niedziela, 28 lutego 2016

Kiko Nail Lacquer, 362

Lakier znalazłam w prezentowej paczce od Hexxany :*

Pojemność: 11 ml
Kolor: malinowa czerwień
Wykończenie: kremowe
Konsystencja: w sam raz
Pędzelek: szeroki i płaski; dość trudno manewruje się nim przy brzegach
Krycie: dwuwarstwowiec
Wysychanie: po godzinie od nałożenia lakieru i top coatu poszłam spać i jak widać, odbił mi się wzorek od pościeli....
Zmywanie: bezproblemowe
Trwałość: 3 dnia był już widocznie starty na końcówkach



Volume: 11 ml
Colour: raspberry red
Finish:cream
Consistency:just right
Brush: broad and flat
Opacity: a two-coater
Drying time: longer than an hour
Removing: no problems
Durability: 3 days on my soft nails

sobota, 27 lutego 2016

Wellness & Beauty, masło do ciała z shea i olejem migdałowym

Markę Wellness & Beauty zaczęłam doceniać po dobrych doświadczeniach z olejkiem z pestek mango i ekstraktem z papai (klik). Dlatego podczas któregoś z pobytów w Polsce postanowiłam wypróbować masełko (zapłaciłam około 15 zł/200 ml). Są jeszcze w sprzedaży lotiony spod tego szyldu, ale ja osobiście zimą wolę masełka.


Masło W & B, jak to masła mają w zwyczaju, mieszka sobie w plastikowym słoiczku. Co już tak zwyczajne nie jest, to aluminiowa nakrętka. Tak, wiem, że Organique takie ma, ale w drogerii aluminiowe nakrętki to raczej rzadkość. Szata graficzna kosmetyku jest bardzo przyjemna dla oka, a estetykę może nieco psuje jedynie niespecjalnie urodziwa, ale przecież konieczna nalepka z informacjami w języku polskim.

Mazidło ma łososiowy kolor i przepiękny, otulający zapach. Typowa dla maseł konsystencja nie stawia żadnego oporu podczas smarowania skóry. Kosmetyk względnie szybko się wchłania,  zostawiając na naskórku nietłustą i nielepką nawilżającą kołderkę. Mnie, posiadaczce skóry normalnej, do utrzymania jej optymalnego stanu nawilżenia wystarczała aplikacja raz dziennie.

Nie mam się do czego przyczepić. Produkt jest latwo dostępny, dobrze działa, pięknie pachnie i nie rujnuje portfela. Na składach zupełnie się nie znam, ale ten nie wygląda na moje laickie oko na nieprzyjazny. Wręcz przeciwnie.

Znacie?

czwartek, 25 lutego 2016

Catrice, Liquid Metal Eyeshadow, 090 Nougat It Right

Pojedynczy cień Catrice z serii płynny metal znalazłam w Naturze na półce z wyprzedawanymi kosmetykami. Zapłaciłam za niego 12,99 zł. Nie wiem, czy marka wycofuje ten konkretny kolor, czy tą konkretną serię, ale powiem Wam, że to pierwszy cień Catrice, który mnie zadowolił i szkoda, że został skazany na wymarcie.

Nie lubię zwykłych jedynek tej marki. Miałam kilka z nich i niesamowicie drażniło mnie, że podczas rozcierania całkowicie znikały z powieki. Mój "płynny metal" tego nie robi.


Ogólny wygląd cienia jest zachwycający. Ta faktura, to trójwymiarowe tłoczenie, ten ładny kolor wreszcie - czekoladowy brązik z malutkimi iskierkami. Kosmetyk jest dobrze napigmentowany i jedwabisty w konsystencji, dzięki czemu bez problemu przyczepia się do pędzelka i dobrze nanosi na powiekę. I nie znika przy rozcieraniu! A trwałość na bazie jest całodniowa.

Jedyne zastrzeżenie mam do samego opakowania, które nie jest w żaden sposób zabezpieczone przed samoistnym otwieraniem się w kosmetyczce czy torebce.

Lubię tego gagatka. Jest to jeden z tych cieni, który potrafi jedynie z dodatkiem czegoś rozświetlającego w wewnętrznym kąciku i ewentualnie kreski robić za cały szybki makijaż oka. 

Jeśli Wam się podoba, spieszcie kupić, zanim słuch po nim zaginie.

wtorek, 23 lutego 2016

Prezent prosto z Polski.

