kwestia niedoczyszczenia przeze mnie skóry.
 
 
INMND, Beauty Elements, BB Treatment Cream


To ta tubka w środku. Dostałam ten krem od Hexxany i jakoś nie zebrałam się, aby go obsmarować w osobnym poście. Czemu więc nie zrobić by tego teraz? Jest to produkt azjatycki. Zamknięto go w tubce zakończonej dzióbkiem (z opakowania należy go wycisnąć). Ma przyjemnie jasny kolor wpadający w żółte tony i bardzo wodnistą konsystencję. Charakteryzuje się średnim kryciem i oferuje bardzo wysoką ochronę przeciwsłoneczną. Zdaniem producenta kosmetyk jest podkładem, korektorem pod oczy oraz bazą pod makijaż w jednym, a przy tym także pielęgnuje cerę. Ma wygładzać skórę i minializować widoczność porów, a także dawać naturalne wykończenie. W teorii - bajka. A w praktyce? A w praktyce produkt ten zawiera w sobie coś na kształt pudru (jakby puder w zawiesinie? chodzi o to, że z tubki nie wypływa gładka emulsja, ma w  sobie pudrowe grudki) i daje na twarzy pudrowe wykończenie, czego jako posiadaczka cery tłustej absolutnie bym się nie czepiała, gdyby nie fakt, że ów puder osiada na skórze i meszku a także zbiera się w porach; po prostu odznacza się na twarzy, robi maskę. Poza tym kosmetyk nie tylko matuje, ale wręcz wysusza skórę, więc pod oczy nie nadaje się zupełnie. Żeby poprawić sytuację starałam się eksperymentować mieszając krem BB z kremem nawilżającym, innym lekkim podkładem czy próbując stosować go jako bazę pod minerały. Niestety nic to nie dało.  W pierwszych dwóch przypadkach owszem, ładniej wyglądał na skórze, ale bardzo tracił na trwałości i nawet po przypudrowaniu nie zastygał, przemieszczał się na twarzy, zbierał w liniach, a po kilku godzinach ciastkował się. Jako baza pod minerały bardzo wysuszał cerę a wszystko wyglądało ciężko i nieładnie. Niestety nie dogadałam się z nim. Przy okazji innego wpisu ujęłam aparatem, jak pudrowo i ciężko wyglądał na twarzy:
 
 

Róż.

NARS, róż Orgasm (klik)


Zupełnie się nie spodziewałam zawodu ze strony kultowego kosmetyku-legendy. A jednak. Orgasm to bardzo ładny, rozświetlający róż ze złotym shimmerem. Odcień pasuje do prawie każdego makijażu, ale produkt ten zupełnie nie chce przyklejać się do mojej twarzy bez względu na to jaki podkład (płynny, mineralny) czy puder (o ile w ogóle) użyłam wcześniej. Jeśli chcę, żeby róż był na mnie widoczny, muszę aplikować go zwilżonym Beauty Blenderem a potem delikatnie rozetrzeć pędzlem. Uskuteczniając takie kombinacje muszę jednak liczyć się z faktem, że i tak maksymalnie po 5-6 godzinach różu na mojej skórze nie będzie widać. Najpierw nie chce się do niej przykleić (mimo iż pigmentację ma w porządku), a po zaaplikowaniu sposobem, nie chce się na niej trzymać. 


Maskara.

Maybelline, the falsies Push Up Drama mascara (klik)


Spójrzcie na szczoteczkę. Tak rzadko rozstawione wypustki plus mokrawa formuła kontra krótkie, rzadkie rzęsy - to się nie mogło udać. No i się nie udało. Dodam jeszcze, że na czubku spiralki oczywiście gromadzi się nasz natrętny przyjaciel glutek. Bez chusteczki w podorędziu nie ma co podchodzić. Tyle dobrego, że maskara nie ma raczej tendencji do osypywania i rozmazywania się. Jaki efekt daje szczoteczka z rzadko ułożonymi ząbkami? Nie ma rozdzielenia rzęs, a wręcz przeciwnie - w równych odstępach mamy grupki rzęs sklejonych. Może i wygląda to trochę rockowo, trochę buntowniczo, ale mnie ten efekt się nie podoba. Ja wolę kiedy rzęsy są rozdzielone, pogrubione, wydłużone i podkręcone bez użycia zalotki, a nie zbite w strączki. Naprawdę, lepiej te 38 zł zainwestować w Lash Sensational. I o co chodzi producentowi z tym The Falsies? Tuszem nie da się uzyskać efektu sztucznych rzęs!
 