W lutym, tak jak w styczniu, nic nie kupiłam i kupić nie planuję (za to lista zakupów na marzec już się tworzy - będę w Polsce). Ale nie oznacza to, że zabraknie u mnie nowości, ponieważ dostałam wczoraj niespodziankową paczkę od Magdaleny w zamian za pewną przysługę. Znalazłam w niej wiele ciekawych i nieznanych sobie kosmetyków, i juz zacieram rączki na testowanie:



Widzicie, jak świetnie napigmentowane są cienie Pierre Rene? Jestem w szoku. Kredki Classics nigdy nie miałam, podobnie jak konturówki Golden Rose czy pomadki MUA - z wszystkimi z największą przyjemnością się zapoznam. Lakier już mam na paznokciach; wygląda pięknie, ale ja lubię żelkowe czerwienie.


Coś dla rozpieszczania włosów.


 Coś do demakijażu, kąpieli i wzmocnienia moich słabych i miękkich paznokci.


Próbki różne i różniaste.

 

Maseczki dla dokarmienia maseczkowego potwora.


Próbki kosmetyków do ciała.


Próbki kremów do twarzy.


Magdo, jeszcze raz za wszystko dziękuję!

sobota, 20 lutego 2016

M.A.C. x 4: pigment Vanilla, maskara False Lashes Extreme Black, Beauty Powder Alpha Girl oraz szminka Make Me Gorgeous

Jeśli mowa o legendarnym MACu, jeszcze do niedawna miałam do czynienia jedynie z kilkoma pigmentami, których odsypki dostałam od koleżanek-blogerek. Sama nigdy wymarzonych zakupów szminkowo-cieniowo-różowych tam nie poczyniłam, bo chciałabym to zrobić stacjonarnie, żeby sobie wszystko dokładnie obejrzeć, a ani w Blackpool, ani w Trójmieście sklepu marki nie ma. Tak więc MAC pozostawał nieuchwytny. Do czasu aż Justyna (cmok dla Ciebie), która powinna zostać ich ambasadorką, obdarowała mnie kilkoma MACowymi zabawkami. Dziś mają one tutaj swoje pięć minut.

Zacznijmy od góry, czyli od oczu i rzęs. Dostałam od Justyny odsypkę pigmentu Vanilla o odcieniu kości słoniowej mieniącej się na złotawo. Jest przepiękny i wygląda fanstastycznie zarówno w samym wewnętrznym kąciku ładnie go rozświetlając, jak i na całej powiece w towarzystwie kreski. Absoultnie nie ma się czego czepiać - pigmentacja, trwałość (na bazie) i przyczepność do powieki są na wysokim poziomie.



Przejdźmy do maskary. Justyna sprezentowała mi dwie miniaturki wersji False Lashes Extreme Black. Tusz rzeczywiście ma ładny, dość głęboki odcień czerni. Szczoteczka jest klasyczna i łatwo się nią operuje zarówno przy górnych, jak i dolnych rzęsach. Moje naturalne firanki są raczej mało spektakularne, więc nie ma na czym osiągnąć efektu "false lash". Nie można jednak napisać, że maskara nic nie robi, bo ładnie wydłuża i zauważalnie podkręca rzęsy (nienawidzę zalotek, więc ich nie używam i cenię tusze, które dają efekt podkręcenia), choć nie nadaje im szczególnej objętości. Niestety kosmetyk ma jedną dość poważną wadę: nałożony tylko na górne rzęsy odbija mi się na dolnej powiece, a nałożony na dolne rzęsy potrafi się rozmazać. Czyli wykazuje duży "potencjał pandogenny".



Spuszczamy wzrok i z oczu przenosimy wzrok na policzki. Sprezentowany mi Beauty Powder (według MACa może być albo pudrem, albo rozświetlaczem, albo różem) nazywa się Alpha Girl i pochodzi z kolekcji MAC is Beauty. Umówmy się, że nikt nie ma tak różowej cery, aby użyć tego kosmetyku na całą twarz, a na rozświetlacz produkt ten jest zbyt mało błyszczący. U mnie od razu został zakwalifikowany jako róż do policzków. Ma piękny brzoskwiniowy kolor i zawiera mało zauważalny złoty shimmer, ale na policzkach wygląda raczej na miękki mat.

Kosmetyk jest średnio napigmentowany. Największym problemem w jego przypdku jest konsytencja. Produkt jest bardzo suchy i dość twardy, i przez to słabo przyczepia się do skóry. Próbowałam nakładać go na podkład mineralny, ale nie chciał się w ogóle trzymać twarzy. Na podkładzie płynnym widzę róż na policzkach przez 4 w porywach do 5 godzin (znika równomiernie). Żeby wyciągnąć z niego maksimum trwałości i koloru najlepiej pokombinować i nałożyć go na kremową bazę, czy to z różu w kremie, czy delikatnej pomadki. Wtedy można nacieszyć się tym niezwykle twarzowym brzoskwiniowym odcieniem przez niemal cały dzień. Tak Justynko, znalazłam sposób na tego zawodnika :)


 na zdjęciu bez kolorowej bazy, więc wypadł bardzo delikatnie (ze względu na jego suchość i brak przyczepności do skóry ciężko budować kolor)


A na koniec creme de la creme, czyli moja pierwsza pomadka MAC. W kolorze koralowym, moim ulubionym.

Pomadka w odcieniu Make Me Gorgeous rownież pochodzi z kolekcji MAC is Beauty. Ma wykończenie amplified, czyli kremowe. Jest obłędnie napigmentowana - jedno pociągnięcie po naskórku daje optymalne krycie i pełnię koloru. Szminka nosi się świetnie - nie wysusza ust, nie migruje, nie zbiera się w bruzdach wargowych, nie odbija na zębach. Trwałość, jak to kremowe szminki, ma raczej przeciętną - 3-4 godziny bez jedzenia. Zostawia też ślady na kubkach i policzkach dziecka, ale za to jak ładnie ożywia twarz.



Na tej szmince na pewno się nie skończy; mam kilka pozycji na pomadkowej MACowej wish-liście :)

czwartek, 18 lutego 2016

Bliss, fatgirlslim (kosmetyk antycellulitowy i ujędrniający)

Dwa sześciedzięsiomililitrowe słoiczki zupełnie nieznanego mi kosmetyku ujędrniającego zupełnie nieznanej mi marki dostałam od Hexxany. Każdy słoiczek wystarczył mi na niecały miesiąc stosowania raz dziennie na oponkę (brzuch i boczki), pośladki oraz uda. Wprawdzie producent zaleca aplikację rano i wieczorem, ale ja rankami, kiedy moja dwuletnia córeczka wymaga uwagi, nie mam czasu na masaże antycellulitowe. Wieczorami jednak włączałam do procederu masażer z wypustkami, a ponieważ próbuję schudnąć, od końca zeszłego roku staram się ćwiczyć pięć razy w tygodniu. Nie jest zatem tak, że zalegam pachnąc na kanapie licząc, że kosmetyk ujędrniający sprawi, iż będę szczupła. Czego zresztą producent świadomie i przezornie nie obiecuje:


bliss fatgirlslim*


skin firming cream with QuSome®-encapsulated caffeine

• makes skin look and feel firmer and more toned

Massage into the body twice a day for 20 to 30 seconds.

As part of your body-bettering routine, we suggest regular vigorous massage and the use of the rest of our bliss fatgirlslim® regimen. 
*This is not a weight or fat loss product. (klik)
 
Water (aqua), PEG-12 glyceryl distearate, isopropyl palmitate, caffeine, cyclomethicone, PEG-8, benzyl alcohol, ammonium acryloyldimethyltaurate/VP copolymer, methylparaben, fragrance (parfum), propylparaben, propylene glycol, dehydroacetic acid, butylene glycol, limonene, humulus iupulus (hops) extract, lavandula angustifolia (lavender) extract, rubus villosus (blackberry) leaf extract, sodium hyaluronate
 
 
Zanim Wam powiem, czy to działa, pochylę się nad opakowaniem. Nie rozumiem, czemu kosmetyk o bardzo płynnej konsystencji (wodnisty żel) zapakowano do słoiczka. Jak tego używać? Wylewanie na dłoń bywa nieco ryzykowne - zwłaszcza jeśli jest się niezdarą (to ja) - a wybieranie palcami sprawia, że wszystko spływa, a poza tym do środka słoiczka przedostają się jakieś kłaczki. Pompkę, panie producencie, pompkę nam tu dać! Ewentualnie tubę z długim dziobem, ale pompka byłaby dużo wygodniejsza i bardziej funkcjonalna.