 
Karaja, maskary Lash Lift Express oraz Lash Design (klik)
 


Wysokopółkowa cena tych maskar jest niestety nieadekwatna do mizernej jakości. Obie maskary oryginalnie zapakowane są w srebrne kartoniki. Aplikatorami oczywiście się różnią, bo mają dawać zupełnie inny efekt. Lash Lift Express ma "zwykłą" spiralkę z nylonowego włosia, podczas gdy w wersji Lash Design mamy do czynienia z silikonowym aplikatorem z krótkimi, rzadko rozstawionymi wypustkami i z rządkiem wypustek dłuższych. Lash Lift Express zapakowano w czarną, tłuściutką tubkę. Aplikatorem operuje się wygodnie. Zadaniem tej maskary jest nadawanie rzęsom objętości oraz podkręcanie ich. U mnie produkt ten dawał po prostu zwykłe poczernienie rzęs; o efekcie podkręcenia bez zalotki (a nie używam) mogłam zapomnieć. Spektakularnej firanki rzęs poprzez dokładanie warstw nie udało mi się za pomocą tego tuszu uzyskać. Co gorsza, po całym dniu noszenia gagatek ten potrafił spłynąć na dolną powiekę i się tam rozmazać. Lash Design natomiast okazał się wręcz bublem. Wypada drożej od Lash Lift Express, bo kosztuje tyle samo za mniejszą pojemność,  a jakościowo jest jeszcze bardziej w tyle za powyżej opisaną maskarą. Aplikatorem bardzo łatwo dziabnąć się w oko i pobrudzić powiekę. Zdarzało mi się to nagminnie. Poza tym za każdym razem po wyjęciu aplikatora ze srebrnej, niesamowicie "palcującej się" tubki, na jego czubku zostawał wielki glut produktu, który byłam zmuszona wycierać w chusteczkę. Z tego powodu kosmetyk skończył się po niecałym miesiącu stosowania. Płakać nie ma jednak za czym. Tusz ten miał wydłużać optycznie rzęsy i to czynił, zabierając im jednocześnie jakąkolwiek objętość. Dodajmy, że czerń była wyblakła i cały makijaż wyglądał smętnie. A do tego po kilku godzinach tusz zaczynał się osypywać, co jest nie do wybaczenia.
 
 
Make Up For Ever, Excessive Lash Arresting Volume Mascara (klik


Na szczęście nie jest to totalny bubel i zalety ma. Od nich więc zacznę. Po pierwsze i najmniej istotne, ma ładne, estetyczne opakowanie. Po drugie, dużo bardziej istotne, szczoteczka, choć dość mała, jest wygodna w używaniu, zwłaszcza przy malowaniu dolnych rzęs (co ja osobiście rzadko robię z racji tego, że dolne rzęsy mi wypadają i robią się w nich "dziury"). Po trzecie, maskara się nie osypuje, nie robi pandy, ani nie rozmazuje - nawet podczas dość intesnywnego płaczu, jak miałam okazję sprawdzić. Po czwarte, czerń jest ładna, niewyblakła. To jednak nie wystarczy, aby podbić moje kosmetycznie wybredne serce. Listę zarzutów zacznę od faktu, że kosmetyk ma bardzo suchą formułę i naprawdę szybko wysycha w opakowaniu. No chyba że tylko samplery tak mają. Niemniej ja swój byłam w stanie używać jedynie przez około 3 tygodnie zanim zrobił się za suchy. Poza tym może i szczoteczką wygodnie się operuje, ale niestety skleja rzęsy i czasem zostawia na nich małe grudki. A efekt? No cóż, dramatycznych rzęs tym produktem nie uzyskamy. Według producenta maskara ma dodać rzęsom objętości, którą łatwo zbudować. Nie u mnie. I to  nawet nie chodzi o to, że moje naturalne rzęsy imponujące nie są, bo po kilkakrotnym malowaniu tuszem są takie same, tylko sklejone i widocznie poczernione. I to wszystko. Naturalny, "dzienny" efekt i nic więcej. 
 
 
Produkty do ust.
 