Produkt nie ma przyjemnego zapachu. Ba! Zalatuje po prostu wódą. Wodnisto-żelowa konsystencja sprawia, że wchłania się przez kilka minut, co daje nam czas na krótki masaż. Nie zauważyłam, aby kosmetyk wysuszał mi skórę, ale też nie jestem sucharkiem. Nie wiem, czy skóra sucha nie potrzebowałaby dodatkowego wspomagacza nawilżającego.

Działanie? Producent obiecuje jedynie, że mazidło ujędrni i wygładzi skórę. I dokładnie to robi. Nic mniej, nic więcej. Po kilkutygodniowej kuracji moja skóra wygląda na gładszą niż była (celulit oczywiście nadal jest) i jędrniejszą, ale nie zapominajmy, że ogromna w tym zasługa HIITów; ten żel to tylko mała cegiełka zapewniająca lepszy wygląd mojej skóry.

Nie badałam dostępności kosmetyku w Polsce. W UK kupić go można online lub w sklepach Marks & Spencer. Sama raczej się nie skuszę, bo jakkolwiek produkt działa, nie zapłaciłabym za niego tyle, ile sobie wołają (ok. 30 funtów). Tym bardziej, że skład daleki jest od naturalnych, a ja mam zamiar w końcu wypróbować olejek Slim od Evree.

wtorek, 16 lutego 2016

Bourjois, 123 Perfect CC Cream 31 Ivory

Do zakupu kremu CC Bourjois przekonał mnie obejrzany na YouTube czyjś test na żywo. Trochę się bałam zaryzykować kolejne 11 funtów po porażce z podkładem 123 (klik), ale ostatecznie zażyczyłam go sobie w ramach prezentu urodzinowego. Okazuje się, że krem CC jest lepszy od koszmarnego podkładu, ale do ideału też mu daleko.


Producent zapakował kosmetyk w tubkę z wydłużonym dziubkiem. Nie jest to jakieś złe rozwiązanie, ale w sumie wolałabym opakowanie z pompką. Bardzo lejąca konsystencja mazidła na pewno dobrze współpracowałaby z takim aplikatorem. Z drugiej strony tubka jest mała i lekka, więc dobrze sprawdza się w podróży.

Zanim wykończyłam wszystkie inne podkłady Bourjois ze zdjęcia, zrobiłam porównanie kolorów najjaśniejszych odcieni. I, jak widać, każdy jest inny. Nawet podkład z tej samej serii różni się kolorem od kremu CC, który, jakkolwiek nadal ładnie żółty, ma w sobie delikatną domieszkę różowych tonów. Dziwna polityka, nie uważacie? Za każdym razem decydując się na inny podkład marki trzeba na nowo testować kolor zamiast brać w ciemno.

przed / na tle toaletki / po


Krem CC ma średnie krycie. Świetnie wyrównuje koloryt cery, ładnie się w nią wtapiając i nie tworząc maski. Na szczęście, w przeciwieństwie do podkładu, nie oksyduje na mojej skórze. Na większe niedoskonałości potrzebny będzie nam kamuflaż. Po nałożeniu produktu (ja preferuję palce) uzyskujemy przyjemnie, naturalnie świetliste wykończenie, które na mojej skórze po przypudrowaniu utrzymuje się przez około 3-4 godzin na bazie z kremu nawilżającego lub 5-6 godzin na bazie z kremu matującego. Potem muszę sięgać po bibułki matujące. Poza tym podkład ma tendencję do ścierania się (na przykład zostawia ślady na telefonie), a ponieważ nie zastyga, kiedy już zaczyna mieszać się z sebum potrafi migrować, na czym cierpi reszta makijażu twarz i robi się bałagan.

Nie jest to idealny produkt dla cery tłustej. Podejrzewam, że cery normalne, suche i dojrzałe będą z niego bardziej zadowolone.

niedziela, 14 lutego 2016

OPI, Dutch Tulips

Piękny lakier OPI inspirowany holenderskimi tulipanami podarowała mi Hexxana, która wie, że  uwielbiam takie odcienie. 

Pojemność: 15 ml
Kolor: czerwień z różowymi podtonami
Wykończenie: kremowe
Konsystencja: w sam raz
Pędzelek: dość szeroki, ale tak się rozkłada na płytce, że malowanie to sama przyjemność
Krycie: na upartego może to być jednowarstwowiec, ale dwie warstwy nadają mu głębi
Wysychanie: nie testowałam, użyłam wysuszacza
Zmywanie: bezproblemowe
Trwałość: zaczął mi odpryskiwać na końcach trzeciego dnia

Dutch Tulips jest bardzo podobnym odcieniem do Watermelona Essie.



Volume: 15 ml
Colour: red with pink undertones
Finish: cream
Consistency:just right
Brush: classic, quite broad
Opacity: it can be a one-coater but two coats give it more dimension
Drying time: not tested, I used a fast-drying top coat
Removing: no problems
Durability: 3 days on my soft nails

piątek, 12 lutego 2016

The Balm, In theBalm of Your Hand, greatest hits vol. 1

Od kiedy zobaczyłam na którymś kanale YouTube paletę The Balm zawierającą największe hity marki w testerowych rozmiarach, siedziała mi z tyłu głowy, a ja staram się zdusić w sobie ochotę na zakup. Do dnia, kiedy mój najmłodszy brat spytał, co chciałabym znaleźć pod choinką.  Trafione prezenty są najlepsze ;)


Lubię the Balm. Pokochałam tę markę, kiedy dostałam w prezencie od Kasi piękną paletkę Balm Jovi (klik), która do tej pory pozostaje w gronie moich ulubieńców. Szminki the Balm co prawda nie należą do najlepszych jakościowo (np. ta o tu), ale marka ma za to dobre cienie oraz piękne róże, że nie wspomnę o kultowym bronzerze i rozświelaczu.

Skupmy się teraz na produktach pudrowych z pierwszego rzędu. Od dawna chciałam wypróbować róż Hot Mama oraz bronzer Bahama Mama i bardzo się cieszę, że teraz mam taką okazję bez konieczności kupowania  pełnowymiarowych opakowań. 

Ponieważ mam już miniaturę różu Frat Boy w paletce Balm Jovi, bardzo sie cieszę, że ten skądinąd piękny i uniwersalny matowy odcień się tu nie powtórzył. Dobre posunięcie the Balm! Róże w paletce In theBalm of Your Hand zdecydowanie różnią się kolorami, tonacją i wykończeniem. Hot Mama to piękny koral ze złotym shimmerem na modłę Orgasmu z Narsa. Instain Argyle to matowy chłodny róż (najbardziej uniwersalny z całej trójki), a Cabana Boy zdecydowanie wpada w jagodę o satynowym wykończeniu. Jest też w moim odczuciu najtrudniejszym odcieniem różu. Bałam się, że nie będzie do mnie pasować, ale jeśli nałożę go w niewielkiej ilości, nie wyglądam źle, o dziwo. Bahama Mama natomiast to dość ciemny bronzer w chłodnej tonacji i na początku trochę się go bałam, ale znowu - nałożony w niewielkiej ilości wygląda na mnie nieźle. Używam go do konturowania, bo do opalania jest dla mnie za chłodny i w ogóle nie przypomina naturalnego koloru mojej opalenizny.


Jak już wielokrotnie wspominałam na blogu, mam bardzo tłustą cerę, na której niewiele różów i bronzerów dobrze się trzyma. Niestety pod względem trwałości na moich policzkach również powyższe kosmetyki nie wybijają się ponad przeciętną. Na ugruntowanej podkładem i pudrem cerze widzę je na sobie średnio przez około 7 godzin; czasem krócej, czasem nieco dłużej. Hot Mama znika na mnie równomiernie; w pozostałych jakby robią się prześwity. Jestem jednak do takiego stanu rzeczy przyzwyczajona (bo naprawdę większość różów tak u mnie robi) i nanoszenie poprawek w ciągu dnia to dla mnie nic nowego. Z kolei w charakterze cieni do oczu na bazie wszystkie produkty ladnie się trzymają aż do demakijażu.