Golden Rose, Dream Lips Lipliner, 516 (klik)
 
 
Grafit kredki jest bardzo suchy i twardy, przez co mocno drapie podczas aplikacji. Mocną stroną posiadanego przeze mnie liplinera jest żywy odcień ciepłej czerwieni. W swojej pierwotnej roli - konturówki - kosmetyk sprawdza się OK, jeśli już przejdziemy przez proces nieprzyjemnej aplikacji. Trzyma pomadki w ryzach przez kilka godzin. Niestety nie do końca sprawdza się nałożony na całe usta. Po pierwsze, jak już pisałam, aplikacja jest wyjątkowo niekomfortowa. Po drugie, kosmetyk wysusza naskórek. Po trzecie, po około 3 godzinach bez jedzenia i picia zaczyna zjadać się w mało estetyczny sposób - na całej powierzchni warg w przypadkowych miejscach zaczynają robić się prześwity.
 
 
MUA, matowa pomadka w płynie Reckless (klik


Już samo opakowanie pomadki zwraca uwagę - oszroniony plastik wygląda ciekawie, elegancko, inaczej. Aplikator to gąbeczka, którą bardzo wygodnie się operuje. Nie ma drażniącego dla nosa zapachu. Odcień Reckless to piękna, winna czerwień. Nie widać tego na zdjęciu wyżej (odbijające się światło od okna; na zdjęciach poniżej wykończenie jest lepiej oddane), ale wykończenie mazidła to konkretny mat. Przez kilka minut po aplikacji pomadka jest plastyczna, dzięki czemu można z nią popracować, po czym zastyga na mur-beton i jest nie do ruszenia (np. podczas pocierania o siebie wargami). Po zastygnięciu nie ma też najmniejszej nawet lepkości i produkt prawie w ogóle nie odbija się na kubkach. Pomadka oczywiście wysusza usta, więc po całodniowym romansie z nią warto je mocno nawilżyć. Największą wadą kosmetyku jest to, jak się zjada. Oto obraz, jaki za każdym razem widzę w lustrze po trzech godzinach noszenia pomadki nałożonej na czyste, suche usta:

Sposób zjadania BARDZO mi się nie podoba...


Podsumowując, jak widać w 2017 roku nie miałam za wiele szczęścia do podkładów i maskar.

40 komentarzy:

  1. Ha ha ha w pierwszej chwili patrzę na szczotę tuszu Maybelline i zastanawiam się, gdzie się podziały ząbki??? :-) Niewypał! Nie lubię takich wynalazków.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ja żałuję, że ją kupiłam bez sprawdzenia opinii ;)

      Usuń
  2. Na szczęście nie ma nic z tych, które zaplanowałam :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Uuuu a to brzydki Nars, że się nie chce przyklejać do twarzy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dziwna sprawa, bo bronzer Laguna trzyma się mojej skóry bardzo dobrze...

      Usuń
  4. jeśli chodzi o tusze, to już się nauczyłam, że jeżeli mam zmienić na jakiś inny niż mój volume million lashes, to tylko na taki który ma duża szczotkę, długie włoski i co wydaje mi się najważniejsze - elastyczną szczoteczkę ;D

    OdpowiedzUsuń
  5. W sumie to mam tylko róż Orgasm, ale czuję, że się z całą paletką nie polubię. Użyłam dwa razy i... zupełnie mi się do niej ręce nie kleją, non stop moje ręce sięgają po coś innego, byle nie po NARS. Dam jeszcze kilka szans, a jak nie, to się pożegnam. Reszty nie miałam, ale częściowo pamiętam z Twoich wpisów. Fajnie, że podzieliłaś na osobne wpisy :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. rozumiem obiekcje odnośnie różu, ale bronzerowi moim zdaniem warto dać szansę :)

      Usuń
  6. Strasznie dziwne to co piszesz o różu NARSa hmmm jest jednym z moich ulubionych i mam zupełnie inne odczucie z nim związane ! Każda z Nas jest jednak inna więc to zupełnie normalne, że jedne produkty sie u Nas spisuje a inne nie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. to prawda. w końcu w innym razie ten róż nie byłby tak popularny...