Przejdźmy do cieni i rozświetlacza. Są one dobrze napigmentowane, nie osypują się i ładnie przenoszą pędzelkiem na powiekę. W dotyku wydają się dość zbite. Insane jane to przepiękny chłodny odcień taupe o satynowym wykończeniu. Mischievius marissa to piękne perłowe miedzine złoto. Brązowawy burgund Sexy ma wykończenie matowe i z nim najtrudniej mi się pracuje, bo stawia opór podczas rozcierania. Może jednak to wina bazy pod cienie, którą obecnie stosuję (Urban Decay)? Oliwkową zieleń Lead Zeppelin znam już z paletki Balm Jovi, choć tam ma on zdecydownie więcej złotych drobinek niż tutaj. Skąd ta różnica? No i sławna Mary-Lou Manizer, czyli piękny złoty rozświetlacz. Ten produkt na twarzy akurat utrzymuje mi się świetnie, ale najbardziej lubię rozświetlać nim wewnętrzne kąciki oczu. Ślicznie tam wygląda.



Po cieniach zostały nam jeszcze do omówienia pomadki. Te, jak wspomniałam, moim zdaniem nie są mocną stroną marki. Jakkolwiek i brzoskwiniowo-nidziakowy Caramel, i czerwona Mia Moore to piękne odcienie o ładnym, matowym wykończeniu, nieco jednak wysuszają mi usta, a po około dwóch godzinach noszenia (bez jedzenia i picia) wymagają już poprawek. Zwłaszcza czerwień Mia Moore schodzi nierównomiernie.


Caramel ładnie wygląda też jako kremowy róż, ale i on nie ma spektakularnej trwałości na moich tłuszczących się policzkach.




Zrobiłam jeszcze małe zdjęciowe porównanie niektórych kosmetyków z opisywanej dziś paletki In the Balm of Your Hand (po prawej) i paletki Balm Jovi (po lewej). Jak już wspomniałam, oliwkowy cień Lead Zeppelin w paletce Balm Jovi ma jakby więcej złotych drobinek. Rozświetlacz Solid Gold z paletki Balm Jovi praktycznie niczym nie różni się od Mary-Lou Manizer. Jedynie pomadki rzeczywiście są inne. Caramel jest bardziej brzoskwioniowa od różowej Milly, a Mia Moore chłodniejsza, ciemniejsza  i bardziej nasycona niż Vanilly z paletki Balm Jovi.



Pozostaje mi jeszcze pokazać, jak wiele różnorodnych makijaży można stworzyć przy użyciu In theBalm of Your Hand. Wiem, że nie są one idealne, że sa  niedociągnięcia, ale chodzi o pokazanie możliwości kosmetyku, a nie skupianie się na moich nie do końca wykształconych umiejętnościach makijażowych. Nie każdy może być MUA, a z normalnej odległości niedociągnięcia nie rzucają się w oczy, no i mocno opadająca powieka wiele wybacza ;)

Aha, zdjęcia były robione w różne dni o mniej więcej takiej samej porze, ale niestety za każdym razem była inna pogoda i inne światło (a nawet czasem jego brak).


#1 nie tylko użyjmy trudnych dla naszego typu urody kolorów, ale też zapaćkajmy sobie powiekę tuszem, co zauważymy dopiero na zdjęciach - brrrawo!

Oko: insane jane, bahama mama, mary-lou manizer, lead zeppelin, hot mama
Twarz: hot mama, mary-lou
Usta:caramel




#2 zimno! zimno!

Oko: mary-lou, lead zeppelin, mischievious marissa, insane jane
Twarz: bahama mama, argyle, mary-lou
Usta: Mia Moore




#3 coś trochę innego, co nie do końca wyszło, ale skoro już zrobiłam zdjęcia...

Oko: cabana boy, isnane jane, mischievious marissa, sexy
Twarz: bahama mama, cabana boy, mary-lou
Usta: caramel




#4 jednak mogłam dodać kreskę, może by nie było widać, że znowu upaćkałam sobie powiekę tuszem...

Oko:hot mama, bahama mama, mischievious marissa, mary-lou
Twarz: bahama mama, hot mama mary-lou
Usta: Mia Moore




#5 jakiś dziwny kształt wyszedł niechcący

Oko: insane jane, mischievious marissa, sexy, mary-lou
Twarz: bahama mama, instain, mary-lou
Usta: Rimmel 180 Vintage pink




#6 rozcieranie leży i kwiczy (to chyba wina bazy pod cienie, za grubo nałożyłam), ale za to fioletowa kredka fajnie wybija się na tych kolorach

Oko: hot mama, bahama mama, cabana boy, sexy, mary-lou, kredka Zoeva
Twarz: bahama mama, cabana boy, mary-lou
Usta: by Terry liquid velvet lipstick 5 baba boom



Jeśli miałabym powiedzieć, którą z posiadanych przeze mnie paletek The Balm wolę, postawiłabym na Balm Jovi, bo lepiej mi się pracuje z tamtymi cieniami, gdyż są bardziej miękkie (choć się osypują) i mają świetne dla niebieskich tęczówek kolory, a zawarty w niej róż Frat Boy pasuje do dosłownie każdego makijażu (choć też schodzi z moich policzków z prześwitami). Niemniej z paletką In theBalm of Your Hand nie mam najmniejszej ochoty się rozstawać. Cieszę się, że ją mam. Mogę poobcować z bestsellerami marki, nacieszyć się wyborem różów, zdecydować, czy kupię pełnowymiarowy bronzer, pobawić się fajnymi cieniami. Poza tym paletka jest uniwersalniejsza niż się wydaje na pierwszy rzut oka. Cóż z tego, że są pewnie niedociągnięcia? Patrząc całościowo jestem z niej zadowolona.

środa, 10 lutego 2016

Moroccan Natural, organic wonder bar with rhassoul (100 g)

Mam tłustą cerę, która lubi być oczyszczana glinkami. Kiedy więc Hexxana sprezentowała mi mydło zawierające glinkę rhassoul, od razu przeznaczyłam je do wieczornego mycia twarzy. I tak towarzyszy mi już 10 miesięcy, a końca nie widać.


Kostka dobrze leży w dłoni. Na początku była twarda, ale z czasem przez dotykanie jej mokrymi rekoma "rozciapciała się", tzn. mydło rozmiękło (mydło aleppo też tak robi). Moja wina, że nie podzieliłam sobie kostki na mniejsze kawałeczki. Przyznaję, nie chciało mi się. Zmiana konsystencji nie spowodowała problemów z nabieraniem i używaniem produktu.

Mydło pieni się dobrze i ma ni to ziemisty, ni to szaromydlany zapach. Świetnie oczyszcza skórę, a przy tym jej nie wysusza i nie przyczynia się do uczucia ściągnięcia. Producent nawet obiecuje, że kosmetyk nawilża naskórek, ale u siebie tego nie zauważyłam.

Jest to naprawdę dobry produkt, doskonale spełniający swoją rolę. Nie spodoba się jedynie osobom, które lubią, by ich kosmetyki do mycia twarzy ładnie pachniały, oraz tym z Was, którzy szybko się mazidłami nudzą. Mnie powoli dopada to drugie i myślę, że zacznę używać mydła również do mycia ciała. Na pewno się i tu sprawdzi.

poniedziałek, 8 lutego 2016

Essence, long lasting eye pencil, 02 hot chocolate

Ach to Essence. Niby twierdzę, że "wyrosłam" z tej marki, ale i tak od czasu do czasu coś mnie przyciągnie (np. świetne kredki do ust) lub do mnie trafi (np. bohateka dzisiejszej notki, którą dostałam od Hexxany) i okazuje się, że w sumie jakościowo jest nieźle.*

Kredka jest dobra. Nie bez wad, ale za te kilka złotych naprawdę nie ma co narzekać. Ale od początku.


Opakowanie produktu to plastik w kolorze sztyftu. Odcień został nazwany hot chocolate, choć myślę, że skoro ma kolor gorzkiej czekolady, mógłby nazywać się dark chocolate. Whatevs. Wykończenie matowe. Sztyft jest wysuwany, więc nie trzeba niczego temperować. Co jest i zaletą (dla leniiuszków) i wadą, bo czubek pręciuteńko się zaokrąglą i bardzo trudno np. o precyzyjną jaskółkę.


Sztyft jest przyjemnie miękki, łatwo sunie po powiece, a pigmentacji kredki niczego nie mozna zarzucić. Nie mam też zastrzeżeń do trwałości - wygląda dobrze od nałożenia do demakijażu, na cieniach nie odbija mi się na poduszcze (posiadaczki opadających powiek wiedzą, o czym mówię), nie spływa na dolną powiekę i nie ma tendencji do rozmazywania się.

Pomijając brak prezycji to całkiem dobra kredka jest.