      Usuń
  7. nienawidzę pomadek czy produktów do ust, które tak się zjadają
    róż z Narsa to zaskoczenie, taki drogi, a na dodatek taki słaby:(

    OdpowiedzUsuń
  8. Na Narsa miałam wielką ochotę, ale naczytałam się o tym, że jest tak twardy, że ciężko nałożyć na pędzel nawet niewielką ilość. Kiedyś już gimnastykowałam się w ten sposób z różem z Bourjois i niestety, ale nie mam ochoty na powtórkę...

    OdpowiedzUsuń
  9. Mam bardzo podobnie z innymi czerwieniami w płynie (matowymi), że tak koszmarnie się zjada podczas jedzenia, mówienia. Może nie od razu po 3 h, ale po 6 tak, a dołożyć koloru się nie da, trzeba je zmyć całkowicie i wtedy ewentualnie ponowić aplikację, co jest jednak kłopotliwe i wkurzające.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. po 6 godzinach to dużo bardziej zrozumiałe niż po 3... ;)

      Usuń
  10. Z Twojej gromadki znam tylko róż Orgasm i niestety podzielam Twojej zdanie.

    OdpowiedzUsuń
  11. buuu ile bubli!
    u mnie też trochę się nazbierało w 2017 niestety...

    fluidy Pharmaceris u mnie też niestety buble, nawet sie nie moge zebrac by o nich napisać... strasznie się po nich swiece, okropność...

    OdpowiedzUsuń
  12. Żadnego z tych produktów nie miałam. Może to i dobrze :)

    OdpowiedzUsuń
  13. Nie spodziewałam się tutaj NARS.

    OdpowiedzUsuń
  14. Maybelline the falsies Push Up Drama i tusz z MUFE też się u mnie nie sprawdziły, także w pełni rozumiem rozczarowanie.

    OdpowiedzUsuń
  15. Musimy mieć kompletnie inne cery (lub/ i podkłady) bo u mnie Nars sprawuje się wybornie :)
    Ochhh, takie zjadanie u mnie funduje Kat v D - baaaardzo nie lubię!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. u mnie laguna sprawuje się wybornie :) a orgasm nie. ten sam producent, a takie historie...

      Usuń
  16. dawno, dawno temu ok 5 lat a może więcej miałam te podkłady z Pharmaceris. nawilżający najbardziej mi odpowiadała ale niestety te kolory rzeczywiście nie są najlepsze

    OdpowiedzUsuń
  17. Fluidy z Pharmaceris używałam przez wiele lat, ale z czasem zaczęły się okropnie ciasteczkować i już nie współpracował z moją skórą. Też mam miniaturkę tuszu MUFE - tragedia:D Pomadka ma przepiękny odcień, ale wygląda wręcz tragicznie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. heh, czyli niestety też nie masz dobrych doświadczeń :/

      Usuń
  18. Tak, już pisałam u Kataliny, że ten Orgasm u mnie też bez szału. Mam ochotę sięgać po niego, bo mam miniaturę i to gumowe opakowanie jakoś przyjemnie leży w dłoni, a potem aplikuję, znika szybko i znowu jestem niezadowolona. Róż Sensique za kilka złotych dużo lepiej leży od Narsa.

    OdpowiedzUsuń
  19. Można powiedzieć, że przyłożyłam rękę w znacznej części do zawartości tego wpisu :D

    Jeżeli chodzi o róż Narsa, to w moim odczuciu potrzebuje on dopasowania z pędzlem a raczej jego kształtem i rodzajem włosia. Druga sprawa, to kwestia odcienia naszej skóry itd.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. oj, ja też Ci sprezentowałam kilka niewypałów ;)

      coś mi z Narsem nie zagrało. ale Lagunę już w połowie zużyłam :D

      Usuń
    2. znaczy z różem nie zagrało ;)

      Usuń
  20. Mi Orgasm podpasał, za to nie do końca dogaduję się z Laguną, którą Ty lubisz

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. znowu się sprawdza reguła, że co twarz, to opinia ;)

      Usuń

Będzie mi miło, jeśli podzielisz się swoją opinią :)

Bardzo proszę o niepozostawiane komentarzy typu: "Fajny blog. Obserwuję i liczę na to samo". Nie reaguję na agresywną autopromocję, więc nie spamuj, a ja nie będę musiała cenzurować :)

UWAGA: komentarze w postach starszych niż 7 dni są moderowane. Zmusił mnie do tego zalew automatycznie generowanych komentarzy, mających na celu reklamowanie różnych stron internetowych.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...