* Do niektórych ich kosmetyków już się nie przekonam: np. nie pasują mi ich cienie do powiek czy lakiery do paznokci (u mnie szybko odpryskują i  mam wrażenie, że wysuszają mi plytkę).

sobota, 6 lutego 2016

Benjabelle, Daisy Brush Tree + the Spinner

Drzewko do suszenia pędzli Benjabelle w wersji Daisy dostałam w prezencie urodzinowym od kochanej Hexxany. Zanim mi je sprezentowano, wzdychałam do niego od kilku miesięcy, ale było mi szkoda zapłacić tyle, ile za nie wołają (w UK Daisy kosztuje około 18 funtów, a użyteczny dodatek w postaci spinnera to dodatkowe 10 funtów). Na dzień dzisiejszy, po prawie roku używania, zapłaciłabym bez mrugnięcia okiem. Jest to fantastyczne akcesorium!


Daisy jest drzewkiem bardzo uniwersalnym, gdyż ma miejsca na dwa bardzo duże pędzle z grubymi trzonkami (np. pędzle do pudru i różu Real Techniques pasują tam idealnie), cztery miejsca na pędzelki ze średniej grubości trzonkami (np. idealnie pasują tu Hakurzaki do twarzy) oraz osiem miejsc na pędzle do oczu, które zwykle mają cienkie trzonki. Można też włożyć kilka pędzli do jednego otworu, nie ma problemu. Silikonowe błonki wszystko ładnie utrzymują; ani razu nie zdarzyło mi się, żeby jakiś pędzel wypadł.

Spinner, czyli obracająca się podstawka nie jest może niezbędnym, ale za to bardzo przydatnym dodatkiem. Sprawia, że korzystanie z drzewka podczas prania pędzli jest jeszcze bardziej ułatwione.

Kolejną olbrzymią zaletą produktu jest fakt, że można go łatwko składać i rozkładać, co niezmiernie ułatwia przechowywanie i transport.

Nie ma porównania między suszeniem pędzli włosiem w dół, a suszeniem ich poziomo na ręczniku. W tym drugim przypadku zdarzało mi się nagminnie, że włosie się odkształcało. Przy korzystaniu z drzewka zupełnie nie ma tego problemu, a same pędzle schną szybciej. Poza tym drzewko daje mi komfort psychiczny, gdyż wiem, że kiedy suszę pędzle w ten sposób, nic nie ma prawa mi się rozkleić pod wpływem wody.

Jednym słowem - szczerze uwielbiam i szczerze polecam. Jestem pewna, że drzewko będzie mi służyć przez długie lata i do tego pomoże przedłużyć "życie" moich pędzli.

czwartek, 4 lutego 2016

Astor, Style Lip Lacquer, 145 Vintage Style

Lakier do ust Astora dostałam w prezencie urodzinowym od Słomki. Przyjaciółka wybrała świetny odcień, w którym naprawdę dobrze się czuję. Ale o tym za chwilę.


Producent zapakował kosmetyk w elegancko wyglądającą, plastikową tubeczkę. Mam ten produkt od dobrych kilku miesięcy i na razie nic się z opakowaniem nie dzieje - napisy nie schodzą, nigdzie żadna farba się nie łuszczy. Miodzio. Aplikator to dość mała, a dzięki temu precyzyjna, gąbeczka. Lakier do ust ma dziwaczny, sztuczny zapach podobny do lakierów Apokalips Rimmela, jeśli będzie to dla Was jakiś punkt odniesienia. Moich ust szminka nie wysusza i jest dość trwała, bo bez jedzenia i picia wygląda dobrze przez około cztery godziny (z jedzeniem mniej); potem konieczne są poprawki.



145 Vintage Style to przepiękna koralowa czerwień. Odcień ten naprawdę ładnie ożywia moją twarz i głównie dlatego chętnie po pomadkę sięgam. Mazidło ma być hybrydą szminki (świetna pigmentacja i krycie) oraz błyszczyka (lśniące wykończenie), i tak jest. Wygląda na ustach obłędnie. Niestety ma też dość poważną wadę - lubi zmieniać miejsce pobytu. Szminka lubi osadzać się na zębach i migrować poza kontur ust, zwłaszcza podczas jedzenia i picia. Dlatego zdobiąc nią swoje usta pamiętam o tym, aby mieć pod ręką lusterko. Tak na wszelki wypadek.

W Rossmannie mamy do wyboru 9 odcieni. W cenie regularnej kosmetyk kosztuje 27,99 zł/5 ml, ale pamiętajmy o promocjach.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...